6/25/2021

Treasure of the Amazon (1985)

dir. René Cardona Jr.



W sercu amazońskiej dżungli trzy grupy awanturników poszukują legendarnych indiańskich skarbów – do streszczenia Treasure of the Amazon wystarczy w zasadzie to jedno zdanie. To nad wyraz proste w konstrukcji kino przygodowe, które tęsknie spogląda w kierunku hollywoodzkich wzorców, dodając do tego typowo latynoską żarliwość i pikantne przyprawy dla bardziej wyrazistego smaku.

Już w jednej z otwierających scen jesteśmy świadkami jak niejaki Gringo (Stuart Whitman, który swego czasu partnerował Johnowi Wayne w W kraju Komanczów) obcina palec Indianinowi, po czym wrzuca biedaka do Amazonki na pożarcie krokodylom i piraniom. Jak się jednak wkrótce okazuje, pomimo opinii szaleńca, Gringo ma łeb na karku i jest naprawdę sensownym chłopem. To zresztą on będzie naszym przewodnikiem po południowoamerykańskiej dziczy. Oprócz niego, swojego El Dorado poszukuje również dwóch rzezimieszków, trójka młodych zapaleńców oraz Niemiec o nazistowskich sympatiach Klaus von Blantz (Donald Pleasence). Drogi każdej z ekip co rusz przecinają się, a ich celem – w zależności od preferencji – są złoto lub diamenty. W dżungli czyhają na nich dzikie zwierzęta i jeszcze dziksi tubylcy, którzy mają w zwyczaju pozbawiać swoje ofiary głów.

Meksykański spec od eksploatacji René Cardona Jr. przez cały czas utrzymuje dobre tempo, sprawnie łącząc humor i akcję. Postaci skonstruowane są w prosty sposób i odzwierciedlają konkretne typy osobowości: enigmatyczny weteran, nadpobudliwy zabijaka, dama w opałach, wredny i chciwy naziol-łupieżca. Podział ról, który bez problemu trafi do odbiorcy w każdym wieku. Miejscami ogląda się to zresztą niczym jedną z podróbek Indiany Jonesa, tyle że ze zwiększoną dawką golizny i gore. Urodziwe autochtonki całkiem słusznie nie okrywają swych wdzięków zbyt dużymi ilościami odzienia, a kiedy maczety idą w ruch, to i czerwonej farby twórcy nie szczędzą. W jednej ze scen uraczeni zostajemy atakiem morderczych krabów, które żywcem rozszarpują swoją ludzką ofiarę. Przeciągana agonia, w skład której wchodzi wydłubywanie oczu, pozwala przypuszczać, że Cardonie nie było obce wyznaczające standardy makabry The Beyond Fulciego.

Co równie istotne, reżyser sumiennie wykorzystuje powierzone mu lokacje. Zdjęcia powstawały w dżungli Lacandon w regionie Chiapas i to właśnie dziewicze tereny w pobliży granicy z Gwatemalą zapewniają Treasure of the Amazon prawdziwie wielkoformatowy oddech (one oraz skradzione z innych filmów materiały, gwoli ścisłości). Naturalne plenery pozwalają zatuszować przynajmniej częściowo niedostatki budżetowe i gdyby nie wąsaci statyści w perukach udający krwiożerczych Indian, można by naprawdę uwierzyć, że znajdujemy się w „zielonym piekle”.


Ujmując w skrócie, mamy do czynienia z pozycją o wysokim potencjale rozrywkowym, napakowaną atrakcjami i nierzadko totalnie poronionymi pomysłami (w pewnym momencie lecąca awionetką dwójka bohaterów urządza sobie zakłady o to, czy uda mi się skosić za pomocą śmigła latające w pobliżu ptaki, która to scena nie wnosi do akcji kompletnie nic poza… możliwością pokazania latającej awionetki). Tanią i pozbawioną wstydu, za to niepozbawioną serca. Solidna mieszanka na wieczorny seans śmieciowy.




6/23/2021

¡Tintorera! (1977)

dir. René Cardona Jr.


Rekin tygrysi - największy przedstawiciel rodziny żarłaczowatych, uznawany też za jeden z najniebezpieczniejszych gatunków rekina. Dzierży dumne drugie miejsce pod względem liczby ataków na ludzi po osławionym żarłaczu białym. Występuje w klimatach tropikalnym i umiarkowanym, a miejscem jego żeru są często płytkie rafy, idealnie nadające się do ataków na rodzaj ludzki.

¡Tintorera! (znany również pod anglojęzycznym tytułem Tintorera: Killer Shark) uznawane jest za jeden z rozlicznych rip-offów Szczęk (1975), kręconych z myślą o podczepieniu się pod wielki sukces Spielberga. I w pewnym sensie jest to krzywdząca opinia. Tu i ówdzie spotkałem się bowiem z narzekaniami: że nudny, że mało akcji, że nieciekawa fabuła. Jeśli podchodzić do filmu jako do jeszcze jednej podróby hollywoodzkiego hitu, to zawód rzeczywiście może być spory. Rzecz w tym, że René Cardona Jr. oparł się na książce oceanografa Ramóna Bravo i sam motyw polowania na rekina-zabójcę zajmuje w filmie ostatnie 20 minut. Całą resztę stanowi melanż romansu i kina przygodowego, osadzony w bajecznych lokacjach Isla Mujeres na Karaibach.

Bohaterem historii jest biznesmen Steve (Hugo Stiglitz), który by podreperować nadszarpnięte przez stres i morderczą pracę zdrowie udaje się na urlop na meksykańską wyspę. Mężczyzna ma do swojej dyspozycji prywatny jacht zacumowany u wybrzeży, co zapewnia idealne warunki do wyciszenia i złapania dystansu. Steve szybko odkrywa jednak uroki życia w tropikalnym raju i wdaje się w romans z urodziwą brytyjską turystką Patricią (Fiona Lewis). Zakusy w jej kierunku czyni również miejscowy lowelas Miguel (Andrés García). Początkowo obaj adoratorowie zawzięcie rywalizują ze sobą, jednak z czasem – gdy Patricia zniknie z horyzontu pożarta przez rekina – mężczyzn połączy przyjaźń…

W pełnej, nieokrojonej wersji, ¡Tintorera! trwa 126 minut, z czego większość zajmują dzieje trójkąta z miłosnego, jaki zjednoczy Steve’a, Miguela i kolejną angielską kochanicę, graną przez Susan "Dirty Mary" George. Rekiny tymczasem pływają sobie gdzieś w tle, nie mącąc zbytnio sielskiej atmosfery (choć polowanie na nie jest jednym z ulubionych zajęć naszych kurortowych podrywaczy). Nic dziwnego, że w wersji na rynek amerykański film został okrojony o dobre 40 minut materiału, tak aby możliwie jak najbardziej wyeksponować aspekt przygodowy, a mniej emocjonujące składowe usunąć w cień. Prawdą bowiem jest, że obraz Cardony słabo sprawdza się jako klasyczne animal attack, swobodnie żonglując wątkami (pierwsza śmierć nie wywołuje nawet najmniejszego poruszenia, gdyż kochanek jest przekonany, że jego oblubienica wróciła do domu - rozwiązanie, które w hollywoodzkiej produkcji nie przeszłoby i za tysiąc lat!) i co rusz skręcając w stronę obyczajówki. Osobiście doceniam jednak wyraziście rozrysowane postaci, z którymi jako widz mam czas w trakcie seansu się zżyć, co okaże się niezwykle pomocne, gdy do akcji już na dobre wkroczy podwodny drapieżca.

A skoro już mowa o wodzie – trzeba przyznać, że zdjęcia podwodne stanowią jeden z największych atutów dzieła. Zrealizowane zostały pod nadzorem wspomnianego Ramóna Bravo i prezentują się doprawdy olśniewająco. Co więcej, w odróżnieniu od opartych na mechanicznych kukłach Szczęk, w ¡Tintorera! wystąpiły prawdziwe okazy, co zapewnia nieoceniony stopień realizmu i… przy okazji było powodem wielu kontrowersji. Cardona Jr. postanowił bowiem włączyć do swego filmu prawdziwe sceny polowań, a „bodycount” jest naprawdę spory, wliczając weń duże ilości rekinów, jedną płaszczkę, a nawet użytego w formie przynęty żółwia morskiego. Meksykanin z pewnością nie należał do najbardziej cenionych przez obrońców zwierząt twórców.

Tak czy siak, ¡Tintorera! skutecznie operuje wakacyjnym klimatem, wyciskając z malowniczych lokacji 100% ich uroku. Miejscami można odnieść wrażenie, jakby reżysera wcale nie obchodziła sensacyjna fabuła, ale przyznam, że meandryczny charakter historii i niespieszna ekspozycja doskonale trafiły w mój gust, pozwalając skupić się na tym, co w przypadku B-klasowej roboty zapewne byłoby tylko tłem: bohaterach, interakcjach między nimi i okolicznościach przyrody, w jakich się poznają. Elementy thrillera de facto stanowią tutaj jedynie dodatek, ale gdy już dochodzimy do krwistych wydarzeń, to zrealizowane są na satysfakcjonującym poziomie i dodatkowo poparte chwytliwym motywem muzycznym Basila Poledourisa. A reszta? Plaża, lazurowe morze, drinki z palemką, dziewczyny w bikini (częściej bez) – w sam raz na letnie upały!



6/11/2021

Sotto il vestito niente (1985)

dir. Carlo Vanzina



Bob (Tom Schanley) jest strażnikiem w parku Yellowstone. Przed laty jego siostra bliźniaczka wyjechała do Europy, aby robić karierę modelki. Kiedy dziewczyna zostaje uznana za zaginioną, Bob wyrusza jej śladem do Mediolanu, przekonany że padła ofiarą seryjnego mordercy...

Późne giallo, dalekie od stylowości co bardziej znaczących dokonań poprzedniej dekady, bliższe temu co w swoim dorobku proponował choćby Lamberto Bava. Bardzo przy tym przyjemne w odbiorze i wcale wciągające. Do typowego motywu „przeciętniak na tropie zabójcy”, dodany został wątek paranormalny, bo Bob i jego siostra posiadają coś w rodzaju „szóstego zmysłu”, telepatycznej mocy porozumiewania się ze sobą na odległość. Ów „dodatek” sprawia wrażenie przeklejonego z innego filmu, na szczęście jednak ma on charakter poboczny, a clou programu stanowi potraktowana po Bożemu zagadka kryminalna. Niespecjalnie oryginalna, poprowadzona jednak na tyle umiejętnie, że skutecznie przykuwa uwagę na półtorej godziny.


Sam morderca modus operandi ma dosyć sztampowe: jego celem są urodziwe modelki, nosi obowiązkowe czarne rękawiczki, w których dzierży nożyczki krawieckie. Miłośników „głębokiej czerwieni” w żółtych sosach rozczaruje zapewne fakt, iż w dziele Carlo Vanziny nie uświadczymy gore: wszystkie morderstwa, z wyjątkiem jednego (całkiem nieźle zmontowana scena zabicia czarnoskórej piękności), rozegrane są poza kadrem. W zamian dostajemy sporą porcję gratisowej golizny, przy czym niemal wszystkie aktorki są tu urodziwe, a prym pośród nich wiedzie duńska super-modelka Renée Simonsen, której w udziale przypadła spora (niestety nie-rozbierana) i kluczowa przy tym dla intrygi rola (warto w tym miejscu odnotować, że osiemnastoletnia w momencie zdjęć Simonsen chwilę później była rozważana jako dziewczyna Bonda).


Nothing Underneath siłą rzeczy (wszak świat mody jako tło akcji zobowiązuje) jest bardzo "ejtisowe" pod względem charakteru, co dla niektórych stanowić będzie atut, dla innych – wręcz przeciwnie. Nieco kiczowaty anturaż w moim przypadku działa jak lep na muchę, z całą umownością i bogactwem dekady (na soundtracku One Night in Bangkok Murray Head i I Am What I Am Glorii Gaynor). Poza tym mamy tu odcinającego kupony od roli doktora Loomisa Donalda Pleasence, który jako włoski policjant popisuje się udawanym, pokracznym akcentem. No i jest ścieżka dźwiękowa od samego Pino Donaggio – iście hitchcockowska, brzmiąca zupełnie tak, jakby maestro miał zamiar odstąpić ją De Palmie. Całkiem nieźle jak na zapomniane, schyłkowe giallo, za które nawet entuzjaści gatunku wiele by dzisiaj nie dali. W moim przypadku wystarczyło w każdym razie na nieoczekiwanie sycący seans.



6/10/2021

Unmasked Part 25 (1988)

dir. Anders Palm



Jackson (Gregory Cox) jest seryjnym mordercą. Ze względu na zdeformowaną twarz, oblicze skrywa za maską hokeisty. Nocami krąży po Londynie w poszukiwaniu rozpustnych nastolatków, które mógłby w efektowny sposób zaszlachtować. Jego monotonna egzystencja nabiera rumieńców, gdy poznaje Shelly (Fiona Evans), niewidomą dziewczynę, która zdaje się akceptować go takim, jakim jest...

