3/31/2022

Night-Flowers (1979)

dir. Louis San Andres


Tom (Gabriel Walsh) i Nordi (José Pérez) to dwójka kumpli, którzy poznali się podczas służby w Wietnamie. Teraz toczą batalię z życiem, próbując związać koniec z końcem na ulicach Jersey City i Nowego Jorku. Wspólnie wynajmują małe mieszkanie, do którego szukają współlokatorki. Na płeć żeńską nowego towarzysza nalega wiecznie napalony Nordi. Wegetacja obu mężczyzn finansowana zasiłkami i dorywczymi pracami zostanie przerwana, gdy do życia obudzą się wojenne demony…

Debiut reżyserski montażysty Louisa Sana Andresa na plakatach reklamowało chwytliwe hasło "We sent them out to kill. Now they're back and can't stop!", które zwiastować mogłoby naładowane przemocą kino akcji. Przed seansem spodziewałem się obrazu ponurego, ale zatopionego w eksploatacyjnym sosie. Nic bardziej mylnego: Night-Flowers to dramat psychologiczny nakręcony z pełną powagą, wyposażony w pełnokrwiste postaci. Przemoc, choć jak najbardziej obecna, nie służy tu rozrywce, nie jest celebrowana, a ukazana w całej jej brzydocie. Nie ma jej też aż tak wiele, jak sugerować mogłyby materiały promocyjne. Największe wrażenie robi bez dwóch zdań paskudna, sfilmowana w statycznym ujęciu, scena gwałtu, którego dopuszcza się Nordi, podczas gdy jego kompan wszystkiemu się przygląda. Po wszystkim dziewczyna zostaje zamordowana przez gwałciciela, a bierny Tom pomaga mu pozbyć się zwłok.

Reszta opowieści to powolna, oddychająca miejskim brudem wiwisekcja życia weterana wojennego, złamanego przez doświadczenia, niepotrafiącego odnaleźć się w codziennej rzeczywistości. W centrum historii znajduje się wycofany, nieśmiały Tom, dręczony przez wspomnienia impotent, który stara się odzyskać dawne życie, nawiązać kontakt z rodziną, jednak -  jak sugeruje na każdym kroku reżyser – od wojny nie ma ucieczki. Podczas wspomnianego gwałtu Tom przypatruje się całemu zajściu w bezradnym gniewie, zupełnie jakby dalej znajdował się w dżungli, niezdolny do powstrzymania towarzysza, który – jaki by nie był – jest jego jedynym przyjacielem i oparciem pośrodku piekła. Wcielający się w głównego bohatera Walsh wyśmienicie oddaje wszelkie niuanse swej postaci za pomocą gestów i mimiki, czego doskonałym przykładem inna scena, przy obiedzie z ojcem i bratem, pełna emocjonalnego napięcia, rozgrywana głównie spojrzeniami.

Kino niezależne, niskobudżetowe zatem, ale stworzone z sercem. Szokujące i depresyjne, ale bez zbędnego epatowania, za to z wyraźną myślą przewodnią. Opatrzone do tego solidną ścieżką dźwiękową od stawiającego pierwsze kroki w filmowym światku Harry’ego Manfrediniego. Obskurne i kompletnie zapomniane, bo jedyną możliwą formą obcowania z nim jest sięgnięcie po kiepskiej jakości VHSrip. Tymczasem rzecz aż prosi się o odrestaurowanie i wydanie na DVD/BluRay, tak by miało możliwość dotrzeć do szerszej publiki. Zasługuje na to.


3/22/2022

The Cut-Throats (1969)

dir. John Hayes



Grupa śmiałków pod przywództwem kapitana Kohlera (E.J. Walsh) udaje się za linię frontu w ostatnich miesiącach II Wojny Światowej. Ich cel: skopać tyłki kilku Niemcom i pozyskać niezwykle istotne informacje, które pozwolą szybciej zakończyć działania wojenne. Kiedy żołnierze docierają do bazy nazistów okazuje się, że na miejscu znajduje się również coś w rodzaju burdelu dla wojaków. Wyposzczeni jankesi decydują się skorzystać z gościnności ulokowanych w ośrodku niewiast…

Proto-nazisploitation nakręcone w tym samym roku co niesławny Love Camp 7. Z filmem Lee Frosta łączy The Cut-Throats duża dawka golizny oraz widoczne na każdym kroku swastyki (poziom ich wyeksponowania bywa wręcz absurdalny, np. jedna z frywolnych pań ma pościel w swastykę w swej alkowie). Nie znajdziemy tu za to kontrowersyjnej tematyki obozów koncentracyjnych oraz tortur na więźniach. Szkielet fabularny jest nad wyraz wątły i przez większość czasu wiele się nie dzieje: ot, ekipa do zadań specjalnych rozgramia przeciwników, po czym zaczyna zabawiać się z panienkami. Większość akcji zachowano na westernowy w duchu finał, kiedy to dochodzi do rozgrywki o cenne klejnoty przechowywane przez nazistów.


John Hayes, specjalista od tanich horrorów i porno, proponuje tym razem niewyszukaną seksploatację, tyle że w dość specyficznych jak na tamte czasy dekoracjach. Punkt wyjścia z Parszywej dwunastki (1967) stanowi głównie pretekst dla parady nagich biustów i kilku mniej lub bardziej ciekawych scen seksu (na wyróżnienie zasługuje ta, w której dziewczę wpierw wylizuje palec u stopy hitlerowskiego oficjela, a następnie tę stopę zaczyna ujeżdżać). Krótkie cameo zalicza tutaj Uschi Digard, która zabawia się z pewnym żołnierzem z pomocą butelki wina, m.in. domagając się aby żołdak spijał napój spomiędzy jej pośladków. Jest też pokaz wodewilowy oraz występ dziewczyny ucharakteryzowanej na klowna i świecącej gołą pupą.


Pozycja zatem dość ekscentryczna jak na ówczesne standardy eksploatacyjnego śmiecia, ale też zaznaczyć należy, że docenią ją głównie kolekcjonerzy zaginionych ogniw ewolucji gatunków. Wątłe dialogi, słabe aktorstwo i – nade wszystko – lokacje, w które mamy wierzyć „na słowo honoru” (niemieckie obwarowania udają tutaj jakieś baraki umiejscowione pod Los Angeles) z miejsca dają do zrozumienia, że budżet produkcji był nader skąpy. Nie ma więc miejsca na fajerwerki, a sekwencje potyczek są zgoła mało efektowne (kiedy zaś próbują wyglądać efektownie, to skręca to w kierunku przegięcia, jak w scenie gdy jeden z komandosów odcina przeciwnikowi głowę jednym cięciem myśliwskiego noża). Miłośnicy kina przygodowego w sosie wojennym nie mają zatem za bardzo czego tu szukać. Chyba że będą mieli akurat ochotę na małą odskocznię w postaci przeglądu cycków różnych rozmiarów. Bo jako film o cyckach pląsających w otoczeniu mundurów i swastyk złe to nie jest.