2/25/2018

Mom and Dad (2017)

dir. Brian Taylor



Coś dziwnego stało się z rodzicami. Nagle, bez żadnej racjonalnej przyczyny, zapałali nienawiścią do swoich pociech. Sielskie przedmieście staje się areną koszmarnych wydarzeń: hordy dorosłych urządzają krwawą łaźnię dzieciom. Konflikt pokoleń sprowadzony zostaje do czystej, odartej z cywilizacyjnych zahamowań, przemocy...


Brian Taylor, twórca takich "dzieł", jak "Adrenalina" czy "Ghost Rider 2", jeszcze raz oferuje jazdę bez trzymanki, w trakcie której zasady dobrego smaku zostają zawieszone. "Mom and Dad" to zmontowana w krzykliwej manierze, ociekająca absurdem wersja "Kevina samego w domu" w wydaniu à rebours. Nie wiem ile dzieci, ani czy w ogóle, posiada reżyser, ale z pewnością jakieś maluchy musiały mu na pewnym etapie życia poważnie zajść za skórę. Taylor łączy czarną komedię, horror i społeczną satyrę, żadna konwencja nie wybija się jednak na pierwszy plan. W efekcie, rzecz jest umiarkowanie zabawna, niekoniecznie zatrważająca, a i do myślenia jakoś specjalnie nie daje. 


Znajdziemy tutaj kilka scen o większej temperaturze emocjonalnej, jak choćby monolog w wykonaniu Nicolasa Cage'a, są też momenty prawdziwie zwariowane, czegoś jednak w tym gatunkowym tyglu zabrakło. Sam pomysł wyjściowy jest wielce obiecujący, ale Taylor nie ma talentu do budowania napięcia, zdecydowanie lepiej wychodzi mu galopada obrazów. "Mom and Dad" jest więc tyleż kontrowersyjną pozycją (ze względu na sam temat), co pełną chaosu, niezdyscyplinowaną i przeładowaną pomysłami. Zaskakująco dobrze radzi sobie w tym rozgardiaszu obsada, z wcielającymi się w morderczych rodziców Selmą Blair i Cage'm na czele. 


Potencjał był spory, a ja narobiłem sobie smaku na konkretnie niepokorne, dzikie kino. Spotkał mnie lekki zawód, szału bowiem nie ma, najciekawszy jest sam koncept, wykorzystujący tradycyjne chwyty rodem z zombie movies w charakterze podpórki. No i liczy się też sam odbiorca: młodzież z pewnością nie odnajdzie się w tej dziwacznej wizji, najwięcej zrozumienia wykażą zapewne właśnie rodzice z określonym stażem. Kino grozy doby bezstresowego wychowania? Mogło być lepiej...

Ocena: ***


2/24/2018

Hellraiser: Judgment (2018)

dir. Gary J. Tunnicliffe



Zapoczątkowana piekielnym klasykiem Clive'a Barkera z 1987 roku seria "Hellraiser", od przeszło dwóch dekad konsekwentnie prezentuje formę spadkową. Kontraktowe zobowiązania dzierżącej prawa do marki firmy Dimension Films owocują kolejnymi, coraz słabszymi sequelami, z których część oparta została na scenariuszach, które nawet nie uwzględniały obecności Cenobitów, gdyż pisane były z myślą o całkiem odrębnych projektach. Brak zdecydowania szefów studia co do tego, czy wystartować z rebootem cyklu czy dalej zarzynać cykl jest już kwestią wręcz legendarną w środowisku horrormaniaków. Po katastrofalnej, dziewiątej części "Revelations", zdecydowano się przedłużyć agonię franczyzy, pomimo, że zdawało się, że ta już dawno sięgnęła dna ostatecznego. Zamiast zapowiadanego od dawna remake'u, otrzymujemy więc jeszcze jedną historię osadzoną w uniwersum bólu i rozkoszy.


Bohaterami "Judgment" są bracia, tworzący duet policjantów. Wspólnie tropią seryjnego mordercę, który sam siebie ochrzcił mianem "Perceptora". Sadysta wybiera na swe ofiary ludzi grzesznych, postępujących niezgodnie ze słowem bożym, a następnie karze ich na najgorsze możliwe sposoby. Na pewnym etapie, do pary funkcjonariuszy dołącza młoda pani detektyw, która jest zaniepokojona stopniem zaangażowania w sprawę starszego z braci...


Czytając powyższy opis, trudno nie skonkludować: kolejna kopia "Siedem". Istotnie, w trakcie seansu przekonujemy się, że głośny obraz Davida Finchera musi należeć do ścisłej czołówki ulubionych pozycji reżysera. Gary J. Tunnicliffe ma na swoim koncie m.in. dwie ekranizacje klasycznych baśni oraz szereg aktorskich epizodów w takich doniosłych dziełach, jak "Megalodon", "Dinoshark" czy "Dracula 3: Dziedzictwo". Brzmi obiecująco, prawda? Cóż, jeżeli ktoś liczył na to, że za sprawą szerzej nieznanego w branży twórcy, słynna seria wreszcie zrzuci balast i odbije się od dna, ten... głupcem być musi. "Judgment" to w warstwie fabularnej bezczelna kalka dreszczowców o psychopatycznych zabójcach, zmontowana w drażniącej manierze spod znaku torture porn ("Piły" się kłaniają), do której na siłę wepchnięto wątek kostki Lemarchanda.


