Midnight Confessions Double Feature: TENEMENT / NEON MANIACS



Tenement (1985)
dir. Roberta Findlay



Michael i Roberta Findlayowie zaczynali swoją przygodę z kinem w pierwszej połowie lat 60. Małżeństwo wyspecjalizowało się w realizacji tzw. roughies, brutalnych obrazach zdominowanych przez wątki sado-masochistyczne. Rozgłos przyniosła im w szczególności niesławna "trylogia ciała", na którą złożyły się trzy tytuły wyprodukowane w latach 1967-68: "The Touch of Her Flesh", "The Curse of Her Flesh" oraz "The Kiss of her Flesh". Pośród zrealizowanych przez małżeństwo obrazów, do historii przeszedł także obskurny okaz pod tytułem "Slaughter". Typowy przykład kina eksploatacji przeszedłby zapewne bez większego echa, gdyby nie Allan Shackleton, producent i dystrybutor, który na fali pogłosek o istnieniu rynku filmów ukazujących prawdziwe tortury i śmierć, zdecydował się wypuścić dzieło na rynek w 1976 roku, z dodatkową sceną, ukazującą okrutne morderstwo dziewczyny. Pod zmienionym tytułem, teraz jako "Snuff", twór wywołał spore kontrowersje, nagłaśniając tematykę filmów "ostatniego tchnienia". Michael Findlay zginął rok później w wypadku helikoptera, podczas gdy jego małżonka kontynuowała karierę w pornograficznym podziemiu. W latach 80. porzuciła światek kina dla dorosłych z powrotem na rzecz bardziej stonowanej, choć wciąż wulgarnej, eksploatacyjnej rozrywki. Wtedy też wyszły spod jej rąk horrory "The Oracle", "Blood Sisters" czy będący przedmiotem poniższej recenzji, film akcji "Tenement".


Bohaterami historii są mieszkańcy kamienicy położonej w nowojorskich slumsach. Lokatorzy padają ofiarą terroru ze strony miejscowego gangu. Po zgłoszeniu sprawy na policję, banda nękających punków trafia wprawdzie do więzienia, po to tylko jednak by zostać w ekspresowym tempie wypuszczona na wolność. Oprychy nie zamierzają bynajmniej puścić tej zniewagi płazem i poprzysięgają najemcom krwawą zemstę...


"Tenement" to eksploatacja pełną gębą: brudna, pełna przemocy i sadyzmu, całkowicie bezrefleksyjna. Fabuła jest tu tak prosta, jak tylko się da, a twórcy nawet nie starają się ukrywać przed widzem swych prawdziwych intencji. Po nieco nużącym wprowadzeniu dostajemy więc rozpustną orgię krwi i seksu. Napastnicy są źli i zepsuci do szpiku kości, powodują nimi zwierzęce instynkty, ich ofiary z kolei jawią się zrazu jako bezbronne i skazane na porażkę. Reguły gatunku pozostają jednak nieubłagane i, koniec końców, nadejść musi słodka zemsta. 


Grzechem byłoby w tym miejscu rozpisywać się na temat walorów artystycznych czy poziomu aktorstwa, film Roberty Findlay jest dokładnie tym, czym chcemy by był: prymitywną zabawą w gwałt i rozbój. Kolejne osoby dramatu padają więc jak muchy, z reguły w całkiem widowiskowy sposób. Do wykonania elementów gore można się wprawdzie przyczepić, ale żaden rozsądnie myślący weteran perwersyjnej seksploatacyjnej frajdy nie powinien w tym przypadku wnosić żadnych zastrzeżeń. "Tenement" to półtorej godziny chlapania czerwoną farbą na prawo i lewo, mizoginistycznych akcentów oraz widoków, które dzisiaj kojarzyć się nam będą najpewniej z muzułmańskimi enklawami europejskich metropolii. Love it or leave it! Ze swej strony dorzucę jedynie, że zdaniem wielu koneserów, "Tenement" pozostaje najciekawszym dokonaniem wdowy po Michaelu Findlayu.

Po daniu głównym, pora na coś lżejszego, na deser dorzuciłem więc "Neonowych maniaków" Josepha Mangine.


Jeżeli w tym miejscu zastanawiacie się, co twórcy mieli na myśli, nadając taki tytuł filmowi, to zapewniam was, że nie jesteście w swej konsternacji osamotnieni. Dość powiedzieć, że przez cały seans nie dowiemy się, kim tak naprawdę są tytułowe demony, ani dlaczego niby są one "neonowe". I wiecie co? To wcale nie umniejsza radości płynącej z seansu. Jest jednak pewne "ale": broń Boże na trzeźwo! I najlepiej z polskim lektorem, dajmy na to... w wykonaniu Tomasza Knapika. Ach, ten flow raczkującego rodzimego rynku video, te barwne tłumaczenia, ten plączący się język! Miód!


O samej historii wiele mądrego napisać się nie da: ot, mamy zgraję uwolnionych z piekielnych czeluści stworów, które zarzynają każdego, kto stanie im na drodze. Jest też grupka typowych amerykańskich (czyt. mało rozgarniętych) nastolatków i bezcenny "ejtisowy" klimat. Co ciekawe, skąpa jak odzienie króliczka Playboya fabuła, wykazuje niezamierzone pokrewieństwo z późniejszym o rok arcydziełem Clive'a Barkera "Hellraiser". Wróć! Tego ostatniego nie było... Tak czy siak, jeśli siedzicie sami w domu i macie już dość Antonioniego albo nagle zwalili się wam na głowę pijani znajomi, to już wiadomo, co warto wrzucić do odtwarzacza. Jeśli macie jeszcze jakieś wątpliwości, poniżej prezentuję zwiastuny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz