4/18/2019

Stone Cold (1991)

dir. Craig R. Baxley




Wysyp B-klasowego kina akcji jaki nastąpił w latach 80., sprawił że producenci intensywnie rozglądali się za potencjalnymi gwiazdami tego typu produkcji. Wiadomo, był Arnie, był Sly, Chuck, potem również Van Damme i Seagal. Ale zapotrzebowanie w drugiej połowie dekady i na początku następnej wydawało się wcale nie słabnąć, w związku z czym na rynek wypływały kolejne tytuły z udziałem umięśnionych, władających (albo markujących takie umiejętności) sztukami walki, potencjalnych herosów eskapistycznej rozrywki. Pośród wielu, którzy nigdy nie dotarli „na szczyt” był również The Boz, a właściwie Brian Bosworth. Były zawodnik futbolu amerykańskiego, który po odniesionej kontuzji zdecydował się zrobić karierę w filmie.

Debiutancki obraz z udziałem emerytowanego sportowca, „Stone Cold” (na polskim rynku VHS dostępny przed laty pod tytułem „Zimny jak głaz”) choć zadebiutował na ekranach w 1991 roku, stanowi idealny przykład niefrasobliwej, ejtisowej rozrywki. Główny bohater to twardy glina z Alabamy, który zostaje zawieszony za swoje „brutalne metody”. Okazję postanawia wykorzystać FBI, proponując mu pracę „pod przykrywką”. Joe Huff, teraz jako „John Stone”, wnika w szeregi gangu motocyklowego, by rozpracować go od środka…

Brzmi znajomo, prawda? Obraz Craiga R. Baxleya sklecony został z klisz i sprawdzonych motywów, a następnie podrasowany dawką „niewymuszonego luzu”. W praktyce oznacza to, iż musimy na słowo uwierzyć, że Bosworth stanowi przyszłość kina akcji, a jego szelmowski uśmiech i obcisłe slipy (!) to hit sezonu. Już początek doskonale obrazuje, że twórcy nie starali się wysilać i po prostu sięgnęli do katalogu oklepanych wzorców: Huff wkracza do sklepu, w którym właśnie odbywa się napad i daje potężnego łupnia bandziorom. Wprawdzie w 1991 roku niekoniecznie wszyscy widzowie musieli kojarzyć „Brudnego Harry’ego”, ale „Cobrę” ze Stallonem sprzed lat pięciu z pewnością mieli obcykaną. I tak oto lecimy dalej: oferta od federalnych jest rzecz jasna nie do odrzucenia, a nasz twardziel bez trudu wkrada się w łaski dowodzącego gangiem bossa. Wszelkie przeszkody zostają błyskawicznie wyeliminowane, a na drodze pojawia się urodziwa flama w opałach.

Byłoby to może ciężkie do strawienia, gdyby nie fakt, iż „Stone Cold” nie daje siebie choćby przez chwilę traktować poważnie. Dialogi, nie dość że sztuczne, to jeszcze kipią nadmuchanym testosteronem, co bez przerwy owocuje efektami niezamierzenie komicznymi. Jako zaś, że w świecie motocyklistów nikt się nie patyczkuje, to i trup ścieli się gęsto. Finał na terenie sądu to już kompletna wolnoamerykanka, ze zbirami rozwalającymi każdego, kto stanie im na drodze. Sensu w tym za grosz, ale frajda – jeśli kupujecie i szanujecie konwencję – jest pierwsza klasa. Niejeden miłośnik VHS-owego dziedzictwa doceni również z pewnością obsadę: Lance Henriksen świetnie bawi się jako szef klubu i wcielone zło w jednym, a grający jego prawą rękę William Forsythe dzielnie dotrzymuje mu kroku.

Boz w filmach gra do dziś – z reguły w takich, których nikt nie ogląda. „Stone Cold” zaś, które zaliczyło klapę w momencie premiery, jak na ironię dla wielu jest dziś pozycją kultową, a zarazem najlepszą w dorobku Boswortha. To był ten moment, gdy chłopak z Oklahomy miał wrażenie że staje się gwiazdą wielkiego formatu. Moment trwał bardzo krótko, ale pozostały po nim wspomnienia. Wychodzi na to, że nawet wyrób seropodobny, wraz z upływem czasu nabiera szlachetności. Zapewne głównie dla sentymentalnych, ale ja tam Joe Huffowi w trakcie seansu kibicowałem.


4/16/2019

Puppet Master: The Littlest Reich (2018)

dir. Sonny Laguna, Tommy Wiklund



Przyznam bez bicia, że nigdy nie należałem do zagorzałych fanów serii „Puppet Master”. Ot, był sobie film, który w epoce VHS miał szczęście cieszyć się sporą popularnością, ale próby czasu nie wytrzymał. To że na jego bazie zbudowano całą franczyzę, z akcją poszczególnych odcinków rozgrywającą się na kilku kontynentach na przestrzeni całego XX wieku to swoisty fenomen, zważywszy że od początku były to produkcje skrajnie niskobudżetowe i – co tu dużo mówić – raczej kiczowate. Mojej wyobraźni temat w każdym razie nie rozpalił, a rachubę straciłem gdzieś na etapie 4-5 części. Nie trzeba więc chyba dodawać, że i po najnowszą, trzynastą (sic!) odsłonę nie byłem skory sięgać. I nie sięgnąłbym, gdyby nie zaskakująco pozytywne opinie, z jakimi się spotkałem, a przede wszystkim – osoba scenarzysty.


Tak się bowiem składa, że za scenariusz odpowiedzialny był w tym przypadku S. Craig Zahler, który szybko dorobił się rozpoznawalnej marki, tworząc takie „męskie” wymiatacze jak „Brawl in Cell Block 99” oraz „Dragged Across Concrete”. Do seansu zasiadałem więc z wypiekami na twarzy i świadomością, że będzie „po bandzie pojechane”.


Na pierwszy rzut oka, to kolejny tani horror z gatunku direct-to-video. Po klimatycznym wstępie z udziałem Udo Kiera, przenosimy się do małomiasteczkowej sielanki, gdzie największym problemem życiowym jest rozstanie z dziewczyną i konieczność ponownego zamieszkania z rodzicami. Taki los spotyka Edgara (Thomas Lennon), pracownika sklepu z komiksami i – według wszelkiego prawdopodobieństwa – nieudacznika. Kiedy chłopak znajduje w pokoju brata starą lalkę o sporej kolekcjonerskiej wartości, decyduje się ją sprzedać. Aby to zrobić, udaje się wraz ze swoim najbliższym przyjacielem i nowo poznaną sympatia na zjazd odbywający się w hotelu, który przed laty zyskał złą sławę ze względu na swych rezydentów: Toulona i jego zabawki…


Nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc że od momentu przybycia do hotelu akcja zaczyna nabierać tempa, a złowieszcze lalki ożywają, zbierając krwawe żniwo wśród uczestników zjazdu. Schemat więc oklepany mocno, ale twórcom udało się nadać mu pozory świeżości. Ponoć „The Littlest Reich” ma pełnić funkcję rebootu zużytej serii i wychodzi mu to naprawdę nieźle. Zahler i stojący za kamerą Sonny Laguna oraz Tommy Wiklund postawili na czarny humor i gore, oferując mieszankę może nie odkrywczą, ale zdolną dostarczyć frajdę również tym, którzy z cyklem do tej pory do czynienia mieli niewiele albo wcale. Sceny morderstw są całkiem pomysłowe i nad wyraz krwawe, tu i ówdzie pojawi się jakiś „szalony” wybryk (prym wiedzie „Baby Hitler”), a zasady politycznej poprawności zostają odstawione na bok. No bo wyobraźcie sobie film, w którym nazistowskie zabawki szlachtują Żydów, homoseksualistów i wszelkich „odmieńców”, spełniając wolę swego „lepszego jakościowo” stwórcy? Wydawałoby się że w dzisiejszych czasach coś takiego nie przejdzie. A jednak! Przeszło i okazuje się, że w całkiem przystępnej i zabawnej formie.


Warto również zaznaczyć, że Zahler ma świetne „pióro do postaci”: trójka głównych postaci przypomina tu bohaterów ze slasherów dla nastolatków z lat 80. Ot, dwóch nerdów, którzy wolne chwile spędzają na czytaniu i/lub rysowaniu komiksów oraz typowa dziewczyna z sąsiedztwa, dorodna, ale nie żadna piękność, w sam raz abyśmy dali wiarę że mogłaby się zabujać w przysłowiowym „looserze”. Przeciętniacy, którzy dają się lubić na tyle, że widz ma ochotę im kibicować. A skoro już przy sentymentach jesteśmy... - grzechem byłoby nie wspomnieć o soundtracku, za który odpowiedzialny jest sam... Fabio Frizzi. Tak, facet odpowiedzialny za ścieżki do najlepszych filmów Fulciego wciąż tworzy i ma się dobrze!


