6/09/2021

La noche de los mil gatos (1972)

reż. René Cardona Jr. 



Hugo (Hugo Stiglitz) jest bogaczem, który mieszka w podupadłym zamczysku wraz ze swym wiernym służącym Dorgo (Gerardo Zepeda). Główną rozrywką Hugo są kobiety, jednak jego preferencje w tej kwestii są dość specyficzne: mężczyzna tropi swe "zdobycze", następnie uwodzi je, rozkochuje w sobie, po czym… zabija. Kolejne trofea w postaci zakonserwowanych w formalinie głów trafiają do sekretnego pokoju zabójcy, zaś wnętrzności ofiar stają się pożywką dla tysiąca wygłodniałych kotów, które Hugo trzyma w zagrodzie na terenie swej posiadłości…

René Cardona Jr. wcześnie poszedł w ślady ojca (René Cardona Sr. należał do najbardziej pracowitych reżyserów na meksykańskiej ziemi – jego filmografia obejmuje blisko 150 tytułów, w tym „odkrytą po latach” jako tzw. "zły film" opowieść wigilijną Santa Claus [1959] i video nasty Night of the Bloody Apes [1969]) i na przestrzeni dekady od debiutu wyrobił już sobie markę jako specjalista od eksploatacji. Jego Night of a Thousand Cats to czerpiąca ze spuścizny kina grozy (gotyckie lokacje, przygłupi lokaj-niemowa) trawestacja przypowieści o Sinobrodym: nasz obłąkany playboy wprawdzie nie czeka do ślubu, ale za to obsesyjnie pragnie zachować kolejne partnerki na zawsze przy sobie. Innowacją jest tu motyw „koci”: sposób na pozbywanie się szczątków doczesnych bajecznie bogaty psychopata ma doprawdy oryginalny, nawet jeśli nieco niepraktyczny. Twórca z lubością celebruje sceny rozrzucania podrobów pomiędzy wygłodniałe futrzaki, którym okazjonalnie w uczcie towarzyszy sam panicz Hugo, wyłapujący co lepsze kąski dla siebie. Tu zresztą pojawia się pewien problem, albowiem Cardona słynął m.in. z tego, że na planie swych filmów często dopuszczał się okrucieństwa wobec zwierzęcych aktorów. Sekwencje z kotami przyprawią więc o gęsią skórkę co wrażliwszych widzów, w szczególności scena, w której bohater chwyta za sierść jednego z podopiecznych i ciska nim ponad wysokim ogrodzeniem.

Owe dodatkowe „akcenty” niestety nie wnoszą nic konkretnego do fabuły (ok, rozumiemy: facet gardzi zarówno kobietami, jak i kotami), która zresztą skręca co rusz w surrealistyczne tony: nasz bawidamek przemieszcza się po okolicy helikopterem, którym podjudza ciągotę do włóczęgostwa pośród młodych niewiast i znudzonych mężatek. Lata niestrudzony, to zawiśnie nad czyimś basenem, to podgląda piękności o wydatnych kształtach przez okna. Ewentualnie tropi je na motocyklu i gra z nimi w golfa. Kiedy już posiądzie zdobycz, to karmi nią swoje małe Zoo zamknięte w wielkiej klatce (co ciekawe, zwłoki muszą być jeszcze potem skremowane, jakby nie wystarczyło że zostały zjedzone!). Cardona chętnie korzysta też ze slow-motion, czy to wtedy gdy ukazuje dorodne dziewczę jadące na oklep na dumnym koniu, czy gdy filmuje zgarbionego służącego w typie frankensteinowskiego Igora, jak biegnie za jedną z ofiar z sekatorem. Stylizacja zdaje się tu znaczyć więcej od samej historii, która zaczyna się rozłazić w szwach już po pierwszych kilku minutach: poszatkowany montaż i pijacka narracja wprawiłyby w zachwyt samego Godarda, gdyby tylko na moment wyszedł z własnej lewackiej dupy, by liznąć odrobiny świata.

Night of a Thousand Cats aka Blood Feast (nie mylić z klasykiem Herschella Gordona Lewisa) pozostawia więc widza w rozbiciu: od strony realizacji, scenariusza, aktorstwa to typowa eksploatacyjna sztampa, w dodatku nie oferująca wbrew pozorom tak wielu atrakcji. Z drugiej strony, afabularność i pogarda dla narracyjnych wytycznych wyniesionych z mainstreamowego amerykańskiego kina bywają tu ujmujące. Cordona potrafi wycisnąć soki z poszczególnych ujęć, rozwleka je, jednocześnie przeskakując nad elementami, przy których większość twórców by się zatrzymała. Jest w tym rozleniwienie od meksykańskiego słońca, które zdaje się wiecznie wisieć wysoko na niebie. Niebie, po którym wciąż krąży señor Hugo w swym lśniącym helikopterze i nęci, nęci, podjudza...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz