9/29/2016

Suicide Squad (2016)

dir. David Ayer


A miało być tak pięknie... - ciśnie się na usta w trakcie seansu filmu Davida Ayera. Prosty, ale nośny pomysł: "Parszywa dwunastka" w realiach uniwersum DC Comics. Harley Quinn i Joker po raz pierwszy razem na ekranie, Batman zaledwie jako postać drugoplanowa. No i cała zgraja barwnych rzezimieszków: Deadshot, Killer Croc, El Diablo, etc. Co w tak bajecznym koncepcie może nie wypalić? Ano, jak się okazuje, w zasadzie wszystko...



Zacznijmy może od fabuły, która już bardziej wydumana i nieciekawa zarazem, być nie mogła. Startujemy od kompletowania grupy superzbirów, którzy wejdą w skład straceńczej misji. Czemu rząd amerykański decyduje się wykorzystać do jej wykonania akurat zgraję psychopatów? Tego w zasadzie nie wiadomo, najwyraźniej jest to jedynie widzimisię Amandy Waller (Viola Davis), wrednej Murzynki, która specjalizuje się w matactwach i intrygach. Problem stanowi jednak natura samej misji: oto (anty)bohaterowie stawić będą musieli czoła pradawnej bogini imieniem Enchantress (Cara Delevingne). Paskudny babsztyl z paciorkami we włosach pragnie zawładnąć całym światem (tak, ona też wpadła na ten mało oryginalny pomysł...) i w tym celu organizuje własną armię ludzkich niewolników...



Pytałem: "co może nie wypalić?". Można na ten przykład wrzucić do świata Mrocznego Rycerza Harry'ego Pottera, obniżyć kategorię wiekową do PG-13 i czekać na rezultaty. A te są akurat mierne. "Sucicide Squad" wygląda tak, jakby pracowało nad nim czternastu scenarzystów, z czego połowa myślała, że pisze scenariusz do zupełnie inne produkcji. Aż dziw, że za cały ten bajzel odpowiedzialna jest jedna osoba, a mianowicie: sam reżyser. Ayer powtarza wszystkie karygodne grzechy twórców ekranizacji komiksowych z lat 90. Nie wierzy w to, że sprawdzona marka będzie w stanie obronić się sama, dorzuca więc lipne fajerwerki. Nie ufa ponadto w inteligencję widza, miast bawić się z nim za pomocą klisz gatunkowych, próbować pastiszu, podchodzi do zadania ze śmiertelną powagą. Podczas gdy największą siłą historii są w tym przypadku jej bohaterowie, twórca "Bogów ulicy" stawia na tandetne CGI. Opowieść tymczasem pęka w szwach od nadmiaru źle zarysowanych postaci, dochodzą kolejne dziury logiczne i infantylne pomysły (kretyńska jest na ten przykład cała afera z sercem Enchantress), jest głośno i niemądrze. Ayer próbuje ratować rozpadające mu się w rękach na setki części straszydło, stosuje więc chaotyczny montaż, który odbija się czkawką zwłaszcza w trakcie introdukcji postaci: tak właśnie wygląda ratowany na siłę film, drodzy studenci!



"Suicide Squad" to nic innego, jak ofiara nieprzemyślanych decyzji. Począwszy od wyboru na stanowisko reżysera człowieka, który nie czuje umownej komiksowej konwencji, poprzez wiarę w magiczną moc "samograja", a na... samej magii skończywszy. Cóż, idąc do kina na tego typu produkcję, nie oczekujemy mówiącej grubym głosem modelki w idiotycznym kapeluszu. Nie, my pragniemy tego, co nam obiecano: chcemy Gacka, chcemy żartownisia i jego zwichrowanej dziewczyny. Co prawda, Ayer pod względem procentowym i tak najwięcej czasu poświęca relacji pomiędzy Jokerem a Harley (ex aequo z rozdzierającą serce narracją o trudach rodzicielstwa w wykonaniu Willa Smitha), ale jest to czas niewystarczający. O Jokerze Jareda Leto można powiedzieć tyle, że jest groteskowy... i kilka razy pojawia się na ekranie. Aktor nie dostał nawet sposobności, aby zmierzyć się ze spuścizną Nicholsona i Ledgera, bo decyzją gremium producenckiego, jego występ ograniczony został do roli przaśnej dekoracji. Nieco lepiej sprawa się ma w przypadku oblubienicy zbira: Margot Robbie ma cały wdzięk i zadziorność, jakich potrzebuje postać Quinn, toteż za każdym razem, gdy wchodzi do akcji, cała uwaga skupiona jest wyłącznie na niej. Oczywiście, mamy też "przystawki", czyli wszystkie postaci, których potencjał został niewykorzystany. Cóż bowiem ciekawego można powiedzieć o rolach Joela Kinnamana, Jaia Courtneya czy Jaya Hernandeza? Chyba tylko tyle, że robią dobrą minę do złej gry.



Tli się, rzecz jasna, w tym wszystkim pewien potencjał. Jest garść całkiem zgrabnych one-linerów, jest też klawy soundtrack. Zabrakło jedynie podstawowego składnika: szaleństwa. Film o zbieraninie nieprzewidywalnych idywiduów, szalony jest jedynie w kwestii montażowych zabiegów o na poły amatorskim charakterze. Poza tym jednak, to wysoce zachowawczy, hollywoodzki blockbuster, w którym najwięcej kasy wpakowano właśnie w te elementy, które były kompletnie niepotrzebne. Ja czekam na osobny film o Harley z Margot Robbie w roli głównej - tutaj dziewczyna się tylko marnuje.

Ocena: **



9/28/2016

Irrational Man (2015)

dir. Woody Allen


Egzystencjalne rozważania nad sensem życia i siłami determinującymi nasz los powracają w twórczości Woody'ego Allena równie często, jak jego neurozy. Twórca "Manhattanu" na przestrzeni lat wielokrotnie udowodniał, że pognębić widza dawką fatalizmu, jest mu równie łatwo, jak dostarczyć nuty pokrzepienia. W "Nieracjonalnym mężczyźnie", reżyser raz jeszcze wkracza na doskonale znany zarówno sobie, jak i swoim wiernym widzom, pełen pułapek losu, teren. 


Abe Lucas (Joaquin Phoenix) obejmuje posadę wykładowcy filozofii w college'u Braylin. Mały kampus aż huczy od plotek na temat słynącego z radykalizmu profesora. Jak się okazuje, Abe jest człowiekiem wypalonym, cierpiącym na depresję i pozbawionym woli życia, co bynajmniej jednak nie odstręcza odeń licznych przedstawicielek płci żeńskiej, na które udręczona postawa romantyka działa niczym magnes. Jedną z adoratorek jest urodziwa Jill (Emma Stone), z którą Abe szybko się zaprzyjaźnia... 


Pozornie, "Nieracjonalnemu mężczyźnie" pod względem tonacji i ciężaru dramaturgicznego, najbliżej jest do niedawnych, urzekająco lekkich komedii  Allena, pokroju "O północy w Paryżu" i "Magia w blasku księżyca". Są tu akademickie dysputy i rozpalające małomiasteczkową wyobraźnię romanse. Znajdzie się też miejsce na miłość, jedyne niezawodne remedium na bolączki i rozterki intelektualisty, którego rozczarowanie życiem doprowadziło do impotencji, zarówno twórczej, jak i tej całkiem dosłownej, czytaj: seksualnej. W pewnym momencie następuje jednak zwrot akcji, który wywraca ten sielankowy klimat rodem z "Seksu nocy letniej" do góry nogami. Reżyser po raz kolejny przypomina, że "Zbrodnia i kara" należy do jego ulubionych lektur i powraca do motywu "morderstwa doskonałego", tak zręcznie wygranego chociażby w genialnym "Wszystko gra". Pod wieloma względami, najnowszy film Woody'ego to alternatywna wersja tamtej historii, oba tytuły zdaje się odróżniać od siebie jedynie zawarta w nich konkluzja. 


Czyli co? Pan Allen znów się powtarza? Poniekąd, ciężko temu zaprzeczyć. Nie jest to wszak pierwszy przypadek, kiedy Nowojorczyk wyciska z uprzednio obranego tematu siódme poty. Nie da się też ukryć, że "Mężczyzna" nie jest tak błyskotliwy, jak wspomniane "Wszystko gra", choć już z takim "Zbrodnie i wykroczenia", stawać w szranki mógłby spokojnie. Spora w tym zresztą zasługa sugestywnej kreacji podtatusiałego Phoenixa: jego cierpiętniczy bohater bardzo łatwo daje się polubić, ma w sobie rys tragiczny, ale też przyciąga za sprawą dystansu, który jeszcze do niedawna cechował odtwarzane przez samego reżysera alter ego jego osoby. Abe Lucas to postać znacznie "cieplejsza", chciałoby się rzec: bardziej ludzka, niż wyrachowany Chris Wilton w wykonaniu Jonathana Rhysa Meyersa. Stąd też, psychopatyczny rys osobowości profesora filozofii zrazu może nie przekonuje, ale z czasem ma szansę wybrzmieć ze zdwojoną mocą. 


Allen skutecznie miesza w głowach widzom, na potrzeby scenariusza anulując podziały na czarne i białe. Dla wielu, być może, dywagacje twórcy "Annie Hall" będą nazbyt teoretyczne, oderwane od prawdziwego życia, charakter pisma pozostaje jednak nie do podrobienia, a płynące z seansu wnioski - wciąż frapujące. I nawet tam, gdzie wydaje się, że powiedziane zostało o jedno słowo za dużo, ujawnia się typowa allenowska przewrotność. Nigdy wszakże do końca wiedzieć nie będziemy: czy sprawiedliwość ślepa być musi, czy tylko może?

Ocena: ****


Love (2015)

dir. Gaspar Noé


Od początków swej kariery, od wzbudzającego kontrowersje krótkometrażowego "Carne", Gaspar Noé konsekwentnie podąża ścieżką skandalu, poszerzając granice wytrzymałości widza, szokując i budząc oburzenie. Raz będzie to analno-deliryczny moralitet, po którym samotna przeprawa przejściem podziemnym musi wydać się czystym koszmarem, kiedy indziej - stroboskopowa jazda na psychodelikach z monstrualnych rozmiarów penisem w roli głównej. Po karkołomnych wyczynach w rozświetlonym neonami Tokio Argentyńczykowi pozostały już tylko dwie możliwości wyboru: wziąć się za potulne kino familijne z bożonarodzeniowym duchem w tle, albo pójść za ciosem i nakręcić artystyczne porno. W 3D. Naturalnie, wybrał to drugie.



