1/28/2018

The Post (2017)

dir. Steven Spielberg



Początek lat 70. Ameryka ma już dosyć przeciągającego się w nieskończoność konfliktu w Wietnamie. Wysyłani na wojnę młodzi ludzie powracają do kraju w trumnach, mnożą się studenckie protesty. Oliwy do ognia dolewa New York Times. Jeden z dziennikarzy gazety wykrada z Pentagonu tajną ekspertyzę napisaną na zlecenie Roberta McNamary. Na jej podstawie wypuszczona zostaje seria artykułów, z których jasno wynika, że rząd od dawna wiedział, że ta wojna w odległej Azji jest z góry przegrana, a mimo tego żadna z kolejnych administracji nie zrobiła nic, aby ją zakończyć. Wybucha ogólnokrajowa wrzawa. Prezydent Nixon stara się zmusić Timesa do zaprzestania publikacji drogą sądową. Wówczas pałeczkę przejmuje Washington Post...


"The Post" to bez dwóch zdań najskromniejszy, najbardziej kameralny obraz Spielberga od lat. Co hollywoodzkiego maga i specjalistę od wystawnych widowisk skłoniło do podjęcia takiej tematyki? Ano nic innego, jak polityka. W Fabryce Snów nikt bowiem nie kryje się ze swą niechęcią względem prezydentury Donalda Trumpa, a omawiana pozycja w niespecjalnie zawoalowany sposób stara się punktować paralele pomiędzy obecnym przywódcą, a dobą rządów znienawidzonego Nixona. Odstawiając jednak na bok ideologię, warto docenić spielbergowski warsztat. Scenariusz odpowiednio "podkoloryzowuje" fakty, dzięki czemu twórca "Szczęk" ma okazję jeszcze raz wykazać się jako autor wysokojakościowego kina gatunkowego.


Historia batalii o "wolność słowa" (dla Amerykanów, jak dla żadnego innego narodu, jest to rzecz święta) ma dobre tempo, mało efektowna na pierwszy rzut oka materia w rękach tak doświadczonego twórcy jak Spielberg, przemienia się w trzymający w napięciu thriller. Nie jest on pozbawiony wad czy uproszczeń, dostaniemy po głowie garścią frazesów, zwłaszcza pod koniec pojawia się nieco przyciężki patos, a Hanks i Streep są w rolach wiodących tyleż niezawodni, co niemiłosiernie zmanierowani. Pod względem aktorskim ciekawszy wydaje się być drugi plan, gdzie możemy dostrzec zaskakująco dużo twarzy do tej pory kojarzonych z telewizją (Bob "Saul Goodman" Odenkirk, Jesse Plemons, Sarah Paulson, Michael Stuhlbarg). 


Całościowo rzecz wypada mimo wszystko na plus: to Spielberg pozbawiony zamydlającego oczy CGI, a pod względem zaangażowania znacznie bardziej wiarygodny niż np. w przypadku wymęczonego i manipulatorskiego "Lincolna". Broni się tutaj również sama fabuła: osobiście bardzo lubię takie "odgrzewanie" historii najnowszej, nawet jeśli podyktowane jest ono politycznymi sympatiami. Zresztą ponoć nawet sam Donald Trump był "The Post" bardzo ciekaw i zamówił kopię filmu na seans do Białego Domu. Sztuka ponad podziałami?

Ocena: ****



Lady Bird (2017)

dir. Greta Gerwig



Greta Gerwig karierę aktorską zaczynała w kinie spod znaku mumblecore, występując m.in. w filmach niekwestionowanej "gwiazdy" nurtu, Joe Swanberga. Pierwszym poważnym krokiem w stronę mainstreamu była dla niej tytułowa rola w głośnym "Frances Ha". "Lady Bird" to jej samodzielny debiut reżyserski, przesiąknięta duchem kina niezależnego opowieść o dojrzewaniu. 


Na ekranie obserwujemy rok z życia nastoletniej Christine (Saoirse Ronan), uczennicy z katolickiego liceum. Przez przyjaciół i rodzinę zwana (na własne życzenie) "Lady Bird", dziewczyna ma buntowniczy charakter, a kompleksy dotyczące pochodzenia (jej rodzina mieszka, jak sama to określa, "po złej stronie torów") próbuje leczyć, wkupując się w łaski szkolnej śmietanki towarzyskiej. Pierwsze zawody miłosne, zdradzone przyjaźnie, seks i młodzieńcze ambicje tworzą wspólnie barwny i w miarę kompleksowy obraz wkraczania w dorosłość...


Na "Lady Bird" składa się ciąg luźno powiązanych scen. Kamera towarzyszy głównej bohaterce, z mniej lub bardziej znaczących epizodów tworząc mozaikę tyleż wdzięczną, co błahą. Gerwig ma talent do inscenizowania sytuacji zabarwionych zarówno wysokim stopniem naturalności, co podszytych groteską. Dużo tutaj ciepłego humoru, który skutecznie przezwycięża sporadyczną gorycz. Koniec końców, nie dowiadujemy się jednak z tej historii nic, czego byśmy nie wiedzieli z własnego doświadczenia albo czego nie widzielibyśmy już w tuzinach przypowieści o podobnej tematyce.