Spyta ktoś: gdzie w tym wszystkim Pinhead? Ano udało się go jakoś dokooptować do historyjki, a wcielający się weń Paul T. Taylor nie jest nawet w połowie tak beznadziejny, jak jego poprzednik, Stephan Smith Collins. Na tym pochwały spokojnie można zakończyć. Poza garścią unurzanych w posoce i śluzie scen, które przed laty bezwstydnie mogłyby zasilić jeden z teledysków grupy Cradle of Filth, nie ma tu nic, co zasługiwałoby na większą uwagę. Będąc sprawiedliwym, trzeba przyznać, że "Judgment" jest odrobinę lepszy od nieszczęsnego "Revelations", ale to wciąż jedynie nakręcony naprędce horror klasy B., który w pierwszej kolejności straszy złym aktorstwem, debilnymi dialogami, nieprzemyślanymi zwrotami akcji, zakrawającymi na profanację cytatami z "barkerowskich" korzeni i żenującą postacią anielicy na dobitkę. Kiedyś owiany perwersyjną aurą cykl, na naszych oczach przerodził się w autoparodystycznego tasiemca. Co najgorsze, kompletny brak inwencji kolejnych twórców, nawet gdyby w końcu doszło do planowanego powrotu do źródeł, nie zwiastuje żadnej "zorzy porannej". W takim przypadku nie pozostaje nic innego, jak kibicować, by włodarzom z Dimension w końcu powinęła się noga i nie wyrobili się z kolejną odsłoną przed upływem wyznaczonego terminu.

Ocena: *½



2/19/2018

Molly's Game (2017)

dir. Aaron Sorkin



Molly (Jessica Chastain) pragnęła być narciarką. Plany sportowej kariery pokrzyżował groźny wypadek. Po okresie rekonwalescencji, dziewczyna przeprowadza się do Los Angeles, gdzie poznaje świat nielegalnego hazardu. Doświadczenie zebrane podczas potajemnych spotkań bogaczy i celebrytów, pozwala jej otworzyć własny klub pokerowy...


Film debiutującego na stanowisku reżysera Aarona Sorkina, oparty został na wspomnieniach Molly Bloom "Molly's Game: From Hollywood's Elite to Wall Street's Billionaire Boys Club, My High-Stakes Adventure in the World of Underground Poker". Mamy więc do czynienia z relacją z pierwszej ręki, gdzie przewijają się blichtr, seks, narkotyki i wysokie stawki karcianych rozgrywek. Sorkin, ceniony w Hollywood scenarzysta ("The Social Network", "Moneyball") ma talent do snucia opartych na faktach fabuł ze świata wielkiej finansjery. Także i w tym przypadku odpowiedzialny był za scenariusz, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że potencjał tkwiący w historii nie został przez niego wykorzystany.


Tempo opowieści jest miejscami zawrotne, łatwo więc pogubić się w przekazywanych przez bohaterkę z offu jednym tchem detalach. Nie jest to nowy chwyt, to całe zasypywanie informacjami, jednak u Sorkina panuje rozgardiasz i zgoła nieuzasadniony racjonalnymi względami przesyt. Gubi się gdzieś w tym wszystkim napięcie, jakże pożądane przecież w przypadku dwuipółgodzinnego seansu, a chronologiczne skoki jedynie drażnią. Dystrybutor reklamuje "Molly's Game" jako żeńską wersję "Wilka z Wall Street", jednak jest to zdecydowanie przesadzone porównanie. Podczas gdy u Scorsese mieliśmy szalony rollercoaster, który nie nużył choćby przez moment, po brzegi wypchany barwnymi postaciami, tutaj jest tylko nieciekawa bohaterka oraz jeszcze bardziej rozmyte tło. Nie ma również humoru, od którego przecież skrzył się obraz z Di Caprio. Jest jedynie rzucanie suchymi faktami, liczbami. 


Sorkin nie odmalowuje kolorytu środowiska, gna bezrefleksyjnie naprzód, łudząc się, że opowieść obroni się sama. Zapomina o podstawowych zasadach dramaturgii i tworzy przydługi, ledwie poprawny produkt, który nie sprawdza się nawet jako opowieść o silnej kobiecie w świecie zdominowanym przez wulgarnych, pewnych siebie mężczyzn. Nie wiemy do końca tak naprawdę, jaka myśl przyświecała projektowi, a obraz "życia na krawędzi" jest tu tyleż chaotyczny, co nieprzewidywalny. Przywołując niefortunne nawiązanie do "Wilka...", można by pokusić się o stwierdzenie, że tam mieliśmy do czynienia z robotą starego wyjadacza, takiego co to "z niejednego pieca", podczas gdy "Molly" to ledwie wprawka w wykonaniu mało pojętnego adepta. 

Ocena: **½ 


2/18/2018

Darkest Hour (2017)

dir. Joe Wright



Maj 1940. W obliczu nacisków ze strony opozycji, Neville Chamerlain zmuszony jest ustąpić ze stanowiska premiera Wielkiej Brytanii. Na jego następcę wytypowany zostaje Winston Churchill, pomimo, że jego kandydatura od początku budzi spore kontrowersje. Jako nowa głowa rządu, musi stawić czoła naciskom stronnictwa we własnej partii, które pragnie prowadzić rozmowy pokojowe z III Rzeszą. Churchill zdecydowany jest tymczasem, mimo miażdżącej przewagi wroga, kontynuować wojnę...


Akcja filmu Joe Wrighta ("Duma i uprzedzenie", "Pokuta") obejmuje mniej więcej dwa pierwsze tygodnie rządów Churchilla, nie mamy więc do czynienia z typowym filmem biograficznym, ale akurat taka "wyrywkowa" formuła często sprawdza się lepiej, niż karkołomne próby ujęcia danego życiorysu w ramach dwugodzinnego seansu. Poza tym, mimo, że słynny polityk jest tu na pierwszym planie, najważniejszy pozostaje sam dylemat: walczyć  czy pójść na układ i de facto się poddać. Twórcy filmu jednoznacznie dają do zrozumienia, że tylko nieugięta postawa Churchilla pozwoliła Anglikom uniknąć losu tchórzliwych sąsiadów zza kanału La Manche. Jak przystało na hollywoodzkie kino, mamy więc tutaj sporo uproszczeń, ale dzięki temu całość z pewnością jest bardziej przystępna dla zwykłego widza, który "łyknie" ją równie łatwo jak choćby, cokolwiek landrynkowe "Jak zostać królem", triumfatora Oscarów za 2010 rok. 


Opowieść o zakulisowych rozgrywkach w obliczu kryzysu, opowiedziana została z wigorem i dużą dozą humoru, toteż ta "lekcja historii" ani przez moment nie nuży. Będzie też nieco na temat silnych, pozostających w cieniu kobietach, tak by wpisać się w wymogi współczesnych trendów, na szczęście jednak scenarzysta nie gubi z oczu istoty problemu, którym są ważące się losy świata. Gorzej, że ciężkie churchillowskie dylematy w ostatniej pół godzinie opatrzone zostały potężną dawką lukru i patosu, które wspólnie tworzą ciężkostrawną mieszankę. Gdyby uniknąć tego wazelinowatego wodolejstwa, "Darkest Hour" byłoby naprawdę wciągającym, sprawnie opowiedzianym historycznym biopic'iem, a tymczasem finałowe "laurkowanie" skutecznie zaniża ocenę.


Atrakcją samą w sobie jest z pewnością występ Gary'ego Oldmana w roli głównej. Tony charakteryzacji, szczęśliwie nie "przeszkadzają" mu w graniu, jak miało to miejsce choćby w przypadku sir Anthony'ego i jego interpretacji Hitchcocka, aktor celnie wypunktowuje dziwactwa i bełkotliwą manierę Churchilla, tworząc postać żywą, barwną, zdolną wzbudzać u widza empatię, nawet jeśli to bardzo ubogi, bo jednostronny, rys charakterologiczny. Dobra, choć nie wybitna (bo i takie opinie z pewnością się znajdą) kreacja, która niesie ten ciekawy, acz nierówny obraz.

Ocena: ***½



2/15/2018

Le notti del terrore (1981)

dir. Andrea Bianchi



Andrea Bianchi w środowisku fanów horroru znany jest głównie za sprawą swego ultraobskurnego i przepełnionego golizną giallo "Nude per l'assassino". Na jego koncie widnieje kilka innych pozycji z pogranicza grozy i erotyki, okazjonalnie produkcje przygodowe, sensacyjne, a nawet kino wojenne. Swój wkład miał reżyser także w tematykę zombie, czego przykładem z kolei jest "Burial Ground".


Na temat fabuły filmu ciężko byłoby się rozpisywać, bo w zasadzie takowa nie istnieje. Wszystko, co musimy wiedzieć, to to, że pewien profesor przypadkowo przywołuje starożytną klątwę Etrusków. Za jej sprawą, do życia powracają martwi. Będą się oni naprzykrzać grupie ludzi, którzy przyjechali na zaproszenie naukowca do jego posiadłości.


Jak wynika z powyższego, nie za bardzo wiadomo, skąd wzięły się zombie, ale najwyraźniej nie powinno nas to wyjątkowo interesować, skoro sam autor scenariusza uznał, że to tylko drobny, nieistotny szczegół. Bianchi skupia się przede wszystkim na inscenizowaniu kolejnych ataków chodzących trupów. Ofiary padają niczym muchy, często w widowiskowy sposób. "Burial Ground" z pewnością zadowoli amatorów oldschoolowego gore, bo posoki i krwawych efektów tutaj nie brakuje. Charakteryzacja umarlaków jest raz lepsza, raz gorsza. Czasem nie ma jej w ogóle, co widoczne jest na przykład w scenie wyważania drzwi taranem, gdzie niektórzy statyści są po prostu zwykłymi ludźmi (wózkarze, oświetleniowcy?). Ograniczenia budżetowe, się rozumie, choć i tak ciężko pojąc, jak twórcy doszli do wniosku, że widz tego nie wyłapie. Ogółem jednak, wygląd powstałych z grobów, na tle ogółu włoskiej kinematografii zapożyczającej, klasyfikuje się nieco powyżej średniej.


