9/28/2022

Invasion of the Love Drones (1977)

dir. Jerome Hamlin


Kula ziemska obserwowana z przestrzeni kosmicznej. W tle słychać głos narratora, który naśladuje pamiętny wstęp do Strefy mroku (1959-1964) Roda Serlinga. W kadrze pojawia się statek kosmiczny o kształcie wielkiego fallusa. Jego pasażerowie nie mają bynajmniej pozytywnych zamiarów względem Ziemian. Już wkrótce obierają sobie pierwszą ofiarę, nowojorskiego everymana. Sprowadzony na pokład statku mężczyzna zostaje przemieniony w pozbawioną woli maszynę, która żywi się energią seksualną. Przy każdym spółkowaniu zamienia partnera w podobną sobie kreaturę. Wirus rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie, niebawem cała ludzkość przeistoczy się w napalone narzędzia w rękach obcych…

Na pierwszy rzut oka Invasion of the Love Drones to jeszcze jedna niezbyt mądra komedia porno, tyle że ubrana w kostium science-fiction. Impostorzy zachowują się jak pozbawione uczuć roboty, artykułują w charakterystyczny, syntetyczny sposób, okazjonalnie wrzucając w konwersacje suche „Oki Doke”. Żarty obracają się – sprawa oczywista – wokół seksu, przy czym bywają one na równi grubiańskie, co ryzykowne, czego przykładem scena w której pani naukowiec ładuje się do łóżka obleśnemu grubasowi z zamiarem unicestwienia go jako jednego z tytułowych „dronów”. Kiedy kochaś kończy robotę, okazuje się że wcale nie jest jednym z zainfekowanych i radośnie dziękuje urodziwej nieznajomej. Ciekawy jest również pomysł na pozbycie się chutliwych intruzów: otóż należy ich potraktować chorobą weneryczną z probówki w trakcie szczytowania.


Są tu pomysły głupawe, nazbyt rubaszne, ale jednocześnie nie można odmówić Invasion ekstrawaganckiego charakteru. W warstwie fabularnej pobrzmiewają zarówno echa Inwazji porywaczy ciał (1956), jak i Cronenbergowskich Dreszczy (1975), w których ekstaza stawała się dla zarażonych narkotykiem. Scenografia i kostiumy wyglądają może tanio, ale są na tyle wyraziste i pomysłowe, że nie sposób oderwać od nich wzroku. Obcy to świetliste istoty, które ujawniają swą prawdziwą postać jedynie wówczas, gdy osiągają orgazm, co nadaje scenom seksu osobliwie upiorny charakter. Na dodatek na całej długości metrażu porozsiewano cudownie kwasowe momenty. Jest wzięta jakby z horroru scena psychodelicznego gwałtu na bezbronnej kobiecie w parku i sekwencja tanecznej orgii członków jakiejś rozpustnej sekty (której przewodzi zresztą nie kto inny, jak Jamie Gillis). Mamy scenę przebudzenia Królowej obcych, która przyjmuje postać nienasyconej albinoski. Jest też tripowy fragment, w którym pasażerka statku obcych zaspokaja się dwoma wielkimi szlauchami z fallicznymi zakończeniami, który to akt zakończony zostaje ejakulacją statku niszczącą wystrzelony z Ziemi prom kosmiczny.

Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe atrakcje, ciężko zdyskredytować dzieło Jerome’a Hamlina na całej linii, za dużo tu po prostu szaleństwa i kompletnie nieprzewidywalnych posunięć. Utopiony w sewentisowej beztrosce odlot, który w typowo eksploatacyjnym tonie kokietuje widza przestrogą przed plagą rozwiązłości. Co ciekawe „obawy” twórców już wkrótce miały się ziścić, ale wówczas nikomu nie było już do śmiechu.




