7/10/2018

Il rosso segno della follia (1970)

dir. Mario Bava



Rok 1970. Bava eksperymentuje z formułą kryminału, wykorzystując w tym celu schematy rodem z twórczości Agathy Christie. Potraktowana jeszcze "po Bożemu" w "Five Dolls for an August Moon" konwencja, rok później wyewoluuje w proto-slasher "Bay of Blood". "Hatchet for the Honeymoon" z kolei uderza w żelazne reguły zyskującego coraz większą popularność giallo, którego celuloidowym ojcem chrzestnym był przecież sam reżyser. 


"Hatchet..." to historia Johna Harringtona (Stephen Forsyth), przystojnego trzydziestolatka, człowieka sukcesu, który przy okazji jest seryjnym mordercą. Harrington tkwi w nieudanym małżeństwie (główną przyczyną braku ładu może być jego impotencja), a czas umila sobie wyżywając się na świeżo upieczonych mężatkach. Mężczyzna ma obsesję na punkcie ślubnych welonów, co wiąże się z tragicznymi wspomnieniami z dzieciństwa. W momencie, gdy giną młode dziewczęta z jego otoczenia, sprawą zaczyna interesować się policja...


Bava wprowadza narrację z offu, dzięki czemu już od pierwszych minut doskonale wiemy, kim jest główny bohater - wszak sam bez cienia zażenowania się nam do tego przyznaje. Zabieg ciekawy, ale też odzierający fabułę z tajemnicy. Towarzyszymy okrutnemu zabójcy w jego poczynaniach, obserwujemy pojedynek z depczącym mu po piętach inspektorem, wreszcie - jesteśmy świadkami jak coraz bardziej popada w obłęd. Od strony stylistycznej nie jest tak przebogato, jak w starszych o ładne parę lat "Blood and Black Lace" czy "Kill, Baby, Kill!", choć rodowód reżysera-operatora wciąż i tak ciąży nad scenariuszem i postaciami. Czytaj: więcej tu dla oka i zmysłów, niż pożywki intelektualnej. 


"Il rosso segno della follia" zrazu nie zostało docenione przez krytykę, dopiero po latach odezwały się głosy mówiące wprost, że Włoch także w tym przypadku był prekursorem i śmiało wyprzedzał własną epokę. Nie wypada nie zgodzić się z tym poglądem, jako że Bava bez nadmiernego skrępowania podejmuje próby zajrzenia w głąb umysłu szaleńca. Inna sprawa, czy owe próby wypadają przekonująco. I w tym miejscu muszę niestety udzielić odpowiedzi przeczącej. Cieniutkie dialogi, drewniane aktorstwo, niekoherentna psychologia postaci, wreszcie - bezczelne zżynanie z "Psychozy", sprawiają że film z upływem czasu jawi się jako coraz bardziej archaiczny. Brak tu inspirującej atmosfery z wcześniejszych dokonań twórcy, napięcie raz po raz zanika, a wątek "paranormalny" kompletnie nie pasuje do reszty historii.


Zamierzenia były ambitne, projekt "kładzie" jednak niedopracowany scenariusz. Temperatura podczas seansu jest - że pozwolę sobie na takie sformułowanie - letnia, rzecz wypada zachowawczo właśnie w tych momentach, gdy powinna okazywać się dzika. Dwie dekady później, Bret Easton Ellis opublikuje swój kontrowersyjny bestseller "American Psycho", przy okazji zaciągając ogromny dług wdzięczności względem omawianej pozycji. Tam jednak rzuceni jesteśmy na głęboką wodę, skazani na kompanię szajbusa "jakich mało". Co by nie mówić, Patrick Bateman to szalenie barwna i niewątpliwie zabawna postać. Pan John Harrington może i ma nie po kolei pod stropem, niemniej jak się głębiej zastanowić, straszny z niego nudziarz.

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz