4/10/2018

Wilkommen bei den Hartmanns (2016)

dir. Simon Verhoeven



Hartmannowie mieszkają w willi na przedmieściach Monachium. Małżeństwo w średnim wieku odchowało dwójkę dzieci: syn jest goniącym za karierą, wziętym prawnikiem, 32-letnia córka swego powołania jeszcze nie znalazła, póki co próbuje kolejnego kierunku studiów. Modelowa zachodnia rodzina, żyjąca w dostatku, pozbawiona większych problemów. Sytuacja destabilizuje się w momencie, gdy matka oświadcza przy familijnym obiedzie, że przyjmą pod swój dach uchodźcę z Afryki...


Kryzys imigracyjny w Europie to temat tyleż gorący, co kontrowersyjny. Jedni chcą przyjmować, inni niekoniecznie. Tymczasem mnożą się "incydenty", jak liberalna prasa zwykła nazywać ataki terrorystyczne dokonywane przez wyznawców Allaha. Narastają wrogie nastroje, których nie są w stanie uśmierzyć wymijające przemowy polityków. Porywać się więc na komedię traktującą o tych ważkich kwestiach w tonie beztroskim, zakrawa na stąpanie po bardzo cienkim lodzie. 


Otóż okazuje się, że niekoniecznie. Wprawdzie twórcy "Wilkommen bei den Hartmanns" zarzekali się, że do tematu podeszli bezstronnie i uwzględnili szereg przeciwstawnych argumentów. W trakcie seansu trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to sprokurowany "pod publikę" produkt, który imigrantom z Bliskiego Wschodu wystawia laurkę. Film odniósł w Niemczech ogromny sukces, co tłumaczyć można zarówno byciu "na czasie", jak i lekkiej, przystępnej dla szarego widza tonacji. Dowiemy się więc, że, owszem, oszołomów wśród przybyszy nie brakuje, ale zdecydowana większość z nich jest do serca przyłóż. Grubo ciosany humor uderza głównie w warcholstwo klasy średniej, wytykając rasizm i próżniaczy styl życia spadkobierców kolonialnej spuścizny. Po drugiej stronie mamy potulnego Nigeryjczyka, który opowiada na lekcjach w szkole o szokujących przeżyciach z wojny, a po godzinach usprawnia życie rodzinne swych gospodarzy. Koniec końców, wszystkie problemy zostają rozwiązane dzięki obecności mówiącego łamaną niemczyzną uchodźcy, który w pierwszej kolejności myśli o dobrym samopoczuciu wszystkich naokoło, a dopiero potem kombinuje jak by tu się "zasymilować".


Czarno-biały obraz rzeczywistości, jakim raczy nas scenarzysta i reżyser w jednej osobie, pozbawiony jest jakichkolwiek znamion głębszej refleksji: to sielanka, której nie zakłóci nawet obecność pojedynczego czarnego charakteru gdzieś daleko w tle. Wychwala się tu do znudzenia wartości uniwersalne, takie jak: rodzina, przyjaźń, uczynność (skądinąd słusznie), lecz zapomina o drugiej stronie medalu. W efekcie mamy do czynienia w najlepszym przypadku z tanią farsą, gdzie na jeden średnio udany gag, przypada tuzin ogranych i męczących grepsów. Jest zachowawczo, koniunkturalnie i nieciekawie. A najgorsze, że pomimo, że poczciwa, to wciąż propagandowa agitka, która niejednemu zapewne poprawi humor, innym zaś - napsuje krwi.

Ocena: **



2 komentarze:

  1. Wszystko ładnie, tylko "incident" po angielsku to nie odpowiednik polskiego słowa incydent, lecz po prostu zdarzenie, zajście. Powtarzany ten przez przeciwników imigracji argument, jakoby zachodnie media bagatelizowały w ten sposób zamachy - nasuwający sam przez się skojarzenia liberalnej zmowy, mającej nas zmusić do zaakceptowania fali migrantów za wszelką cenę itp. - bierze się z celowego bądź po prostu wynikającego z niewiedzy niezrozumienia obcych realiów językowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę się poduczyć polskiego,) A tak pomijając kwestie polityczne: czym się różni bagatelizujące "zdarzenie", "zajście" od "incydentu"?

      Usuń