Cała reszta to już typowe kino klasy Z, z kuriozalnymi zwrotami akcji, koszmarnym angielskim dubbingiem i kompletnym brakiem poszanowania dla logiki. Mamy tu szereg postaci, na których temat dostajemy zaledwie szczątkowe informacje. Niektóre spośród nich pojawiają się i znikają na długi czas, jak ma to miejsce chociażby w przypadku profesora, którego poznajemy we wstępie, a następnie nie widzimy przez długi, długi czas. Nic to jednak, bowiem wygłaszające idiotyczne linie dialogowe figury maja jedno zadanie: służyć za posiłek. Choć trzeba przyznać, że jest jedna persona, która po seansie zapadnie nam na długo w pamięć i jest wysoce prawdopodobne, że będzie nas nawiedzać w snach. To Michael, czyli... ekhm, chłopiec. Co do tej postaci, najlepiej posłużyć się chyba cytatem z klasyki: "liliput przebrany za górala, udający dziecko". Upiorny gówniarz wygląda, jakby był chory na progerię i straszy znacznie skuteczniej niż hordy żądnych krwi zombiaków. Wcielający się weń, dwudziestopięcioletni wówczas Peter Bark, zaangażowany został został do roli ze względu na włoskie prawo, które zabrania wykorzystywania dzieci w scenach o kontekście seksualnym. 


Wiele z pomysłów, jakimi raczy się nas w trakcie seansu, skwitować można jedynie śmiechem, co czyni z "Burial Ground" aka "The Nights of Terror", wyborną komedię. To jeden z tych tytułów, w przypadku których co rusz zastanawiamy się, co ekipa myślała w trakcie kręcenia danej sceny. Jeśli więc poszukujecie trzymającego w napięciu horroru na wieczór, to zdecydowanie jest to zły adres. Jeśli jednak lubicie konwencję "so bad it's good", to obraz w reżyserii Bianchi z pewnością ma spore szanse stać się dla was świetnym dostawcą "guilty pleasures".

Ocena: *½



2/14/2018

Sekkusu hantâ: Sei kariudo (1980)

dir. Toshiharu Ikeda



Produkowane seryjnie przez wytwórnię Nikkatsu filmy z gatunku Roman Porno były nowego rodzaju jakością w kinie pinku-eiga. Choć studio kręciło około trzech produkcji tego typu na miesiąc, wszystkie zachowywały wysoki standard wykonania, łącząc wysoki jak na standardy (soft)pornograficzne budżet z wysmakowaną formą. Idealną ilustracją tego zjawiska jest "Sex Hunter", wyreżyserowany przez Toshiharu Ikedę dramat/thriller erotyczny. 



Bohaterką filmu jest młoda, niewinna baletnica Miki (Ayako Ôta), która trafia w szpony sfiksowanej na punkcie seksu właścicielki prywatnej "szkoły baletu". Przybytek okazuje się być prawdziwą jaskinią rozpusty, której mieszkanki całe dnie oddają się grzesznym przyjemnościom. Po tym, jak Miki zostaje pozbawiona dziewictwa przez okrutnego dozorcę, jest trzymana w zamknięciu, poniżana, gwałcona. Trwa to tak długo, aż dziewczyna przemienia się w spragnioną rozkoszy nimfomankę. I wtedy na scenę wkracza nie widziany od lat ukochany. Tragedia wisi w powietrzu... 



W ramach jednego tytułu dostajemy w zasadzie wszystko, czego dusza zapragnie: bondage, S&M, kazirodztwo, seks międzyrasowy, pissing, voyeurysm, akcje grupowe. A wszystko to zamknięte w seansie trwającym godzinę z drobnym okładem. I choć zarys fabuły zwiastuje ponury festiwal bestialstwa i mizoginii, "Sekkusu hantâ" okazuje się być całkiem przystępny i... seksowny. Wszystkie parafilie i przypadki wykorzystywania podane zostały z wystarczającą dawką smaku, aby zadawać sobie pytanie: to jeszcze sztuka, czy już ordynarna pornografia? Strona wizualna dzieła to wartość sama w sobie, z konsekwentnie stosowaną paletą barw i zmysłowymi ujęciami pokrytych potem ciał w ekstazie. Wisienką na torcie jest zaś wpędzająca widza w zmieszanie, nie mająca sobie równych, scena ze sznurem i... wiadrem zmrożonych butelek Coca-Coli. Lepszej reklamy napoju amerykański koncern nigdy nie byłby w stanie sam sobie zagwarantować. 

Ocena: ****


2/13/2018

The Florida Project (2017)

dir. Sean Baker



Halley (Bria Vinaite) jest młodą matką, samotnie wychowującą sześcioletnią Moonee (Brooklynn Prince). Podczas gdy mała wraz z dwojgiem rówieśników spędza czas na uprzykrzaniu życia sąsiadom, jej rodzicielka przesiaduje w motelowym pokoju przed telewizorem, od czasu do czasu chwytając się różnych dorywczych zajęć zarobkowych. Na, z reguły nieszkodliwe, ekscesy dziewczynki oraz próżniaczy styl życia jej matki, przez palce patrzą wszyscy, włącznie z poczciwym menadżerem motelu (Willem Dafoe), u którego Halley notorycznie zalega z czynszem...


"The Florida Project" to kolejne, po głośnej "Mandarynce", reżyserskie przedsięwzięcie Seana Bakera, młodego twórcy, który powoli wyrasta na jedną z najjaśniej świecących gwiazd amerykańskiego kina niezależnego. Wdzięczne to, ujmujące zarówno realizmem, jak i empatycznym podejściem, kino. Utrzymana w krzykliwie pastelowych barwach warstwa wizualna kryje słodko-gorzką treść. Choć reżyser portretuje ludzi żyjących na skraju biedy, jest w jego wizji sporo ciepła, a sceneria bardziej nadawałaby się na tło wakacyjnej komedii, aniżeli dramatu społecznego. Paradokumentalny styl pozwala bez zgrzytu połączyć ze sobą humor i naturalizm, a tragikomiczne aspekty bezbłędnie punktowane są przez grę aktorów. 


Świetny jest Dafoe w roli pobłażliwego zarządcy, który musi znosić dziwactwa i nieodpowiedzialność swych rozlicznych lokatorów. Zniuansowana kreacja, zdecydowanie z tych "oscarowych" i to w jak najlepszym sensie tego określenia. Co jednak istotnie zaskakuje, to fakt, iż kroku dotrzymują mu kapitalnie dobrani naturszczycy, bo za takie należy uznać wcielające się w matkę i córkę Vinaite i Prince. Ta młodsza posiada naturalny talent, który sprawia, że na ekranie wypada bez cienia fałszu. Wytatuowana i pyskata Vinaite także ma tę przebojową moc, a przecież do filmu trafiła niejako przypadkiem, wyłoniona w castingu.


Krytyka zgodnie uznała "The Florida Project" za jeden z najlepszych filmów roku, w kinach dopisała również widownia. Pomimo, że obraz niepozbawiony jest drobnych mankamentów, a niektóre sceny wydają się być albo przeciągnięte albo niekoniecznie niezbędne, trudno odmówić twórcy zręczności i lekkości narracji. Bezbłędnie kieruje aktorami, jest konsekwentny pod względem stylistyki, wie, kiedy rozbawić i kiedy przycisnąć widza odmalowaną bez histerycznych tonów beznadzieją. Tak opowiadać o marginesie, bez moralizatorstwa i zadęcia, potrafią tylko nieliczni.

Ocena: ****



2/11/2018

I, Tonya (2017)

dir. Craig Gillespie



Tonya Harding była jedyną amerykańską łyżwiarką, która zdołała wykonać tzw. axel, najtrudniejszy ze skoków. Znana ze swego wybuchowego temperamentu i ciętego języka, była przeciwieństwem wizerunku filigranowej prima baleriny: klęła jak szewc, kłóciła się z sędziami, a jej prywatne życie daleko odbiegało od pożądanego wzorca szczęśliwej, amerykańskiej rodziny. Mimo tego odniosła sukces i dała się zapamiętać jako wyrazista postać o nieprzeciętnym talencie. Na drodze kariery stanął incydent, do którego doszło w trakcie przygotowań do olimpiady zimowej w 1994 roku: Harding oraz jej mąż, zamieszani byli w atak na jej rywalkę w ramach reprezentacji, Nancy Kerrigan.


Historię jej życia poznajemy w formie retrospekcji. Klamrę stanowią "gadające głowy": tytułowa bohaterka, jej były mąż, matka oraz znajomy, opowiadają o burzliwych losach Harding z "dzisiejszej perspektywy". Tempo miejscami jest zawrotne, postaci co jakiś czas burzą tzw. "czwarta ścianę", w ironiczny sposób komentując wydarzenia na ekranie. Niektóre spośród sekwencji jazdy figurowej to małe perełki operatorskiego fachu.


Błyskotliwie zmontowany, opatrzony przebojową ścieżką dźwiękową, na której znajdziemy głównie hity z lat 70. i 80. obraz Craiga Gillespie bez trudu porwie nie tylko miłośników tej konkretnej dyscypliny. "I, Tonya" to opowiedziany z werwą, pozbawiony zbędnego sentymentalizmu czy moralizowania, biopic, który "aktorstwem stoi". Na pierwszy plan wysuwa się rzecz jasna Margot Robbie, która daje prawdziwy koncert w roli głównej. To "kobieta z jajami", która nie ma zahamowań, by wykrzyknąć jurorom w twarz "suck my dick!", ale też ofiara przemocy domowej, wychowywana przez apodyktyczną i narwaną matkę dziewczyna z biednego domu, przez większość życia pogardzana przez rówieśników. Nigdy nie zdobyła odpowiedniego wykształcenia, jej całym życiem były łyżwy. Przygotowując się do tego występu, Robbie spędziła cztery miesiące, trenując jazdę figurową. To kreacja w którą wierzymy bez zarzutu, także (a może przede wszystkim) dlatego, że jest pełna energii i entuzjazmu. Pośród "tła" na wyróżnienie zasługuje z pewnością Allison Janney, która tworzy elektryzującą postać "białego śmiecia", nieco wulgarnej, nie unikającej rękoczynów kelnerki z nieodłącznym petem w ustach.


To mogła być jeszcze jedna pozbawiona ikry, telewizyjna produkcja, szczęśliwie jednak, za temat wzięli się ludzie z określoną wizją. Zamiast więc jechać od punkt A do B, twórcy sięgają po modne obecnie zabiegi stylistyczne, podkręcają temperaturę w punktach zwrotnych. Humor miesza się z nostalgicznym sztafażem, jest krew i pot, błędne wybory życiowe, nade wszystko jest zaś pasja, jako podstawowa siła napędowa życia. Konkretne, grające na emocjach kino. 

Ocena: ****


Murder on the Orient Express (2017)

dir. Kenneth Branagh



"Morderstwo w Orient Expressie", jedna z najsłynniejszych powieści detektywistycznych Agathy Christie, ekranizowano do tej pory pięciokrotnie, w tym trzy razy na potrzeby telewizji. Najbardziej znana pozostaje wersja z 1974 roku, w reżyserii Sidneya Lumeta. Ponad cztery dekady później, swą wariację, z udziałem międzynarodowej obsady, przygotował Kenneth Branagh.


Co do fabuły nie ma tu większych niespodzianek. Postacią centralną jest światowej sławy detektyw Hercule Poirot (w tej roli sam reżyser), który podróżując koleją przez Bliski Wschód, zmuszony jest rozwiązać zagadkę śmierci szemranego biznesmena. Podejrzanymi są wszyscy pasażerowie, którzy dzielili wagon z ofiarą...


Wizja Branagha jest wystawna, zarazem jednak ten znany głównie z adaptacji szekspirowskich dramatów twórca, ma wyraźne problemy z dostosowaniem kameralnej natury pierwowzoru do wymogów kinowego widowiska. Teatralna podstawa zaczyna się narzucać szczególnie w tych momentach, gdy reżyser pragnie tchnąć nieco akcji i oddechu w dobrze znaną historię. Czasem przynosi to kuriozalne efekty, jak choćby w przypadku niezamierzenie komicznego finału, rozgrywającego się w tunelu kolejowym. Naturalną koleją rzeczy, opowieść nakręcają więc przede wszystkim sceny dialogowe, choć i one wypadają nierzadko sztucznie i "płasko". 


Imponująco prezentuje się za to obsada aktorska, pośród której znajdziemy takie nazwiska, jak Derek Jacobi, Willem Dafoe, Judi Dench, Michelle Pfeiffer czy Johnny Depp. Najciekawiej pośród tego zestawu wypada ten ostatni, wreszcie robiący sobie przerwę od Jacka Sparrowa i Willy'ego Wonki. Cała reszta nie ma za bardzo co grać, więc przez większość czasu sprawiają wrażenie zagubionych pośród chaotycznego występu w teatrze. Scena bowiem ma należeć do samego Branagha, który zarazem stanowić zapewne miał główny katalizator humoru w całym filmie, jednak jego przerysowana interpretacja genialnego detektywa w wielu miejscach po prostu wywołuje irytację. Poirot w jego interpretacji to kreskówkowa wręcz postać, mówiąca z przegiętym akcentem, odznaczająca się nieprzeciętnie ekscentrycznym stylem bycia oraz paranormalnymi wręcz zdolnościami.


"Morderstwo..." sprawdzić się może jako niezobowiązująca rozrywka na wieczór, nie ulega jednak wątpliwości, że minusy przeważają w tym przypadku nad atutami. Tandetne CGI kłuje w oczy niczym w produkcjach ze studia Asylum (patrz chociażby: koszmarnie zrealizowana sekwencja z lawiną), momenty zaplanowane jako "żywsze" są dziwnie niemrawe, a klaustrofobiczny aspekt położenia postaci został praktycznie niewykorzystany. Co najbardziej boli, to fakt, iż próba pogodzenia nowoczesności z tradycją, którą podejmuje Brytyjczyk, pachnie kalkulacją, fałszem. Gdzie się podział tamten Branagh, twórca błyskotliwych "Henryka V" czy "Wiele hałasu o nic"?

Ocena: ***



2/10/2018

Blutiger Freitag (1972)

dir. Rolf Olsen



Heinz (Raimund Harmstorf) jest recydywistą o aparycji członka Hell's Angels. W perspektywie ma przed sobą długoletnią odsiadkę, jednak tuż przed wejściem na salę sądową, dzięki pomocy kompana, udaje mu się zbiec strażnikom. Zbir marzy o ucieczce do Australii, jednak by zrealizować swój plan, musi najpierw zdobyć fundusze. Wraz z długoletnim przyjacielem i bratem jego dziewczyny, niedoszły skazaniec opracowuje plan napadu na bank. Jedno, czego rabusie nie biorą pod uwagę, to nieprzewidziane wypadki losowe...