Tym, co niesie ten skromny debiut, jest lekkość narracji oraz swoboda, z jaką Ronan wciela się w nieco egzaltowaną, niedojrzałą, ale budzącą sympatię licealistkę. W pierwszej kolejności przejrzą się w tej produkcji rówieśnicy bohaterki, starsi widzowie problematykę mogą z kolei uznać za mało istotną. Jest tu charakterystyczny sznyt kina indie, są dobrze poprowadzeni aktorzy i ucho do dialogów, ale niewiele więcej. Takie głośniejsze "mamrotanie"

Ocena: ***



1/27/2018

Frozen (2010)

dir. Adam Green



Najczęściej najbardziej przerażające sytuacje, jakie można sobie wyobrazić, wiążą się nie ze zjawami, wilkołakami czy innymi fantastycznymi istotami, ale z okolicznościami znacznie bardziej "zwyczajnymi". Osoba cierpiąca na klaustrofobię, od razu zaleje się zimnym potem na myśl o byciu zamkniętą na parę godzin w ciasnej windzie. Wielu z pewnością spasowałoby w obliczu perspektywy spędzenia choćby krótkiego czasu na tratwie w towarzystwie rekinów na otwartym morzu. Nie do pozazdroszczenia jest także położenie, w jakim znajdzie się trójka bohaterów "Frozen". Uwięzieni na wysokości paru metrów nad ziemią w wyciągu narciarskim, po początkowym szoku, powoli oswajają się ze świadomością, że przed nimi noc w temperaturze grubo poniżej zera, bez żadnej możliwości ucieczki...


Prosty punkt wyjścia filmu Adama Greena (fani horroru kojarzyć jego nazwisko będą przede wszystkim z cyklem o Victorze Crowleyu "Hatchet") skutecznie generuje duże pokłady suspensu. Choć pierwsze pół godziny seansu przypomina z grubsza typowe kino młodzieżowe (poprockowe pitolenie w tle też się znajdzie), od momentu gdy zostajemy z trójką postaci sam na sam, zawieszeni nad pokrytym śniegiem zboczem, napięcie już tylko rośnie. Oprócz mrozu, zagrożenie stanowią także złaknione łatwej zdobyczy wilki, przede wszystkim zaś wątła psychika mieszczucha w obliczu sytuacji ekstremalnej. Nieprzemyślane decyzje owocują tragicznymi konsekwencjami, a weekendowy wypad na narty przemienia się w najgorszy z możliwych koszmar. Green nie epatuje przemocą, z pewnością jednak znajdą się tu momenty, które bardziej wrażliwego widza wytrącą z równowagi. Jak na skromną, niezależną produkcję, "Frozen" dostarcza ilości intensywnych wrażeń powyżej gatunkowej średniej, nawet jeśli pozostaje tylko B-klasowym thrillerem.


Trio odtwórców: Emma Bell, Shawn Ashmore i Kevin Zegers, z początku wydaje się być idealne do jednej z "high schoolowych" oper mydlanych pokroju "Beverly Hills 90210", jak się jednak okazuje, całkiem nieźle radzą sobie z ładunkiem dramatyzmu zawartym w historii. Reżyser droczy się z odbiorcą, potrafi nagiąć pewne sytuacje do granic prawdopodobieństwa, znęca się nad wykreowanymi przez siebie Bogu ducha winnymi dzieciakami ile wlezie, ale nie nudzi ani przez moment. Zręczne survivalowe kino z dreszczem, które z pewnością docenią miłośnicy konwencji. 

Ocena: ***½



1/23/2018

The Shape of Water (2017)

dir. Guillermo Del Toro



Stany Zjednoczone, pierwsza połowa lat 60. Zimna Wojna trwa w najlepsze. Elisa (Sally Hawkins) jest niemową. Pracuje w tajnym rządowym ośrodku badawczym jako sprzątaczka. Pewnego dnia, do budynku przywieziony zostaje dużych rozmiarów pojemnik o niezwykłej zawartości. Dziewczyna odkrywa, że w obiekcie przetrzymywana jest nieznana nauce istota: podwodny stwór o humanoidalnych kształtach. Zaciekawiona, po kryjomu regularnie odwiedza istotę. Z czasem pomiędzy nią, a stworzeniem rodzi się przyjaźń, a potem - uczucie...


Szpiegowski thriller. Romans. Fantasy i science-fiction. Kino akcji. Musical. Wszystko to w jednym filmie. Brzmi intrygująco, prawda? Też tak zrazu pomyślałem. Tymczasem, "The Shape of Water" okazuje się być jak najbardziej zachowawczym, skrojonym pod gusta masowej publiki produktem. Niektórzy widzieć w nim będą wariację na temat "Pięknej i bestii", ja szczerze mówiąc dopatrywałbym się tu raczej silnych wpływów "E.T." Spielberga: szkielet fabularny jest tu łudząco podobny, zasadnicza różnica polega zaś jedynie na tym, że zamiast chłopca i potulnego kosmity, mamy dorosłą kobietę i rybie indywiduum. Jest też miejsce na całkiem serio potraktowany wątek romantyczny. Sceny fizycznej międzygatunkowej miłości included.


Guillermo Del Toro określa swój film mianem baśni dla dorosłych. I nie jest to czysta kokieteria: podobnie jak w baśni, świat przedstawiony jest czarno-biały, pełen umowności i rozwiązań, w które uwierzy jedynie dziecko z pobudzoną wyobraźnią. Czarno-białe są tu postaci. Począwszy od bohaterki, spragnionej miłości sieroty-niemowy, poprzez jej najlepszego przyjaciela, kryptogeja o szczerozłotym sercu i koleżankę z pracy, grubą Murzynkę ze skłonnością do wymądrzania się, po dobrego komunistę, który uczyć musi swych kapitalistycznych wrogów humanitaryzmu. W zestawie zabrakło chyba jedynie latynoskiego naukowca z awersją do broni palnej oraz miłującego pokój Muzułmanina. Del Toro wybiera stronę wyrzutków, odmieńców, ludzi spoza "tego czasu" i nie byłoby w tym zapewne nic zdrożnego, gdyby nie sposób w jaki swe przywiązanie do odtrąconych manifestuje: łopatologicznie, ze sztywnym zachowaniem zasad politycznej poprawności. Paradoksalnie, ten pean na cześć tolerancji jest tak przejaskrawiony i do tego stopnia polega na stereotypach, że aż zalatuje... szowinizmem. Oczywiście, są też ci źli, czyli wszyscy pozostali, a prym wiedzie pośród nich grany przez Michaela Shannona szef ochrony. Perorujący na temat biblijnych przypowieści bigot i hipokryta, rasista i mizogin, brutal, a do tego oblech, który sika "bez trzymanki" i nie myje potem rąk.