Szkielet fabularny "Love" zdaje się tak minimalistyczny jak to tylko możliwe. Na pierwszym planie mamy postać świeżo upieczonego ojca, Amerykanina z pochodzenia imieniem Murphy (Karl Glusman). Przebudziwszy się na ciężkim kacu w Nowy Rok, chłopak odbiera nagraną na poczcie głosowej wiadomość od matki swojej byłej. Pod wpływem tego telefonu, przebywający na emigracji w Paryżu młodzieniec zaczyna wspominać swój burzliwy związek z ognistą Elektrą (Aomi Muyock)...


Złożony praktycznie w całości z serii retrospekcji "Love" określić można jako mroczny melodramat, w którym kolejna para bohaterów eksploruje zakazane sfery seksualne, przeżywając swoje "9 i pół tygodnia". Noé niejednokrotnie w przeszłości udowadniał, że pojęcie tabu jest mu obce, a swym najnowszym dziełem zdecydował się pokazać to najdobitniej, jak tylko umie. Paradoksalnie jednak "Love" sprawia wrażenie najbardziej zachowawczego filmu w dotychczasowym dorobku reżysera. Jest też najsłabszą fabułą, jaka wyszła spod jego ręki, siłą przekazu nie dorównując zarówno debiutanckiemu "Sam przeciw wszystkim", jak i dwóm późniejszym obrazom, za sprawą których ów twórca zyskał sobie łatkę czołowego prowokatora współczesnego kina.  


Obyczajowa śmiałość skrywa tym razem treść nad wyraz konserwatywną, manifest tzw. "sentymentalnej seksualności", widocznej w twórczości Gaspara Noé w zasadzie od zarania. Podążając tropem wykreowanych przez siebie postaci, łatwowiernych i lekkomyślnych, reżyser dobrowolnie wpada w pułapkę infantylizmu i dosłowności, nie pozostawiając choćby odrobiny miejsca na niedopowiedzenia. Jeśli miłość, to po grób, jeśli sztuka, to jedynie malowana krwią, spermą i łzami. Oczywiście, samoświadomy kicz od zawsze był naturalną składową stylu reżysera, także tutaj stanowi więc wentyl bezpieczeństwa. Murphy, aspirujący do miana filmowca romantyk-egoista, to wykapane alter ego reżysera, odziany w koszulkę z nadrukowanym nazwiskiem Fassbindera, egzaltowany entuzjasta geniuszu Kubricka, idealista któremu przyjdzie przekonać się, że rzeczywistość nijak ma się do jego szczeniackich wyobrażeń. Wspólnie ze swą bratnią duszą, cygańskim aniołem z greckiej tragedii, wkracza w fazę eksperymentów natury seksualnej, ochoczo poszerzając przy tym świadomość za pomocą wiadomych substancji. Ścieżka wybrukowana narkotycznymi doznaniami, zdradami i powrotami, prowadzi na dno upokorzenia, prosto w (nomen omen) pustkę. 


Swoim zwyczajem, banał znaczeniowy, twórca "Nieodwracalnego" przykrywa wizualnym rozpasaniem, czystą formą, która jednak wciąż potrafi zachwycać. O ile męskie przyrodzenie we wzwodzie na dużym ekranie nikogo już dzisiaj raczej nie bulwersuje, o tyle środki wyrazu, z jakich korzysta Noé, wciąż tną sprawnie niczym brzytwa. "Love" atakuje zmysły, na przemian bawi i budzi niepokój. Tradycyjnie, do najlepszych należą sekwencje, w których reżyser zabiera nas do piekła, babrając się w brudzie. Fragment, gdy bohaterowie odwiedzają prywatkę dla swingersów to oczywisty ukłon dla kubrickowskich "Oczu szeroko zamkniętych", tyle, że w wersji hard. Pulsujące niczym podrażniany w nieskończoność członek obrazy przypominają najlepsze momenty "Wkraczając w pustkę", jednak gdy postaci otwierają usta w celach innych niż zadowolenie chuci partnera, płyną z nich oczywistości: pospolity lęk przed odrzuceniem, tkliwość nieumiejętnie maskowana negacją i butą. 