Sprawdzone wzorce, trochę szczeniackiej zgrywy i masa czerwonej farby, a mimo tego - a może właśnie dlatego - te półtorej godziny cieszy. Zadowoli zwłaszcza tych, którzy są zmęczeni trendami we współczesnym kinie grozy, produkcjami spod znaku found footage i bezpłciowymi opowieściami o nawiedzonych domach. Tutaj lalki nie siedzą spokojnie w rogu, by po godzinie wypaść z szafy, wzbudzając ciarki u maluczkich, te lalki urządzają konkretną rzeźnię, nie każąc jednocześnie traktować siebie zbyt serio. Wyszło fajnie, z „jajem”, bez spiny, ale też bez walącej po oczach tandety.




4/12/2019

The Warrior and the Sorceress (1984)

dir. John C. Broderick



David Carradine gra na dwa fronty, wspomagając na przemian dwie bandyckie grupy z małego miasteczka, jednocześnie dążąc do ich wzajemnego wyniszczenia. Brzmi znajomo? Toż to przecie bezczelna kalka „Straży przybocznej” Kurosawy. Tylko, że tutaj osadzona w konwencji kina sword & sorcery. W dodatku z obfitującej w grzeszne przyjemności stajni Rogera Cormana.


Głównym bohaterem jest tutaj Kain (subtelność ponad miarę!), grany przez wzmiankowanego wyżej Carradine’a tajemniczy przybysz, który wymiata mieczem ze swadą godną samego Conana. Krajobraz wokoło siebie ma zgoła apokaliptyczny: jak okiem sięgnąć ciągnie się jałowa pustynia. Tu i ówdzie zdarzają się mieściny takie jak ta: rządzone przez przemoc i wyzysk. Zaludnione przez podłe kreatury i bezlitosnych watażków, czasem też – przez fantastyczne stwory.


Oprócz ewidentnej inspiracji słynnym filmem Kurosawy, można więc spokojnie mówić w tym przypadku o miksie heroic fantasy z klimatami rodem z „Mad Maxa” i przyprawami wziętymi prosto z „Gwiezdnych wojen”. Efekt jest miejscami pokraczny, ale ma swój urok: trup się ściele gęsto, a drugi plan zaludniają roznegliżowane panie, skutecznie odciągając uwagę od idiotycznego scenariusza. Oraz koszmarnie przerysowanej gry aktorskiej. Jedynie patrząc na Carradine’a odnosi się wrażenie, że facet nawet odgrywając skończenie kretyńską scenę i wygłaszając durne dialogi, jest w stanie wyjść z zadania z twarzą.


Ci, którzy widzieli na ten przykład serię o „Deathstalkerze” lub inne tanie rip-offy z tego okresu, doskonale wiedzą, czego się spodziewać. Mocarny heros walczy z czarnym charakterem (w tym przypadku nawet dwoma) w otoczeniu dekoracji widzianych w dziesiątkach podobnych produkcji. Niewiele rzeczy ma tu sens, ewentualnie podyktowane zostały względami "koniunkturalnymi": María Socas na ten przykład, wcielająca się w tytułową czarodziejkę, przez cały film paraduje topless. Zgodnie ze wspomnieniami Carradine’a, wdzięki argentyńskiej aktorki na tyle urzekły reżysera, że ten podjął decyzję, aby w każdej scenie pojawiała się ona półnago. Jeśli i tak Wam mało, to mamy tutaj również koncept, który o ładnych parę lat wyprzedza pamiętne spotkanie z prostytutką-mutantem z „Pamięci absolutnej” – z tą różnicą, że tutaj wyginająca się w pląsach tancerka ma nie trzy, a aż cztery piersi.


Podobne „ciekawostki” można by mnożyć, najważniejsze jednak że ten odgrzewany kotlet jest lekkostrawny i z pewnością nie zawiedzie nikogo, kto docenia wkład Cormana (tutaj na stołku producenta wykonawczego) w historię kina. Jest dokładnie to, czego oczekujemy po B-klasowym szlamie z dolnej półki: krew, gumowe potwory, nieporadna szermierka i niefrasobliwe sutki. All checked!