Twórca "Labirynut fauna" z pewnością nie zawodzi, jeśli chodzi o spójną wizję stylistyczną: wizualnie ma prawo się ten retro sztafaż podobać. Czuć w tym chłopięcy zapał, podobny do tego, który zawsze przyświecał Burtonowi. Oczywiście, to inna filmowa wrażliwość, jednak Meksykanin swe na poły fantastyczne światy i wizje zdaje się kreować od serca. Cóż, z tego jednak, gdy fabularno-logiczne zagospodarowanie tej przestrzeni leży i kwiczy. Psychologię postaci opiera reżyser na montażowej ekwilibrystyce pachnącej "Amelią": "intymną" rzeczywistość niemej bohaterki poznajemy w krótkich przerywnikach, mających służyć za wytrychy. Elisa wchodzi do wanny (dwukrotnie), Elisa masturbuje się w wannie (raz), Elisa ogląda stare musicale, Elisa gotuje jajka i patrzy się potem na nie, it., itp. Dorzućmy do tego całą masę niedorzeczności, których nie sposób obronić nawet baśniową konwencją. Para sprzątaczek snuje się po pilnie strzeżonym, tajnym laboratorium i ma dostęp do każdego pomieszczenia, bez żadnych przepustek, zezwoleń. Inny przykład: niezamierzenie komiczna scena miłosnych uniesień w łazience po sufit wypełnionej wodą. Chcielibyście może czasem pomigdalić się w podwodnym świecie bez wychodzenia z domu? Nic prostszego, wystarczy zatkać łazienkowe drzwi od spodu ręcznikami i puścić wodę. Sąsiedzi najwyżej odrobinę ponarzekają i sobie pójdą. A jak się tej wody z pomieszczenia pozbyć? Nic prostszego! Wystarczy otworzyć drzwi, woda ucieknie sobie hen, daleko! Podobne wymysły można by jeszcze próbować zrzucić na karb surrealistycznych ciągot twórcy, problem w tym, że sprawiają one wrażenie tego, czym właśnie są: fanaberiami autora, który nieco się zagalopował.


Czepiam się i czepiam, prawda jest jednak taka, że w "The Shape of Water" odrzuca mnie przede wszystkim rażący koniunkturalizm całego przedsięwzięcia. Del Toro chwali dokładnie to, co jest na czasie, modne, pożądane. Nie ma w tym żadnego buntu, nie ma też z pewnością żadnej głębszej myśli, chyba że za takową brać stare, dobre "prawdziwe piękno kryje się we wnętrzu". Tym, którzy potrzebują się utwierdzić w tym przekonaniu, polecam lekturę "Brzydkiego kaczątka". Albo, żeby daleko nie szukać, "Pięknej i bestii"... Truizmami i ładnym opakowaniem w każdym razie zyskać można najwyżej jedno: chwilowy poklask.

Ocena: **½



1/21/2018

Wind River (2017)

dir. Taylor Sheridan



Taylor Sheridan jest scenarzystą, reżyserem oraz - okazjonalnie - aktorem. Fani "Sons of Anarchy" z pewnością pamiętają jego występ w roli zastępcy szeryfa Davida Hale'a. To na jego tekście oparte było głośne "Sicario" Villeneuva. Kontynuację dobrej passy stanowiło "Hell or High Water", którego scenariusz, autorstwa Hale'a, nominowany został do Oscara. Wyreżyserowany przezeń "Wind River" to jeszcze jedna westernowa wariacja, tyle że tym razem przeniesiona z Teksasu do mroźnego Wyoming.


Cory (Jeremy Renner) jest specjalistą od tropienia drapieżników. A to zastrzeli wilka, co podkradał owce, a to upoluje pumę. Jest dobry w tym, co robi, skrywa też zadrę z przeszłości: jego córka zginęła w niejasnych okolicznościach. Kiedy więc na terenie rezerwatu dla Indian zostanie znalezione ciało zgwałconej i pobitej córki jego przyjaciela, Cory poprzysięga znaleźć sprawcę (sprawców?) zbrodni. Towarzyszy mu młoda agentka FBI, Jane Banner (Elizabeth Olsen)...


Przystępując do oglądania "Wind River", spodziewałem się kolejnego thrillera o seryjnym mordercy, tyle że osadzonego w śnieżnej scenerii. Tymczasem, to w większym stopniu końska opera a la rewizjonistyczne "Bez przebaczenia" - oczywiście w współczesnych dekoracjach. Główny bohater ma w sobie coś z zaprawionego w bojach, doświadczonego przez życie kowboja. Jego partnerem jest Robin w spódnicy: nieopierzona nowicjuszka, która braki w CV nadrabia zaangażowaniem i idealistycznym podejściem. Bardzo archetypiczne, na wskroś męskie kino (z delikatnie feministycznym "skrzywieniem"), gdzie pierwsze skrzypce graja przywiązanie do zasad, honor i sprawiedliwość. Nieskomplikowana fabuła w ujęciu Sheridana nabiera szlachetnych cech: niby wszystko to już było, a jednak udaje się porwać widza do uczestnictwa w pościgu.