Zarys fabuły "Blutiger Freitag" nie pozostawia wątpliwości: to klasyczny heist movie, w którym grupa złodziei nagle znajduje się pod obstrzałem sił policji i zmuszona jest wziąć zakładników. Zamiast jednak z mało znanym predecesorem "Pieskiego popołudnia", mamy tutaj do czynienia z perłą w koronie niemieckiego kina eksploatacji. Zważywszy, że Republika Federalna Niemiec akurat w tej dziedzinie nie może poszczycić się  tak wieloma zasługami jak niektórzy jej (dalsi) sąsiedzi, może nie brzmi to jak szczególna rekomendacja, ale nie dajcie się zwieść pozorom: gdyby nie język Goethego, którym posługują się bohaterowie, można by wręcz odnieść wrażenie, że to jeden z masowo produkowanych we Włoszech lat 70. obrazów z nurtu poliziotteschi. Akcja mknie wartko, poczynaniom kryminalistów towarzyszy funkująco-jazzowa ścieżka autorstwa Francesco De Masiego, a od strony realizacyjnej zdecydowanie bliżej tu do kryminałów z Półwyspu Apenińskiego, aniżeli kina Fassbindera. Z tym ostatnim tytuł łączy jedynie miejsce akcji: Monachium.


Nie ma sensu nikogo okłamywać co do poziomu aktorstwa czy nieco nazbyt drewnianych dialogów: obraz Rolfa Olsena ma dostarczać emocji za pomocą niewyszukanych środków. Jednocześnie jednak, każda z kluczowych postaci zarysowana została wystarczająco wyraźnie, abyśmy byli w stanie poczuć z nimi więź. O ile wparawdzie brutal Heinz nie budzi zbyt wielkiej sympatii, o tyle motywacje byłego żołnierza Christiana i jego ciężarnej siostry bardzo łatwo już zrozumieć. Zgodnie jednak z prawidłami (pod)gatunku, nawet jeśli chęci są w miarę dobre, rozpętanie samonakręcającej się spirali przemocy musi zostać odpowiednio ukarane.


"Blutiger Freitag" posiada w zasadzie wszystko, czego byśmy oczekiwali od B-klasowego thrillera z tego okresu: są pościgi samochodowe, strzelaniny, twardzi faceci i pyskujące kobiety oraz odpowiednia dawka brutalności i czerwonej farby. Ba! Znalazło się nawet miejsce na psychodelicznie odjechaną scenę gwałtu, która pomimo, że nie należy do szczególnie dosłownych, to i tak zasługuje na to, by zapisać się na stałe w annałach midnight cinema.

PS. W 2015 roku ruszyła na Kickstarterze, zakończona powodzeniem, zbiórka funduszy na renowację filmu. W odświeżonej wersji, dzieło Olsena posiada jeszcze "krwawsze" walory, a na dodatek można się nimi cieszyć w rozdzielczości 4K.

Ocena:****



2/06/2018

Dunkirk (2017)

dir. Christopher Nolan



Zacznę nietypowo, bo od czystej wody narzekania i psioczenia. Dla mnie Christopher Nolan skończył się na etapie "Mrocznego rycerza". O ile środkowa część trylogii o Batmanie z Bale'em była jeszcze udaną i efektowną próbą przystosowania tej postaci na potrzeby nowego pokolenia widzów, o tyle "Mroczny rycerz powstaje" było już najzwyklejszym wodolejstwem, rozwleczonym ponad granice przyzwoitości, nudnym i naiwnym, dwuipółgodzinnym gniotem. A jednak, blockbusterowa maniera reżysera opatrzona trzeciorzędnymi odniesieniami do filozofii, zdaje masowy egzamin. Nic dziwnego, że gdy tylko ogłoszona została oficjalnie wiadomość, że twórca "Incepcji" podejmie się opowiedzenia o dramatycznym przebiegu ewakuacji sił alianckich z Dunkierki, zachwytom nie było końca. Mnożyły się przewidywania, jakiż to "epicki" będzie obraz, jakie arcydzieło spłodzi tym razem Brytyjczyk. Trzyletni okres, jaki dzielił premierę "Interstellar" od kolejnego dokonania Nolana był jednak już wystarczająco duży, aby jego nazwisko stało się passé w oczach młodych kinomanów, którzy zdążyli w międzyczasie obwołać swym nowym guru innego reżysera, Kanadyjczyka Dennisa Villeneuve. Słusznie może "wizjoner z Londynu", postanowił przenieść działalność na rejony kina o większym kalibrze gatunkowym niż dotychczas.


Na "Dunkierkę" składają się przede wszystkim zainscenizowane z wielkim przepychem sekwencje batalistyczne, którym towarzyszy intymne spojrzenie "z pierwszej ręki". Nolan stara się być jak najbliżej postaci. Jeśli więc wokół wybuchają bomby, my jesteśmy wśród żołnierzy, niejako przyjmując ich punkt widzenia. Koncept niekoniecznie świeży, ale bardzo pożądany w czasach, gdy większość ludzi woli konsole od sal kinowych. Otwierająca sekwencja, sfilmowana na opustoszałych uliczkach miasta, zapowiada mocne, nietuzinkowe przeżycie filmowe. I o ile nie można odmówić tej portretyzacji wojennego chaosu siły rażenia, warsztatowej sprawności, ciekawych rozwiązań formalnych, to jako całość pozostawia widza obojętnym. Paradoks tkwi właśnie w tym, że Nolan zdobywając się na chłodną perspektywę obserwatora, nie przedstawia nam konkretnych bohaterów, a jedynie wygłaszające frazesy, bezimienne figury, których emocje są nam obce, jak Eskimosowi widok palmy. Próba wydarcia wydarzeń z kontekstu (mamy tutaj np. "wroga", którego nigdy nie wymienia się z nazwy) jest nie tyle zabiegiem karkołomnym, co wysoce zachowawczym i w gruncie rzeczy dającym jeszcze bardziej odrealnioną wizję świata, który przecież winien być namacalny, a nie na odwrót.