Morderca. W. Masce. Hokeisty. Polujący na nastolatków. Więcej dodawać nie trzeba: brytyjskie Unmasked Part 25 to parodia amerykańskich slasherów i zarazem rodzaj hołdu, ze szczególnym uwzględnieniem Piątku trzynastego. Ponoć pomysł na film był wynikiem weekendowego maratonu kilku części słynnej serii, jaki zaserwował sobie scenarzysta i producent Mark Cutforth. Koncepcja zakładała wykpienie formuły wieloodcinkowej franczyzy: morderczy Jackson w głębi serca okazuje się być nieśmiałym romantykiem, który czuje się rozdarty między swoją naturą psychopaty, a pragnieniem posiadania normalnego życia. Ze względu na odrażający wygląd, nie ma możliwości wpasowania się w społeczeństwo, więc mści się na nim, odbierając mu to, co najcenniejsze: jego młodzież. Wystarczy jednak odrobina uczucia, aby ten zamknięty w sobie, milczący gbur nagle zaczął deklamować Byrona (to z jego strof wzięty został pierwotny tytuł, The Hand of Death, który widoczny jest zresztą w trakcie napisów początkowych).


Subtelne? Niespecjalnie. Niestety, cały pomysł wyjściowy Unmasked przypomina trochę zalążek studenckiego filmu: weźmy znany cykl i trochę się z niego ponabijajmy. Obraz Cutfortha i Palma wprawdzie stara się wychodzić poza czczą błazenadę, być bardziej „meta”, sięgnąć głębiej do trzewi i istoty podgatunku, ale… wychodzi mu to nieprzekonująco. Cała „demitologizacja” ludzkiej maszyny do zabijania sprowadza się tu do deklaratywnych dialogów, urozmaicanych scenkami rodzajowymi, w typie tej, gdy to szpetny morderca, koszmarny idol mas, ląduje w łóżku z ukochaną, która namawia go do zabaw sado-maso. Humor nie jest więc najwyższych lotów i w wielu momentach sprawia wrażenie wysilonego. Raz będzie po jankesku wulgarny („Mogę zrobić ci laskę”, mówi jedna z ofiar zaraz przed tym jak Jackson wbija jej w usta lampę), kiedy indziej po wyspiarsku nadęty i pretensjonalny (imprezka urozmaicana cytatami z Szekspira).

Nie do końca wiadomo w jakim kierunku ta zabawa ma iść: czy bezrefleksyjnego małpowania, czy też rozkładania na części pierwsze zasad i logiki nurtu. Obie koncepcje mieszają się ze sobą, w wyniku czego dostajemy eksperymentalny gulasz o smaku na przemian znajomym, oryginalnym i drażniącym. Główny bohater bywa zabawny, żałosny, ale w zasadzie nigdy nie jest tak naprawdę ludzki, a to było przecież jednym z podstawowych założeń przedsięwzięcia: pokazać ekranowego boogey mana z innej strony. Skończyło się na obśmianiu. Żeby nie było, że jedynie narzekam, to efekty gore stoją tutaj na przyzwoitym poziomie (w ich przygotowywaniu brała udział ekipa obecna również na planie Hellraisera) i jest ich dużo. Paradoksalnie jednak nawet z rzezi twórcy nie potrafią wycisnąć odpowiedniej radochy – masakra jest tu mechaniczna i monotonna, co stanowi tylko kolejny dowód na to, że Anglicy po prostu nie czują slashera.

Unmasked Part 25 ma potencjał i całkiem nośny pomysł (no dobra, nie jest on błyskotliwy, ale dałoby radę coś z tego wycisnąć), ale przez większość czasu męczy. Kiepsko oświetlonymi kadrami, partackim montażem, przerysowanym aktorstwem i plumkająca w tle niby-muzyką od „zespołów”, które szczęśliwie nigdy nie wyszły poza fazę nagrywania na boomboxa. Niektórym taka amatorka podejdzie, uznają to za świeże i orzeźwiające (film dorobił się wszak łatki "kultowego w pewnych kręgach"), dla mnie jednak jest to nieśmieszny, rozwleczony w czasie żart, w którym na domiar złego puenta powtarzana jest po wielokroć, tak by nikt jej przypadkiem nie przeoczył.



6/09/2021

La noche de los mil gatos (1972)

reż. René Cardona Jr. 



Hugo (Hugo Stiglitz) jest bogaczem, który mieszka w podupadłym zamczysku wraz ze swym wiernym służącym Dorgo (Gerardo Zepeda). Główną rozrywką Hugo są kobiety, jednak jego preferencje w tej kwestii są dość specyficzne: mężczyzna tropi swe "zdobycze", następnie uwodzi je, rozkochuje w sobie, po czym… zabija. Kolejne trofea w postaci zakonserwowanych w formalinie głów trafiają do sekretnego pokoju zabójcy, zaś wnętrzności ofiar stają się pożywką dla tysiąca wygłodniałych kotów, które Hugo trzyma w zagrodzie na terenie swej posiadłości…

René Cardona Jr. wcześnie poszedł w ślady ojca (René Cardona Sr. należał do najbardziej pracowitych reżyserów na meksykańskiej ziemi – jego filmografia obejmuje blisko 150 tytułów, w tym „odkrytą po latach” jako tzw. "zły film" opowieść wigilijną Santa Claus [1959] i video nasty Night of the Bloody Apes [1969]) i na przestrzeni dekady od debiutu wyrobił już sobie markę jako specjalista od eksploatacji. Jego Night of a Thousand Cats to czerpiąca ze spuścizny kina grozy (gotyckie lokacje, przygłupi lokaj-niemowa) trawestacja przypowieści o Sinobrodym: nasz obłąkany playboy wprawdzie nie czeka do ślubu, ale za to obsesyjnie pragnie zachować kolejne partnerki na zawsze przy sobie. Innowacją jest tu motyw „koci”: sposób na pozbywanie się szczątków doczesnych bajecznie bogaty psychopata ma doprawdy oryginalny, nawet jeśli nieco niepraktyczny. Twórca z lubością celebruje sceny rozrzucania podrobów pomiędzy wygłodniałe futrzaki, którym okazjonalnie w uczcie towarzyszy sam panicz Hugo, wyłapujący co lepsze kąski dla siebie. Tu zresztą pojawia się pewien problem, albowiem Cardona słynął m.in. z tego, że na planie swych filmów często dopuszczał się okrucieństwa wobec zwierzęcych aktorów. Sekwencje z kotami przyprawią więc o gęsią skórkę co wrażliwszych widzów, w szczególności scena, w której bohater chwyta za sierść jednego z podopiecznych i ciska nim ponad wysokim ogrodzeniem.

Owe dodatkowe „akcenty” niestety nie wnoszą nic konkretnego do fabuły (ok, rozumiemy: facet gardzi zarówno kobietami, jak i kotami), która zresztą skręca co rusz w surrealistyczne tony: nasz bawidamek przemieszcza się po okolicy helikopterem, którym podjudza ciągotę do włóczęgostwa pośród młodych niewiast i znudzonych mężatek. Lata niestrudzony, to zawiśnie nad czyimś basenem, to podgląda piękności o wydatnych kształtach przez okna. Ewentualnie tropi je na motocyklu i gra z nimi w golfa. Kiedy już posiądzie zdobycz, to karmi nią swoje małe Zoo zamknięte w wielkiej klatce (co ciekawe, zwłoki muszą być jeszcze potem skremowane, jakby nie wystarczyło że zostały zjedzone!). Cardona chętnie korzysta też ze slow-motion, czy to wtedy gdy ukazuje dorodne dziewczę jadące na oklep na dumnym koniu, czy gdy filmuje zgarbionego służącego w typie frankensteinowskiego Igora, jak biegnie za jedną z ofiar z sekatorem. Stylizacja zdaje się tu znaczyć więcej od samej historii, która zaczyna się rozłazić w szwach już po pierwszych kilku minutach: poszatkowany montaż i pijacka narracja wprawiłyby w zachwyt samego Godarda, gdyby tylko na moment wyszedł z własnej lewackiej dupy, by liznąć odrobiny świata.

Night of a Thousand Cats aka Blood Feast (nie mylić z klasykiem Herschella Gordona Lewisa) pozostawia więc widza w rozbiciu: od strony realizacji, scenariusza, aktorstwa to typowa eksploatacyjna sztampa, w dodatku nie oferująca wbrew pozorom tak wielu atrakcji. Z drugiej strony, afabularność i pogarda dla narracyjnych wytycznych wyniesionych z mainstreamowego amerykańskiego kina bywają tu ujmujące. Cordona potrafi wycisnąć soki z poszczególnych ujęć, rozwleka je, jednocześnie przeskakując nad elementami, przy których większość twórców by się zatrzymała. Jest w tym rozleniwienie od meksykańskiego słońca, które zdaje się wiecznie wisieć wysoko na niebie. Niebie, po którym wciąż krąży señor Hugo w swym lśniącym helikopterze i nęci, nęci, podjudza...