Co więcej, nie będę się w tym miejscu nawet czepiał do pary odtwórców głównych ról. Olsen, która na zawsze pozostanie już dla mnie bliźniaczką od disneyowskich chałtur, jest na tyle autentyczna, na ile ją stać. W tej roli po prostu nie musi się wysilać, więc i castingowca nie ma co besztać. Renner na pierwszy rzut oka wydaje się być z kolei równie wiarygodny jako samotny mściciel, co Daniel Craig w roli Bonda, a jednak jego postać daje się "kupić": to po prostu bardziej figura, aniżeli istota z krwi i kości. Niby twardziel, ale z wrażliwą osobowością. Podobnie jak to było w kinie lat 80., jego specjalizację kupujemy w pakiecie, bo i nie psychologiczna wiarygodność jest tu najważniejsza.


"Wind River" to - patrząc od strony sedna - ni mniej, ni więcej, jak klasyczny revenge flick, z wszelkimi atrybutami konwencji i nieznacznie pogłębionym ciężarem dramatycznym. Wiemy, że gwałciciele muszą zostać należycie ukarani, więcej: tego właśnie pragniemy. Sheridan dodaje do mikstury nieco zadumy, powagę skutecznie intensyfikują majestatyczne, otulone bielą pejzaże, jest trochę dziejowej niesprawiedliwości, odpowiednia porcja brudu. Niby zemsta jak zemsta, a jednak scenarzysta i reżyser w jednej osobie, prowadzi akcję na tyle zręcznie, że z łatwością zaskarbia sobie widza. Okazjonalne wybuchy przemocy nie mają tutaj posmaku eksploatacyjnej formy, wydają się być jak najbardziej na miejscu, tym bardziej, że twórca konsekwentnie obudowuje je suspensem. Nie kryje się za tym żadna wzniosła myśl czy głębia, ale jest to kino z przysłowiowym jajem, jeśli nie z dwoma...

Ocena: ****



Wind Chill (2007)

dir. Gregory Jacobs



23 grudnia. Studentka Uniwersytetu Pensylwanii łapie "okazję", by zdążyć na czas do rodzinnego domu w Wilmington w stanie Delaware. Zabiera się w kilkugodzinną podróż samochodem wraz z kolegą z roku, którego zna jedynie z widzenia. Rozmowa w trakcie jazdy wyraźnie się "nie klei", więc nuda coraz bardziej daje się we znaki. Podczas postoju na stacji benzynowej, chłopak zasięga języka u sprzedawcy i decyduje się pojechać skrótem. Niedługo po tym, jak para studentów nieopatrznie zbacza z autostrady, ich samochód zostaje zepchnięty z drogi przez innego kierowcę. Zapada noc, a dwójka młodych bohaterów jest uwięziona na odludziu w śnieżnej zaspie...


"Wind Chill" to skromny, niskobudżetowy horror, który całkiem zręcznie operuje klimatem zagrożenia. Sytuacja wyjściowa jest tu banalnie prosta, jest miejsce na nieśmiertelne gatunkowe klisze (wystarczyło nie zjeżdżać z głównej drogi) oraz klasyczne straszenie. Scenariusz w swym kluczowym założeniu czyni aluzje do koncepcji wiecznego powrotu, idei, która popularna była w starożytnym Egipcie, później także u Greków i Rzymian, a którą w nowożytnej filozofii rozwijał między innymi Fryderyk Nietzsche. Oczywiście teoria ta poddana została typowo amerykańskiemu "retuszowi", tj. dostajemy ją w formie uproszczonej, a służy jedynie za pretekst do rozrywki. Przyznać jednak trzeba, że przez sporą część czasu, omawiana pozycja trzyma w napięciu. Twórcy zrobili dobry użytek ze scenerii, grając przy tym na lękach i oczekiwaniach widza. Szkoda jedynie, że postaci szeleszczą papierem, nawet pomimo w miarę niezłej gry obojga aktorów.


Za reżyserię odpowiedzialny jest Gregory Jacobs, w środowisku znany głównie jako producent, regularnie związany z projektami Stevena Soderbergha i George'a Clooneya. Obaj panowie wsparli projekt finansowo, a na liście płac widnieją jako producenci wykonawczy. Co do tego, czy potencjał kryjący się w historii został w pełni wykorzystany, można się spierać: to mroźne ghost story z bożonarodzeniowym duchem (sic!) w tle skutecznie przykuwa uwagę przez półtorej godziny seansu, niemniej, zwłaszcza pod koniec, mankamenty scenariusza mają skłonność do wyłażenia na pierwszy plan. Najciekawiej jest do momentu, gdy tajemnica pozostaje tajemnicą, w miarę jak twórcy odsłaniają przed widzem kolejne karty, staje się jasne, że to jeszcze jeden niezależny film grozy, o którym bardzo łatwo zapomnieć. Na mroźny wieczór z pewnością się jednak nada, pod warunkiem, że nie posiada się zbyt wysokich oczekiwań.

Ocena: ***



1/15/2018

Berlin Syndrome (2017)

dir. Cate Shortland



Clare (Teresa Palmer) jest młodą Australijką. Po tym jak spakowała bagaż w rodzinnym Brisbane, ląduje w stolicy Niemiec, gdzie z aparatem w ręku oddaje się urokom turystycznej swobody. W przeddzień wyjazdu do Drezna, dziewczyna poznaje Andi'ego (Max Riemelt), nauczyciela angielskiego w jednej z berlińskich szkół. Razem lądują w łóżku, a rano snują niemożliwe do zrealizowania wizje wspólnej przyszłości. Niemożliwe przynajmniej dla niej, gdyż Clare szybko przekonuje się, że jej wybranek jest niezrównoważonym psychicznie socjopatą, a ona - jego więźniem...


Pomysł na fabułę, twórcy wzięli z książki autorstwa Melanie Joosten. Idea była prosta: klaustrofobiczny psycho-thriller o zagubionej turystce, która wpada w sidła psychola. Podobnych historii było już wiele, tutaj szczypty egzotyki dodawać zapewne miało - przynajmniej dla widza zza Oceanu - ulokowanie akcji w Berlinie. Zamysł może nieświeży, ale przy odpowiednim podejściu miał szansę zaowocować ciekawym, trzymającym w napięciu dreszczowcem. Tym większa szkoda, że stojąca za kamerą Cate Shortland postanowiła w pierwszej kolejności skorzystać z dobrodziejstw nadętego kina indie, realizując obraz tyleż pretensjonalny, co błahy i niewciągający.


Sztuczne, papierowe są tu postacie: Clare przez cały czas pozostaje bezwolną, miotającą się figurą. Po początkowym buncie nadchodzi rezygnacja. Prze moment wydawać się może, że tytuł filmu ma jakiś sens, jednak klarowne nawiązanie do "syndromu sztokholmskiego" jest tu czystej wody bujdą: psychologia głównej bohaterki nie jest w żaden sposób rozbudowywana, a wcielająca się w nią Palmer do wykorzystania ma paletę barw składającą się z jednej, góra dwóch, min. Nie lepiej ma się sprawa z Riemeltem, który niby próbuje balansować pomiędzy wizerunkiem statecznego obywatela, a nieobliczalnego oprawcy, ale przy braku odpowiedniej charyzmy, wypada blado i bezpłciowo.


Jakby tego było mało, reżyserka kompletnie nie czuje pojęcia suspensu. Machinalnie odgrzewa chwyty podpatrzone u Hitchcocka i Polańskiego, ale brakuje jej swobody w operowaniu kliszami, jest jedynie bezmyślne cytowanie. Można odnieść wrażenie, że w zamyśle miał to być zupełnie inny, bardziej intrygujący i niejednoznaczny obraz. Wszelkie zabiegi służące zbudowaniu więzi pomiędzy widzem a trzymaną w zamknięciu kobietą spalają jednak na panewce, art-housowe wtręty są zachowawcze i nieprzekonujące. Dwugodzinny seans upływa wprawdzie całkiem szybko, a to głównie dzięki skumulowanej akcji, nie zmienia to jednak faktu, że to sfatygowany, odtwórczy film o niczym: bez odpowiedniego pazura, bez głębszego przestudiowania materiału. Gdy dodać do tego fakt, że przez cały czas mamy do czynienia z sytuacją nawet jeśli nie wydumaną, to niemiłosiernie naciąganą, otrzymamy twór filmowy, który trzyma się w kupie tylko na słowo honoru.

Ocena: **



1/14/2018

Three Billboards Outside Ebbing, Missouri (2017)

dir. Martin McDonagh



Od śmierci Angeli upłynęło już dziewięć miesięcy. Sprawa gwałtu i morderstwa dokonanego na nastolatce wstrząsnęła lokalną społecznością, jednak policja przez ponad pół roku nie pchnęła śledztwa do przodu nawet o milimetr. Nie ma poszlak, podejrzanych, wszystko wskazuje na to, że sprawca brutalnej zbrodni pozostanie bezkarny. Zdesperowana matka ofiary postanawia posłużyć się prowokacją: wynajmuje trzy nieużywane od dekad billboardy przy mało uczęszczanej drodze i zamieszcza na nich skierowane wprost do miejscowego szeryfa pytanie: co ze sprawiedliwością?


Powyższy opis zwiastuje grubo ciosany dramat z "niewygodną tematyką" na pierwszym planie. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Martin McDonagh ma jednak inne aspiracje: marzy mu się coś znacznie subtelniejszego, a zarazem bardziej wnikliwego, aniżeli kolejny obraz z cyklu "samotna matka bierze sprawy we własne ręce". Pierwszym skojarzeniem jest tu twórczość braci Coen: z miejsca do głowy przychodzą takie tytuły jak "Fargo" czy "To nie jest kraj dla starych ludzi". Śladem swych mistrzów, McDonagh perfekcyjnie odmierza proporcje między czarną komedią a ponurym moralitetem. Tak jak i u Coenów, ekran zaludniają prowincjonalni prostaczkowie oraz kretyni pospolici. Ba! Jest nawet Frances McDormand w roli głównej!


I choć te porównania narzucają się niejako same z siebie, trzeba oddać twórcy "7 psychopatów", że jest na tyle zręcznym i inteligentnym autorem, że udaje mu się wykrzesać z historii pełnokrwiste, trzymające w napięciu kino. Od początku kwestia odnalezienia zabójcy traktowana jest tu tylko jako pretekst, motyw kryminalnej zagadki zostaje wykluczony na rzecz barwnego obrazu życia społeczności. To konsekwencje umieszczenia kontrowersyjnej "reklamy" grają tu pierwsze skrzypce: posunięcie zrozpaczonej kobiety otwiera najprawdziwszą puszkę Pandory. Ożywają dawne resentymenty, jest gorycz, żal, wściekłość, w końcu - śmierć. McDonagh nie unika po drodze wpadek: niektóre wątki i punkty zwrotne aż nazbyt wyraźnie zalatują ręką demiurga-scenarzysty, bo za zadanie mają przede wszystkim popychać akcję naprzód. Reżyser ma jednak w zanadrzu dwa ogromne atuty: ucho do błyskotliwych dialogów oraz pełnych poświęcenia aktorów. 