9/22/2022

Brotherhood of Death (1978)

dir. Bill Berry 


Lata 60. Trójka czarnoskórych kumpli z zapyziałej dziury na amerykańskim Południu zaciąga się do woja i zostaje wysłanych do Wietnamu. Na miejscu przechodzą solidną szkołę przetrwania i do domu wracają już porządnie zahartowani. W rodzinnej miejscowości dalej jednak ten sam syf: biali panoszą się na ulicach i traktują kolorowych jak śmieci. Kiedy dziewczyna z czarnoskórej społeczności zostaje zgwałcona, trio ex-mundurowych postanawia zaprowadzić porządek i wypowiada wojnę lokalnemu oddziałowi Ku Klux Klanu…

Weterani z Namu idą na noże z Ku Klux Klanem? Pomysł w swej B-klasowości wyborny. I choć Brotherhood of Death nie do końca spełnia pokładane w nim grindhouseowe nadzieje, to wciąż jest to pozycja, którą doceni niejeden miłośnik sewentisowej akcji w wydaniu niskobudżetowym. Że w produkcję nie władowano wielkich pieniędzy widzimy już choćby po sekwencji rozgrywającej się w wietnamskiej dżungli, która poskładana została z ujęć stockowych i zajumanych z innych filmów oraz scen z trójką bohaterów szwendających się między zaroślami. W ogóle epizod azjatycki wypada tu najsłabiej: z niewiadomych przyczyn trójka kompanów wcielona zostaje do jakiejś elitarnej jednostki, w której nabierają męstwa i poznają sposoby na eliminację wroga, które później przydadzą im się także w domu. Od kiedy szkolenia wojskowe prowadzi się na linii frontu – to wie chyba jedynie sam reżyser i scenarzysta w jednej osobie.


Nie ma się jednak co czepiać scenariuszowych absurdów, wszak nie o to w zabawie chodzi. Liczą się przede wszystkim eksploatacyjne atrakcje. Tych niestety nie ma tutaj w wielkich ilościach, bo stojący za kamerą Bill Berry stara się balansować na granicy pomiędzy luzackim kinem zemsty, w którym nie brak humoru i kinem - nazwijmy to tak - społecznie zaangażowanym. Nasi bohaterowie nie od razu więc sięgają po broń i urządzają zakapturzonym świniom rzeź, ale uprzednio próbują załatwić problem na drodze zgodnej z prawem. W tym celu namawiają pobratymców do rejestrowania się w lokalach wyborczych, by mogli głosować na własnych kandydatów do lokalnych samorządów. Dowodzone przez miejscową szychę KKK jednak się nie pierdoli i gdy inne środki przymusu zawodzą, posuwa się do zamordowania poczciwego szeryfa, jedynego białego, który murzyńskiej większości nie traktuje jako popychadeł i Untermenschów.

Najciekawszy siłą rzeczy jest więc akt ostatni, gdy dochodzi do erupcji postaw przemocowych. Tutaj również nie ma szału, ale przynajmniej rzecz nabiera konkretnego rozpędu. Członkowie Klanu to bezzębne kreatury, owoce wielopokoleniowego chowu wsobnego, choć trzeba oddać, że ich lider może być nawet jakimś postępowcem, gdyż jego szaty dla odmiany są nie białe, a różowe. Tak czy siak cała banda redneckich dziadów zostaje rozwalona w drobny mak ku uciesze widza. Mogłoby być krwawiej, mogłoby być też z większym szaleństwem, bo choć pomysłów tzw. odczapowych mamy tu kilka, to całość ma opory by zsunąć się całkowicie w otchłań sleazu i obskury. Brotherhood of Death potencjał zawarty w pomyśle fabularnym zatem nie do końca wykorzystuje, ale gwoli sprawiedliwości należy oddać, że te niespełna półtorej godziny nie nuży, tempo opowieści jest dobre, a postaci wystarczająco wyraziste. Ponoć filmem swego czasu zachwycał się Quentin Tarantino. Powiedzmy tak: jest spoko.