Wycyzelowana i bezduszna, "Dunkierka" to triumf formy nad treścią: fabularny zlepek dość przypadkowych scen, z przemykającymi tu i ówdzie, znajomymi twarzami aktorów. Rozbuchane widowisko z początku imponuje, by z czasem zacząć coraz bardziej nużyć. Podobny efekt wywoływał niegdyś wirtuozerski od strony wizualnej, ale jednowymiarowy i monotonny "Helikopter w ogniu". To przede wszystkim techniczne ćwiczenie, eksperymentowanie z językiem filmowym, nawet jeśli bliskie perfekcji, to wciąż puste i pozbawione wyrazu. Przypomina laurkę od zdolnego ucznia, który pomimo całego swego zapału wciąż myśli w kategoriach właściwych pierwszoklasiście. Kino antywojenne, które w pierwszej kolejności udowadnia, że wojna może być też... nudna.

Ocena: ***



2/02/2018

The Disaster Artist (2017)

dir. James Franco



Tommy Wiseau to wielce zagadkowa postać. Przyparty do muru, powie że pochodzi z Nowego Orleanu, choć jego toporny akcent wyraźnie temu przeczy. O miejscu urodzenia w ogóle rozmawiać nie lubi i na pytania odnośnie tej kwestii reaguje rozdrażnieniem i/lub zmienia temat. Nie wiadomo również, skąd wzięła się jego fortuna: nakręcony przezeń obraz pod tytułem "The Room", sfinansowany został w całości z jego własnych środków. Koszta produkcji wyniosły łącznie 6 milionów dolarów, co - patrząc na ostateczny efekt - wydaje się być wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Rzeczona pozycja, przez wielu uznawana jest za najgorszy film w dziejach kina, detronizując na tym stanowisku nieprzeciętnego "Trolla 2" w reżyserii Claudio Fragasso, a nawet dorobek Eda Wooda. Co istotne, w tym przypadku nie mamy do czynienia z kiepsko zrealizowanym kinem science-fiction lub horrorem, ale - w pierwotnym zamyśle - poważnym dramatem, którego twórca chętnie uznałby siebie samego za następcę Tennessee Williamsa.


Kultowy status "The Room" to swoisty fenomen: koszmarnie zagrany, pełen kuriozalnych linii dialogowych, obraz ma ogromną i wciąż rosnącą rzeszę fanów. Greg Sestero, prywatnie przyjaciel Wiseau i odtwórca jednej z kluczowych ról w filmie, napisał w 2013 roku (wespół z Tomem Bissellem) autobiograficzną książkę "The Disaster Artist: My Life Inside The Room, the Greatest Bad Movie Ever Made". Jak sam tytuł wskazuje, autorzy skupili się w swej publikacji na kulisach powstawania osławionego dzieła. Frapująca lektura, przełożona została na język filmowy przez Jamesa Franco, który rzecz nie tylko wyreżyserował, ale też wcielił się w centralną postać historii, czyli samego Wiseau.


Efektem jest słodko-gorzka komedia o potędze marzeń, która skutecznie uczłowiecza głównego bohatera. Franco tworzy prawdopodobnie najlepszą rolę w swej karierze, wcielając się w narcystycznego dziwaka. Wiseau jest pełen pasji i energii, przy jednoczesnym całkowitym braku dystansu do samego siebie. Nie znosi krytyki, nie ma za grosz talentu i z pewnością nie ma bladego pojęcia o kręceniu filmów. Jest postacią jednocześnie fascynującą, jak i godną pożałowania. Ze swym pokracznym akcentem, przejęzyczeniami i nieprzeciętnym entuzjazmem, stanowi więcej niż wdzięczny materiał na filmowego bohatera, który dostarczy widowni i krytyce szans do polemiki.


"The Disaster Artist" sprawdza się zarówno jako ciepła opowieść o przyjaźni, jak i satyra na Hollywood. Portret chorobliwie zazdrosnego megalomana, który posiada odpowiednią dozę ambicji i determinacji, aby osiągnąć wyznaczone sobie cele (nawet jeśli nieco na opak), mógłby zapewne budzić niepokój, jednak dzięki swobodnemu ujęciu tematu, koniec końców - pokrzepia i stanowi prędzej pean na cześć niepoprawnych marzycieli, aniżeli przestrogę. Jest przy tym nieodparcie zabawny, zwłaszcza wówczas, gdy obserwujemy pracę na planie filmowym, dzień po dniu zbliżającą nas do ukończenia zdjęć do katastrofy, którą później ochrzczą mianem "Obywatela Kane'a złego kina".

Ocena: ****