Naszpikowany cytatami z klasyki (warto wsłuchać się w ścieżkę dźwiękową, na której pobrzmiewają najrozmaitsze tropy: poczynając od kołysanki z "Głębokiej czerwieni", przez nagrania członka "rodziny" Mansona, na heroinowych pasażach Johna Frusciante skończywszy) i dorobku własnego, "Love" przypomina nieprzyjemny zjazd po ekstremalnej orgietce. W głowie wciąż się kotłuje, ale powoli ogarnia człowieka dojmująca bezbronność. Z wiekiem Noé najwyraźniej spokorniał, choć wciąż stara się siać zamęt. Pewne skojarzenia nasuwają się wszak same i osobiście, ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że inny tytularny skandalista kina autorskiego, Lars von Trier, z potyczki z wprowadzaniem elementów pornograficznych na salony, wyszedł ze znacznie większą klasą. Tak czy siak, obaj panowie muszą przyznać się do porażki w jednej podstawowej kwestii: mianowicie nie udało im się obalić żadnego bastionu. To zrobili już przed czterema dekadami Bernardo Bertolucci i Nagisa Ôshima, a ostatnie słowo zdaje się wciąż być ich przywilejem.

Ocena: ****


9/27/2016

Cobra (1986)

dir. George Pan Cosmatos


Lata 80. XX wieku to nie tylko synth pop, dziwne fryzury i mężczyźni w makijażu. W kinie amerykańskim to także era rozkwitu maskulinistycznego kina akcji. Tytuł gwiazdy zapewniała nie tyle dobra prezencja czy talent aktorski, co siła mięśni i znajomość wschodnich sztuk walki. Zapotrzebowanie na wygimnastykowanych herosów zaowocowało prawdziwym wysypem mniej lub bardziej rozpoznawalnych osobistości, od Michaela Dudikoffa począwszy, a na Stevenie Seagalu skończywszy. Niekwestionowanymi (a zarazem niemożliwymi do zdetronizowania) królami tego typu rozrywki była jednak dwójka rywali: Arnold Schwarzenegger oraz Sylvester Stallone. W obu przypadkach, droga do sławy była kręta i wyboista, kiedy jednak wspięli się już na szczyt, oddanie widowni było bezgraniczne. 


W praktyce oznacza to tyle, że nawet najsłabszy film z udziałem któregokolwiek z panów, mógł liczyć na sukces finansowy, co nierzadko później przekładało się na kultowy status danej pozycji. Idealnym przykładem dla zobrazowania tej tendencji jest "Cobra", osadzony w miejskiej przestrzeni western na podstawie pulpowej powieści "Fair Game" Pauli Gosling. Bohaterem historii jest porucznik Marion Cobretti (Sly we własnej osobie), przez współpracowników zwany pieszczotliwie "Cobra". Cobretti to gliniarz nieugięty i nieprzekupny, bez reszty oddany walce z przestępczością, a przy okazji jednoosobowy oddział do zadań specjalnych. Kiedy wszystko inne zawodzi, na scenę wkracza Cobra i robi porządek. Jego usługi okażą się nieocenione, gdy w rodzimym Los Angeles pojawi się morderca ochrzczony jako "Nocny Rzeźnik"...


Pretekstowa fabuła obrazu George'a Cosmatosa wyraźnie czerpie inspiracje z serii filmów o Brudnym Harry'm. W niektórych momentach, jak choćby w otwierającej scenie w supermarkecie, zapożyczenia ze słynnego cyklu Clinta Eastwooda zahaczają wręcz o plagiat. Przy odrobinie dobrej woli, można by potraktować "Cobrę" jako luźny remake dzieła Dona Siegela z 1970 roku. Nie ulega wątpliwości, że oryginalność nie jest najmocniejszą stroną omawianej pozycji, na tym jednak jej grzechy bynajmniej się nie kończą. Scenariusz o wyraźnie komiksowym rodowodzie niejednokrotnie jest na bakier z logiką, a celebrowana z namaszczeniem przemoc ociera się o pastisz. W momencie premiery, krytyka powiedziała stanowcze "nie" infantylnemu eskapizmowi filmu Cosmatosa, a szydercze gremium odpowiedzialne za przyznawanie Złotych Malin, obdarowało produkcję sześcioma nominacjami (w tym dla najgorszego filmu oraz najgorszej pary aktorskiej). 


Z racjonalnego punktu widzenia, "Cobra" w istocie nie zasługuje na nic innego, jak zmieszanie ze szlamem. Głupiutka, hałaśliwa bajka o niezniszczalnym stróżu prawa, który na własną rękę wymierza sprawiedliwość, to wprost wymarzony przedmiot drwin dla rozmiłowanego w okrucieństwie recenzenta. Co innego z mniej wyrobionym widzem: film Cosmatosa to jedna z tych pozycji, które w okresie wczesnego dzieciństwa rozpalały wyobraźnię niżej podpisanego do czerwoności. Brutalny, brudny świat fascynuje pomimo - a może właśnie dzięki - jego całej umowności. Porucznik Cobretti to z kolei archetypowy twardziel, facet, który po powrocie do mieszkania, kroi wyschniętą pizzę nożyczkami i zabiera się do czyszczenia broni. Anioł strzegący przeżartego korupcją miasta, nie przebierający w środkach niczym najbardziej zawzięty łowca głów. Policjant, sąd i kat w jednym. 


Ci, którzy sądzą, że poza niewyszukaną fantazją, twór Cosmatosa nie ma wiele do zaoferowania, znajdują się w oczywistym błędzie. Zastosowany tutaj sposób narracji, oprawa wizualno-dźwiękowa czy nawet sam fakt hołdowania niskim gustom, to wszak kwintesencja całej dekady, a "Cobra" śmiało może uchodzić za jeden z jej "znaków szczególnych". Jeśli sądzicie, że bredzę, to obejrzyjcie jeszcze raz montaż "scenek rodzajowych" do kawałka "Angel of the City" Roberta Teppera. Mówiąc kolokwialnie: gwarantowane skopane tyłki. Ba! Tutaj nawet Brigitte Nielsen wygląda jak kobieta i nie musiała w tym celu farbować włosów na czerwono. Upozowany, pozbawiony umiaru, naciągany - wszystkie te epitety pasują do "Cobry" jak ulał. Co z tego wszak, jeśli liczy się tylko jedno: to nasz Cobra i wara od niego!

Ocena: *****


9/24/2016

Hail, Caesar! (2016)

dir. Joel & Ethan Coen


Bracia Coen lubią sobie czasem odsapnąć od przygnębiających wniosków płynących z obcowania z psychiką przeciętnego, bezrozumnego i bezinteresownie okrutnego człowieka. Na każde ścinające krew w żyłach "Fargo" i posępny "To nie jest kraj dla starych ludzi", przypada więc regularnie rozkoszna, a dopieszczona błahostka pokroju "Big Lebowskiego" czy Arizona Junior". Nie zawsze efekty tego "rozluźnienia" w wydaniu duetu są satysfakcjonujące, jak miało to miejsce choćby w przypadku chybionego "Ladykillers", niemniej Coenowie poziom starają się trzymać. Przykładem kina lżejszego kalibru o czysto rozrywkowym charakterze jest również ich ostatnie dokonanie, retro-komedia "Hail, Caesar!"



Twórcy "Bartona Finka" jeszcze raz przenoszą nas do czasów świetności Hollywood, w tym przypadku - w lata 50., gdy na ekranach królowały musicale, westerny oraz widowiska sandałowe. Do tych ostatnich zalicza się epos pod tytułem "Ave, Cezar!", obraz przypominający skrzyżowanie "Ben-Hura" i "Szaty". Ukończenie produkcji staje pod znakiem zapytania, gdy porwana zostaje dla okupu jej główna gwiazda, Baird Whitlock (George Clooney). Wtedy do akcji wkracza Eddie Mannix (Josh Brolin), facet od "brudnej roboty", ratujący upadłe gwiazdy twardziel, którego dręczą wyrzuty sumienia w związku z nikotynowym nałogiem...



Bracia jeszcze raz sięgają po przerysowaną farsę, używając sobie na Fabryce Snów ile wlezie. Mamy więc rozwydrzone gwiazdki, tytanów ekranu ze skłonnością do kieliszka, przygłupiego kowboja, a nawet spisek lewicujących scenarzystów. Grzybów w tym barszczu sporo i przyznać trzeba, że autorom nie zawsze udaje się to wszystko sklecić w klarowną całość. Tempo, owszem, jest zawrotne, niemniej w warstwie fabularnej odczuwalny jest miejscami chaos. 



Film szczęśliwie nadrabia ów delikatny rozgardiasz za pomocą, jak zwykle błyskotliwych, dialogów oraz szeregu wyraziście nakreślonych i z wdziękiem odegranych postaci. Brolin ze swoją facjatą chandlerowskiego prywaciarza bez trudu wpisuje się w przypisaną mu noirową konwencję. Nie zawodzi "etatowy głupek" Coenów: Clooney jeszcze raz potwierdza swój talent komiczny w roli nierozgarniętego gwiazdora, który daje się porwać komunistycznej ideologii. Channing Tatum ma okazję popisać się umiejętnościami tanecznymi, a Scarlett Johansson bawi się postacią kapryśnej diwy. Jeśli lubicie soczyste epizody znanych i lubianych, to pod tym adresem dostaniecie ich pod dostatkiem.



No dobrze, czyli jest miło i zabawnie. Ale czy to film na miarę TYCH Coenów? I tak, i nie. Jeśli odpowiadały wam takie zakręcone podróże do krainy nonsensu, jak "Bracie, gdzie jesteś?", to i w tym przypadku seans pozostawi po sobie miłe wspomnienia. Jeśli zaś utyskujecie, że od czasu wspomnianego "To nie jest kraj..." bracia nie popełnili niczego naprawdę adekwatnego do ich klasy oraz sławy jako filmowców, to "Hail, Caesar!" uznacie jedynie za gwóźdź do trumny. Powiedzmy sobie jednak szczerze: tylko skończeni nudziarze są wiecznie poważni i stronią od dobrej zabawy. A jako taka, omawiana pozycja z pewnością się klasyfikuje.

Ocena: ****



Der Himmel über Berlin (1987)

dir. Wim Wenders



Powojenny Berlin. Podzielone murem miasto duchów, zarówno w przenośni, jak i w sensie zgoła dosłownym. Metropolia, w której bolesna przeszłość ściera się z szarą codziennością. A nad nią dwójka empatycznych stróżów, dopatrujących z czułością i oddaniem aniołów, którym wszak nieobce są ludzkie bolączki i rozterki. 



Zwłaszcza Damiel (Bruno Ganz), wydaje się być zmęczony swym posłannictwem. Łaknie czegoś namacalnego, wieczność pragnie zastąpić chwilą, jak dotknięty syndromem sztokholmskim, utożsamia się ze swymi podopiecznymi, gotów porzucić doniosłą misję na rzecz dotyku, chłodu wdzierającego się za kołnierz, smaku kawy z papierowego kubka. Przemierza czarno-biały krajobraz, natykając się na ból, odwieczne pytania, których sens wyblakł oraz uczucia, zdolne oswajać drapieżną egzystencję. 


"Niebo nad Berlinem" składa się z szeregu scen i sekwencji, których realny sens zaczyna przebijać przez niespieszną narrację dopiero z czasem. Czy jest to opowieść o zwątpieniu? I tak, i nie. Jeśli o miłości, to w sposób wymykający się banalnym regułom, subtelny. O tęsknocie, zapewne tak, ale przecież również nie tylko. Nie bez przyczyny, Wenders akcję umiejscawia w Berlinie, wielokulturowym tyglu melancholii, mieście dekadenckim, bo i funkcjonującym na styku dwóch różnych światów. Na równi nowoczesnym i straszącym obskurnymi pomnikami zagłady, która ma tendencję, aby wciąż o sobie przypominać. Mekka artystów upadłych, w industrialnej przestrzeni poszukujących inspiracji dla apokaliptycznych wizji. To tutaj w końcu uciekał David Bowie w latach 70. przed wyniszczającym uzależnieniem, po to by stworzyć najlepsze płyty w swym dorobku. Tutaj także dom odnalazł w następnej dekadzie Nick Cave, mesjasz z igłą i biblijnymi konotacjami. On i jego świta pojawiają się zresztą w jednej z końcowych, kluczowych dla opowieści scen, by przydać niepokoju momentowi połączenia dusz. 


Pełna melancholii odyseja wysłannika niebios w całości utkana została z poetyckich metafor, odniesień. Wendersa nie tyle interesuje bowiem sama historia, co jej nastrój, znaczenia sugerowane. Dopiero po przyobleczeniu w cielesną formę, anioł zyskuje wymiar heroiczny, staje się zdolny do dziecięcego zachwytu, popełniania błędów i zadawania pytań, które na powrót nabierają wagi. Nagle, w obiektywie Henri'ego Alekana, Berlin z rozdartej enklawy straceńców, przemienia się w miasto nadziei. Wystarczy zapalić światło, przemienić ekspresjonistyczny niepokój w paletę barw, zaskakujących mocą wzbudzania pierwotnego entuzjazmu. Nie ma w tym cienia patosu, szkaradnej podniosłości, co najwyżej naiwny idealizm, tak daleki od sztucznej hollywoodzkiej maniery. "Niebo nad Berlinem" jak najbardziej dalekie bowiem jest od cynicznego infantylizmu i ordynarnej dosłowności, które cechowały jego późniejszą, amerykańską przeróbkę pod tytułem "Miasto Aniołów" (zwróćmy na marginesie uwagę, że już sam anglojęzyczny tytuł oryginału, "Wings of Desire", wydaje się być haniebnym spłyceniem autorskiej koncepcji). Czytelne, ale przecież nie oczywiste, skore do fantazji, lecz nie tandetnie fantasmagoryczne. Przepełnione romantycznym germańskim duchem, który podsumować można niemieckojęzycznym terminem "Erinnerung". W zubożałej wrażliwości amerykańskiego kina odpowiednika ze świecą szukać, bo nie o romans dla opornych chodzi, a o autentyczne odczucia. A gdyby tak wymazać to wszystko i uczyć się od nowa poznawania: miast, ulic, doznań, smaków, gestów, bez gotowych podpowiedzi.

Ocena: *****


The Story of Joanna (1975)

dir. Gerard Damiano


Gerard Damiano zapisał się w annałach przemysłu pornograficznego wielkimi literami jako twórca legendarnego "Głębokiego gardła". Twórca wzorcowego "pornosa" miał na swoim koncie również kilka innych znaczących produkcji dla dorosłych, wśród których wymienić należałoby choćby "Diabła w pannie Jones" i kukiełkowe, zgoła cudaczne "Let My Puppets Come". Do grona tytułów, które miały istotny wpływ na rozwój gatunku i dziś zaliczane są do klasyki Złotej Ery, dopisać należy również "The Story of Joanna". 

Obraz Damiano to w istocie wariacja na temat kontrowersyjnej powieści erotycznej autorstwa Anny Desclos, "Historia O". Tak jak tam, jesteśmy świadkami seksualnej edukacji, jakiej poddana zostaje uosabiająca niewinność bohaterka. Mogąca poszczycić się wykształceniem baletowym (które skrzętnie wykorzystane zostało w jednej ze scen) Terri Hall wciela się w łatwowierną, spragnioną uczucia Joannę. Dziewczyna zostaje kochanką Jasona (weteran branży, Jamie Gillis), wytrawnego przedstawiciela wyższych sfer, który wprowadza ją w świat zakazanych, sadomasochistycznych uciech. Upokorzenia przeplatają się z rozkoszą, cielesna odyseja prowadzić zaś może jedynie do tragicznego finału... 



Kompleks Pigmaliona podany został w "The Story of Joanna" w perwersyjnym sosie rodem z dzieł markiza de Sade. Co jednak istotne, Damiano nie stara się wyłącznie epatować wulgarną szczegółowością. Po prawdzie, jego film uznać należy za bodaj najbardziej wysmakowaną produkcję XXX w ogóle. Zamiast rubasznych żartów, jakimi karmiło nas "Głębokie gardło", otrzymujemy tutaj hedonizm w ujęciu wzniosłym, wręcz uduchowionym. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, zachowuje się jakby chciał spenetrować nie tylko wszystkie otwory w ciele bohaterki, ale i jej psyche. Sceny kopulacji, choć dosłowne do granic przyzwoitości, sfilmowane i zmontowane zostały z artystycznym zadęciem, które współgrając z pretensjonalną wymową całości, działa niczym antidotum. Zilustrowane przy pomocy muzyki klasycznej kolejne stadia "wtajemniczania" Joanny, to nie tylko droga do piekła, ale i robota której nie powstydziłby się sam Walerian Borowczyk. Samo użycie Adagia Albinoniego zakrawać by mogło na profanację, gdyby nie było tak umiejętne i subtelne. 



"The Story of Joanna" być może jawić się będzie dzisiejszemu odbiorcy jako poczciwy rupieć, dowodzi jednak niezaprzeczalnego faktu: w swych początkach, kręcenie filmów pornograficznych było swego rodzaju artystycznym wyzwaniem. Jakby kuriozalnie to nie miało brzmieć, w przypadku twórców pokroju DamianoAlexa de Renzy czy braci Mitchell, ułańska fantazja szła w parze z ambicjami. Wystarczy spojrzeć na dzisiejsze propozycje spod znaku gonzo, by zrozumieć różnicę, między kinem dla tzw. dojrzałego widza, a... no właśnie: czym? Bo obok celuloidu to przecie nawet nie leżało. Dajcie więc sobie spokój z kolejnymi syntetykami pokroju Greya, wypróbujcie prawdziwy towar. 

Ocena: ***


9/21/2016

Midnight (1982)

dir. John A. Russo

 

Nazwisko Johna Russo może zrazu nie wywołać reakcji zwrotnej nie tylko u niedzielnego widza, ale także u zagorzałego fana horrorów. Tak się jednak składa, że to właśnie ów człowiek współodpowiedzialny był za scenariusz do jednego z najsłynniejszych filmów grozy. "Noc żywych trupów", bo o tym tytule mowa, przyniosła sławę i otworzyła drogę do kariery George'owi Romero, podczas gdy jego współpracownik musiał zadowolić się niewdzięczną pozycją "szarej eminencji". Nie oznacza to bynajmniej, że Russo z celuloidem się rozstał. W dalszym ciągu pracował przy scenariuszach różnorakich produkcji (z których największy sukces odniósł nawiązujący do klasyka z 1968 roku "Powrót żywych trupów"), sam też wielokrotnie stawał za kamerą. Jego pierwszym w pełni samodzielnym dokonaniem na stołku reżysera (w 1976 roku współreżyserował jeszcze komedię erotyczną "The Booby Hatch") był eksploatujący wątki okultystyczne shocker pod tytułem "Midnight".


Główną bohaterką obrazu jest siedemnastoletnia Nancy (Melanie Verlin), która ucieka z domu rodzinnego przed molestującym ją ojczymem (który jest - nawiasem mówiąc - małomiasteczkowym szeryfem). Dziewczyna dołącza do pary podróżujących vanem złodziejaszków. Cała trójka wspólnie wyrusza na Florydę. Podczas postoju w zaludnionej przez nieprzychylnie nastawionych do obcych rednecków mieścinie, trio okrada sklep spożywczy i sciąga na siebie policyjny pościg. Kiedy już udaje im się zgubić stróżów prawa, czeka na nich znacznie gorszy los, niż pobyt w miejscowym areszcie...


"Midnight" powstało w oparciu o powieść autorstwa samego Russo. Nawet mało spostrzegawczy widz dostrzeże jednak z miejsca prawdziwe źródło inspiracji. Podróż przez zapomniane przez Boga zakątki Stanów, zamknięte na resztę świata i rządzące się własnymi prawami, do złudzenia przypomina upiorną wizję Południa z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Mamy tutaj klasyczny slasherowy punkt wyjścia oraz rozmiłowaną w okrucieństwie rodzinę degeneratów. U Tobe Hoopera członkowie familii gustowali w ludzkim mięsie, Russo stawia na satanizm i krwawe rytuały. Cała reszta pozostawiona została w zasadzie bez większych zmian. Nawet finał w pierwotnym kształcie podobny był ponoć do przewrotnego zakończenia z klasyka z 1974 roku, jednak w tym miejscu zaoponował dystrybutor, domagając się dokrętek i zmiany kulminacyjnej partii filmu na bardziej optymistyczny wariant.


Pomimo jednak, że wysoce odtwórcze, "Midnight" posiada pewne atuty. Zaliczyć do nich należy przede wszystkim udanie wykreowaną atmosferę zagrożenia, jaka towarzyszy widzowi w trakcie seansu. Dużą rolę odgrywa w tym kontekście posępny pejzaż stanu Pennsylvania, a efektu nie jest w stanie zepsuć nawet idiotyczna, kompletnie niedopasowana do nastroju historii, piosenka tytułowa, która powraca co jakiś czas w roli motywu przewodniego. Pomijając koślawy song w klimatach folkowo-hipisowskich, oprawa dźwiękowa nie budzi zastrzeżeń i również walnie przyczynia się do budowania napięcia. Nie wypada nie wspomnieć o udziale Toma Saviniego, który odpowiedzialny był za charakteryzację i sceny gore. Tych wprawdzie nie ma tu aż tak wiele, te jednak, co są, zdradzają rękę mistrza. Nad kwestią aktorstwa nie ma sensu się rozwodzić: w większości przypadków mamy do czynienia z pół-amatorskim warsztatem, dobrze wszak dopasowanym do obskurnej tonacji całego dzieła.


Kto w takim razie po obraz Russo sięgnąć powinien? Ano na pewno ci, którzy przepadają za prowincjonalnymi makabreskami spod znaku "TCM" lub "Deliverance". Widzowie rozmiłowani w bardziej tradycyjnych slasherach "made in eighties" mogą z kolei poczuć się zgoła rozczarowani: urok niskobudżetowego "Midnight" jest zgoła chropawy i zdecydowanie daleko mu do sztandarowych dzieł dekady pokroju "Piątku 13." czy "The Burning". 

Ocena: ***


9/20/2016

Trumbo (2015)

dir. Jay Roach


Dalton Trumbo. Pisarz. Scenarzysta. Człowiek, który dostarczył wam takie hity, jak "30 sekund nad Tokio" czy "Spartakus". Zdobywca Oscara za scenariusze do filmów "Rzymskie wakacje" i "The Brave One". Statuetek nie odebrał, gdyż oficjalnie nie miał nic wspólnego z tymi tytułami i nie został nawet uwzględniony na listach płac. Za swe prokomunistyczne sympatie, Trumbo został skazany na 11 miesięcy więzienia i przez cały okres lat 50. znajdował się na tzw. "czarnej liście". 


Filmowa biografia uzdolnionego autora zaczyna się w momencie, gdy "czerwona" paranoja właśnie nabiera rozpędu. Jest koniec lat 40., układ sił na świecie zdążył ulec znaczącym zmianom od momentu zakończenia II Wojny Światowej. Z alianta, Związek Radziecki przeistoczył się we wroga Stanów Zjednoczonych. Zimna wojna "rozpętuje" się na dobre. Od tej pory komunistyczne ciągoty kręgów intelektualnych przestają być traktowane z tolerancją, rozpoczyna się wielka czystka. "Polowanie na czarownice" nie omija Hollywood, co dla dziesiątek osób związanych z przemysłem rozrywkowym oznacza w praktyce wilczy bilet. Jedną z nich jest Dalton Trumbo, na którego lewicowe przekonania, środowisko filmowe patrzyło do tej pory przez palce.  


O tym, że organizacja znana pod nazwą House Committee on Un-American Activities złamała kariery wielu osobom, wiemy nie od dziś. Film Jaya Roacha skupia się na konkretnym przypadku, szczęśliwie unikając pułapki przeistoczenia się w lewicową agitkę. Owszem, tytułowy bohater od czasu do czasu wygłasza płomienne mowy na temat potrzeby równości i sprawiedliwości dla wszystkich, scenariusz kładzie jednak nacisk na dramat jednostkowy. Brawurowo zagrany przez Bryana Cranstona Trumbo to nie tylko męczennik w imię "Wielkiej Sprawy", ale postać bardziej złożona: idealista, obdarzony jednak ogromną ambicją, która idzie w parze z talentem. Zasługą aktora jest fakt, że "Trumbo" wznosi się poziom wyżej od większości hollywoodzkich biografii. Bo choć Roach ma tendencję do wygładzania poszczególnych wątków, rozkładania akcentów w sposób pojednawczy, to sama historia nie traci swej mocy. 


Widoczny w filmie brak doświadczenia reżysera "Poznaj moich rodziców" na polu kina o większym kalibrze gatunkowym, mógłby być trudny do wybaczenia, gdyby nie zręcznie oddany koloryt czasów oraz obsada aktorska właśnie. Na pochwałę zasługują w szczególności role Helen Mirren (Hedda Hopper), Louisa C.K. (komik o niespodziewanym potencjale dramatycznym, tutaj jako scenarzysta Arlen Hird), Johna Goodmana (Frank King), Michaela Stuhlbarga ("sprzedajny" gwiazdor, Edward G. Robinson), Christiana Berkela (Otto Preminger) oraz Diane Lane (Cleo Trumbo). Właściwe decyzje castingowe stanowić mogą niejednokrotnie 50 procent sukcesu filmu i ciężko oprzeć się wrażeniu, ze w tym przypadku tak właśnie było. Zapomnijcie więc, że John Wayne nie wygląda jak John Wayne, a kronikom filmowym daleko do realizmu "Forresta Gumpa". "Trumbo", koniec końców, zdaje egzamin.

Ocena: ****