Pierwszy plan to przede wszystkim wspomniana McDormand, która wcielając się w Mildred Hayes kreuje postać kobiety znajdującej się u kresu wytrzymałości, a mimo to wciąż silnej, pełnej wigoru i odwagi. Jest pyskata, nie przebiera w słowach, bije od niej pewność siebie, nawet jeśli z oczu i pomarszczonej twarzy wyzierają zmęczenie i wewnętrzny ból. Występ z tych "oscarowych". Jedynym spośród obsady, który jest w stanie dotrzymać jej kroku jest Sam Rockwell. Jego oficer Jason Dixon, w miarę rozwoju wydarzeń, wyrasta na równoprawnego względem Mildred bohatera. Poznajemy go jako maminsynka, rasistę i przygłupa w jednym. Czas wolny po służbie spędza upijając się w miejscowym barze, egzekwowanie prawa utożsamia z przemocą, gdy wytknąć mu jego przywiązanie do matki, zaczyna się jąkać. Bez dwóch zdań: odrażający, żałosny typ. A jednak, z niewiadomych przyczyn, szeryf Willoughby (Woody Harrelson) pokłada w nim wiarę, twierdząc, że w głębi to "dobry chłopak". O tym, że ma rację, przyjdzie się nam przekonać po szeregu dramatycznych zajść. A Rockwell gra koncertowo, na przemian odpycha i wzbudza współczucie.


Gdybym miał podać jeden konkretny powód dla którego "Trzy billboardy..." tak mocno "załażą za skórę", byłaby to właśnie empatia McDonagha względem wykreowanych przezeń bohaterów. Owszem, to banda nieokrzesanych buraków, rednecków, których z reguły w hollywoodzkim kinie zwykło się napiętnować. Reżyser potrafi jednak pokazać ich ludzkie oblicze, przypomnieć że - jakkolwiek nie zabrzmiałoby to banalnie - w każdym można odnaleźć słaby punkt, który go "uczłowieczy", wrażliwość, zalety przesłaniające wady. W tym punkcie zarzuty względem nazbyt widocznie wykoncypowanych zwrotów akcji rozbijają się o mur, bo w szlachetną (choć odpowiednio przybrudzoną) wizję świata z Ebbing w Missouri łatwo i chętnie się wierzy. W przemiany pozornie niereformowalnych indywiduów, prostolinijność zwyciężającą podłość, chęć pomocy drugiemu człowiekowi. Kino, które jednocześnie kopie i gładzi po głowie. Ryzykowna mieszanka, która tutaj sprawdza się bez zarzutu.

Ocena: *****



1/07/2018

VHS Realm vol. 1: The Pope of Greenwich Village / Audrey Rose



Wracam do korzeni, czytajcie: sięgam do swojej kolekcji VHS-ek. To, co stamtąd będę wybierał, to specyficzne okazy, najczęściej kino klasy B., które najlepiej smakują w takiej właśnie, obskurnej, ale nieskończenie sentymentalnej formie: z dziwacznymi tłumaczeniami, nie zawsze wybitną formą lektora, okresowymi zaburzeniami obrazu (wiadomo: taśmę wcięło, czasem trzeba dostroić itd.). Purystów uspokajam: raczej nie uświadczycie tutaj Bergmana, Felliniego czy Tarkowskiego. Prędzej obrazy, które jakimś "dziwnym trafem" wymsknęły się nam z pamięci, takie o których wolelibyśmy zapomnieć albo po prostu filmowy trash w starym, dobrym wydaniu. W zestawie, z reguły po dwa, trzy tytuły z omówieniem, bez głębokich wynurzeń i interpretacji. Na pierwszy strzał wybrałem duet może mało dopasowany, ale wdzięczny.

The Pope of Greenwich Village (1984)
dir. Stuart Rosenberg



Rourke, Roberts i Sinatra w jednym filmie. Nie, nie Julia, tylko Eric, a Frank "użycza" tu jedynie głosu. Za ozdobę robi wygimnastykowana Daryl Hannah. Stojący za kamerą Stuart Rosenberg to sprawny rzemieślnik, który posiada na swoim koncie takie głośne tytuły, jak "Nieugięty Luke" z Paulem Newmanem czy "Więzień Brubaker". "Papież z Greenwich Village", który był jednym z ostatnich filmów w karierze tego reżysera, to próba zmierzenia się z klimatami gangsterskimi. Obraz, który zadebiutował na ekranach w tym samym roku, co słynne "Dawno temu w Ameryce", nijak z arcydziełem Sergio Leone w szranki stawać nie może, niesprawiedliwością byłoby jednak odmawiać mu swoistego uroku, ba! klasy nawet.


Zgodnie z regułami amerykańskiego kina dekady lat 80., wszystko jest tu skrajnie wystylizowane, oparte na cudnie przetworzonych kliszach, którym nadano nowego blasku. Mamy więc chłopaka imieniem Charlie (Rourke), który lubi się elegancko nosić, nawet jeśli z reguły nie śmierdzi groszem. Jest też jego brat, sympatyczny i niezbyt rozgarnięty cwaniak (Roberts), który pewnego dnia wpada na plan... obrabowania mafii. Nieświadom, do kogo należą pieniądze, Charlie zgadza się wziąć udział w skoku...


Zarys fabularny brzmi co najmniej znajomo, ale dzięki lekkości narracji i wykorzystaniu szeregu sprawdzonych chwytów, Rosenbergowi udaje się schwytać nas za serca. No bo jak tu nie lubić tego szubrawcy Rourke'a? I jak tu nie kibicować dwóm bezrobotnym kelnerom w ich starciu z zorganizowaną przestępczością? W styranej wersji z lektorem, która leży u mnie półce, czaru omawianej pozycji dodaje dostojny głos Władysława Frączaka i okazjonalne wpadki tłumacza. Patrząc na grę Erica Robertsa, ciężko miejscami nie wybuchnąć śmiechem, zastanawiając się jednocześnie czy aby na pewno nie przegina, czy może też tworzy jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze. Rourke to z kolei... Rourke, nic dodać, nic ująć. A gdy już myślimy, że ta historia skończy się w jakiś naprawdę przykry sposób, scenarzysta pokazuje nam język, racząc jednym z najbardziej frywolnych zakończeń do czasów "Death Proof" Tarantino.

Ocena: ****




Audrey Rose (1977)
dir. Robert Wise



Dystrybutor zachwala na odwrocie okładki "Audrey Rose" jako "najlepszy film" Roberta Wise'a od "paru lat". Patrząc na bogatą filmografię twórcy "Nawiedzonego domu", można to uznać za solidną rekomendację. Gdy dodamy, że w obsadzie znalazł się m.in młody Anthony Hopkins, a fabuła nastręcza porównania z "Egzorcystą", to apetyt rośnie.


A tu co? Ano właśnie nic wielkiego. Zacznijmy od tego, że omawiany tytuł to w większym stopniu melodramat, aniżeli horror. Po ciekawej pierwszej połowie, gdzie Wise zgrabnie żongluje gatunkowymi błyskotkami, następuje część druga, w trakcie której thriller z elementami paranormalnymi przeistacza się w niezamierzenie śmieszny dramat sądowy. Wszystko kręci się wokół tematu reinkarnacji, a na jedną ciekawie zainscenizowaną scenę przypadają co najmniej dwa absurdy fabularne. Na finiszu, scenarzyści pozostawiają nas w miejscu, gdzie wypada jedynie rozłożyć bezradnie ręce i spytać: "ale po co?".


Jeśli mi zaś nie wierzycie, spytajcie mojej dziewczyny, której do bycia wystraszoną po zmroku przy byle horrorze wiele nie trzeba. Kasetę do odtwarzacza wkładałem z niezobowiązującym nastawieniem na kino grozy w nieco bardziej staromodnym wydaniu. Moja lepsza połowa, mimo pewnych obiekcji, podjęła wyzwanie, po czym... kilka razy się zaśmiała, a w połowie zaczęła przysypiać. Panie Wise, proszę wierzyć, kiepska to rekomendacja dla dreszczowca.

Czytał: Lucjan Szołajski.

Ocena: **½




Babylon Berlin (2017)

created by Tom Tykwer, Achim von Borries, Hendrik Handloegten



Reklamowany jako najdroższa produkcja w dziejach niemieckiej telewizji, "Babylon Berlin" jest ekranizacją cyklu powieściowego Volkera Kutschera. W ślad za książkami, adaptacja stara się z jak największym pietyzmem oddać dekadencką atmosferę schyłku Republiki Weimarskiej. Twórcami cyklu jest tercet "młodych zdolnych": Tom Tykwer (m.in. "Lola rennt"), Achim von Borries oraz Hendrik Handloegten (ci dwaj maczali z kolei swe palce w scenariuszu "Goodbye Lenin!"). Efektem ich pracy jest nierzadko imponujący rozmachem, choć dość nierówny i wciąż pachnący "telewizyjną robotą" kryminał, pieczołowicie osadzony w realiach jednego z najbardziej fascynujących okresów w historii XX wieku.


Berlin, koniec lat 20. W kraju szaleje bezrobocie, większość rodzin żyje na skraju ubóstwa. Policja w brutalny sposób tłumi zamieszki, na ulicach bojówkarze z SA ścierają się z "czerwonymi". Stolica Republiki to miejsce brudne, niespokojne, pełne pułapek. Takim poznaje je młody inspektor z Kolonii, Gereon Rath (Volker Bruch). Po przenosinach z bardziej sielskiej Nadrenii-Północnej Westfalii do wielkiej metropolii "żołtodziób" ma już za sobą doświadczenia okrucieństw "Wielkiej Wojny", a lęki i niepokój tłumi morfiną. Nawet jednak tamte ponure wspomnienia są niczym wporównaniu z brutalnymi realiami kryminalnego półświatka. Prostytucja, pornografia, zabójstwa to chleb powszedni. Przypadkiem natrafi młodzian, wespół ze swoim doświadczonym partnerem, na trop naprawdę "grubej afery", w której skład wchodzą stronnicy Trockiego, rosyjska arystokracja i wagon po brzegi wypchany złotem...


"Babylon Berlin" rozpoczyna się z przytupem. Przez kilka pierwszych epizodów ciężko połapać się w zawiłościach intrygi. W miarę jednak, jak poszczególne elementy zaczynają pasować do siebie nawzajem, ze scenariusza coraz częściej wyziera banał. Zmyślona przez autora książkowego pierwowzoru sensacyjna draka okazuje się być de facto mniej atrakcyjna niż całe polityczno-społeczne tło. Raczkujący nazizm, lewackie knowania, szarość i desperacja czające się pośród kamienic, obyczajowa rozwiązłość i blichtr nocnego życia, tworzą fascynujący portret miasta, które zgniata maluczkich i jednocześnie porywa swym mrocznym dostojeństwem. Klimat jest i wyrównuje wyboje fabularnej niefrasobliwości.


W natłoku wątków na pierwszy plan wybija się motyw współpracy (a z czasem i przyjaźni) głównego bohatera z ambitną dziewczyną z biednej, wielodzietnej rodziny. Charlotte (Liv Lisa Fries) to postać skrojona pod dzisiejsze oczekiwania: jest silna, stanowcza, sprytna i inteligenta. "Kobieta wyzwolona", która baluje do godzin wczesnoporannych, by potem z workami pod oczami rozwiązywać zagadkę przewożącego gaz bojowy z Rosji pociągu. Charlotte pragnie pracować w policji i ma ku temu wszelkie predyspozycje, nie boi się ryzykować, potrafi działać intuicyjnie. To zręcznie nakreślona figura, kto wie, czy nie najbardziej frapująca z zaludniających ekran.


Pośród zawiązywanych aliansów, zdrad i ukrywanych sekretów, twórców często za bardzo ponosi fantazja. Tu i ówdzie wetkną sekwencję na kilometr pachnącą greenscreenem, otrą się o absurd rodem z hollywoodzkiego kina akcji, nie unikają schematycznych rozwiązań. Ostatni epizod to już istna karuzela domykających poszczególne wątki zwrotów akcji, z zaskakującym finiszem w roli wisienki na torcie: zaskakuje, ale na bakier z logiką i zdecydowanie nie w porę. A jednak, przez dwa sezony, na które składa się szesnaście odcinków, trio scenarzystów/reżyserów sprawnie utrzymuje zainteresowanie widza. Za każdym razem, gdy wpadną na mieliznę, udaje im się z niej wygrzebać, w czym niebagatelną rolę odgrywa strona wizualno-muzyczna. Widać, że w połączenie współczesnych berlińskich lokacji z wyczarowanymi w studio elementami uposażenia spod znaku "retro", włożono nie lada wysiłek. Prawdziwą niespodzianką w trakcie seansu jest zaś gościnny występ Bryana Ferry'ego: kompozycje z repertuaru grupy Roxy Music stanowią istotną część ścieżki dźwiękowej i doskonale wpasowują się w niepokojącą aurę opowieści. Nie wszystkie obietnice w tej superprodukcji zostały należycie wypełnione, ale mimo wszystko warto docenić starania.

Ocena: ****



1/05/2018

JFK (1991)

dir. Oliver Stone



Zabójstwo Johna Kennedy'ego pozostaje jednym z najważniejszych punktów zwrotnych w historii USA. Często kwieciście określane jako moment, w którym Stany Zjednoczone "utraciły niewinność", jest w istocie jednym z czynników, które zmusiły społeczeństwo amerykańskie do porzucenia swego konformistycznego modelu życia, opartego na mieszance samozadowolenia i obłudy. Nie wszystkim bowiem wystarczało tłumaczenie, jakoby za śmierć głowy państwa odpowiadał działający w pojedynkę zagorzały lewicowiec, znany pod nazwiskiem Lee Harvey Oswald. Jedną z takich osób, a zarazem pierwszą, która swe wątpliwości przekuły w działanie, był prokurator okręgowy Nowego Orleanu, Jim Garrison. 


Garrison to człowiek odpowiedzialny za śledztwo, które w drugiej połowie lat 60. poruszyło amerykańską opinię publiczną. Jego celem było udowodnienie, że za zamachem z 22 listopada 1963 roku krył się spisek, sięgający najwyższych kręgów władzy. Tezy, jakie wysunął działający z idealistycznych pobudek prokurator, ściągnęły na niego powszechną uwagę, ale też gniew środowisk, którym nie na rękę było rozdrapywanie wciąż świeżych ran. Swoją krucjatę opisał później Garrison w książce pod tytułem "On the Trail of the Assassins". I choć proces, do którego udało mu się doprowadzić zakończył się fiaskiem – ława przysięgłych nie uznała dowodów przeciwko głównemu oskarżonemu, biznesmenowi nazwiskiem Clay Shaw, za wystarczające do skazania - światło, jakie rzucił na wydarzenia, które miały doprowadzić do zamordowania Kennedy'ego w Dallas, do dziś opromienia swym blaskiem nie tylko entuzjastów teorii spiskowej dziejów. 


O batalii na rzecz ujawnienia prawdy, jaką wszczął Garrison, opowiedział na dużym ekranie Oliver Stone, twórca znany nie tylko ze swych lewicowych poglądów, ale i właśnie z zamiłowania do wszelkiego rodzaju teorii spiskowych. Będący efektem jego prac "JFK" to pierwszorzędnie zrealizowane kino spod znaku political fiction, które jednocześnie wychodzi daleko poza ramy gatunku, stając się czymś na wzór współczesnego dramatu władzy, ekwiwalentu szekspirowskich tragedii, dla którego inspiracją były jednak wydarzenia jak najbardziej prawdziwe. Reżyser "Plutonu" i "Wall Street" ze swadą mistrza fotomontażu miesza tu nagrania archiwalne z sekwencjami fabularnymi i stylizowanymi na reportażowe rekonstrukcje zdarzeń retrospekcjami. Umiejętnie gra przy tym na emocjach widza, nie przekraczając przy tym granic manipulacji. Przez cały seans pozostajemy bowiem w ramach paradokumentalnej formy, a celem nadrzędnym wciąż pozostaje poszukiwanie prawdy. 


Poza mistrzostwem strony realizacyjnej "JFK" zachwyca również za sprawą kwestii być może nieco bardziej trywialnej, ale przecież mającej znaczenie nie mniej istotne. Mowa rzecz jasna o obsadzie aktorskiej, pośród której znalazły się najbardziej wzięte nazwiska okresu. Odpowiedzialny za sukces "Tańczącego z wilkami" Kevin Costner tworzy w pełni wiarygodną kreację w roli wojującego prokuratora Garrisona, zaś na drugim planie przewija się prawdziwa plejada gwiazd, spośród których wymienić należałoby Tommy'ego Lee Jonesa, Gary'ego Oldmana, Kevina Bacona, Jacka Lemmona czy też Johna Candy. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bowiem najmniejsze epizody obstawione zostały znanymi twarzami, gotowymi do wzięcia udziału w tym filmowym dochodzeniu. 


Zagadkowe okoliczności śmierci 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych są wciąż dla teorii spiskowych tym, czym dla arturiańskich legend był Święty Graal, a popularnością dorównywać mogą im jedynie chyba spekulacje na temat tragedii z 11 września czy też koncepcje tyczące się mitycznej masońskiej loży, sprawującej od wieków niepodzielną władzę nad światem. Świadom tego faktu Oliver Stone nakręcił obraz z gruntu amerykański, a jednocześnie zaskakująco uniwersalny. Posiada ciężar "Juliusza Cezara", nawet jeśli w dialogach zabrakło archaizmów.

Ocena: *****