5/25/2021

Psycho A-Go-Go (1965)

dir. Al Adamson



Grupa złodziei dokonuje napadu na jubilera. Ich łupem padają warte pół miliona dolarów diamenty. W trakcie ewakuacji, ekipa zmuszona jest pozbyć się łupu, który ląduje na pace pick-upa należącego do tzw. przeciętnego Kowalskiego. Ten - nieświadomy faktu, że przypadkiem wszedł w posiadanie fortuny - zawozi skradzione kamienie do domu, gdzie stają się obiektem zainteresowania jego córki. Tymczasem rabusie postanawiają odszukać „szczęśliwego znalazcę” i odzyskać kosztowności…

Psycho A Go-Go – pod tym jakże cudownym tytułem kryje się klasyczny heist movie, tyle że zrealizowany z typowo eksploatacyjną manierą. Obraz uchodzi za pełnoprawny debiut reżyserski Adamsona, który z czasem dorobił się metki jednego z „najgorszych reżyserów świata”. Etykieta fajnie brzmiąca, niemniej początkujący twórca radzi sobie tutaj z materią filmową wcale udanie, umiejętnie dozując napięcie i robiąc dobry użytek ze zwrotów akcji. Rozegrana w klubie go-go czołówka przywodzi na myśl Faster, Pussycat! Kill! Kill! Meyera (z tym że tutaj w kolorze!) z tego samego roku i nadaje tempo oraz luzacki ton całości. Niedostatki warsztatowo-budżetowe szybko schodzą na dalszy plan, jako że Adamson inscenizuje fabułę z pasją i świeżością właściwymi żółtodziobom, w dodatku nieskrępowany dyktatem dużych hollywoodzkich wytwórni. Zbiry są więc bezwzględne, a prym pośród nich wiedzie sadystyczny Joe (świetny Roy Morton, aktor jednej roli, o którym słuch później zaginął), który już w jednej z pierwszych scen z uśmiechem na ustach strzela do rannego kompana z szajki. Facet nie ma również skrupułów wobec kobiet, które dla przyjemności dusi, morduje przy użyciu nożyczek i – last but not least – ochoczo obłapia.

Pozostała część zgrai wypada w porównaniu z jego osobą raczej niewinnie: mózg planu to strojniś z równo przystrzyżonym wąsem, który nie zauważa, że jego kompan za plecami przyprawia mu rogi. Jest jeszcze czarnoskóry szofer-niemowa, były bokser, który intelektem może nie błyszczy, ale – koniec końców – jako jedyny z bandy zdradza oznaki przyzwoitości i stanie w obronie kobiety w opałach. Po stronie „prawa” jest już niestety kompletnie bezbarwnie: to typowi przedstawiciele klasy średniej, zamieszkujący schludne domy z basenem. Warto jednak odnotować, że wcielająca się w postać Lindy, małżonki pechowego znalazcy błyskotek, Tacey Robbins w prawdziwym życiu była piosenkarką i dostarcza na soundtrack dwa wpadające w ucho kawałki (w szczególności otwierające film „My L.A.” ma potencjał do bycia hitem).

Z innych kwestii: czy wspominałem już, że rzecz może pochwalić się świetnymi zdjęciami? To nie przypadek, a zasługa szerzej nieznanego wówczas Vilmosa Zsigmonda (podpisanego jako „William”), który już tutaj ze sceny zabójstwa potrafi zrobić małe neonowe cacko. Niezawodnie sprawdza się również w finale, w trakcie pościgu pośród osypanych śniegiem wzgórz wokół jeziora Tahoe. W połączeniu z niezłym aktorstwem i napisanym z biglem scenariuszem otrzymujemy więc nadspodziewanie solidny dreszczowiec noir, który w wyniku kaprysów losu na długie lata popadł w całkowite zapomnienie. No, może nie całkowite, bo rozczarowany słabymi wynikami kasowymi swego debiutu Adamson postanowił go przemontować i przerobić na… horror. I to nie raz, a dwukrotnie! Pierwsze podejście miało miejsce w 1969 roku, kiedy to reżyser dokręcił dodatkowe sceny z Johnem Carradine’em w roli szalonego naukowca dr. Vanarda, który w wyniku eksperymentów na ludzkim mózgu tworzy nieobliczalnego szaleńca. Wersja ta zatytułowana została The Fiend with the Electronic Brain. Dwa lata później, wciąż nieusatysfakcjonowany twórca zorganizował kolejne dokrętki, dorzucając do historii zombie i elementy wierzeń voo-doo. Jako Blood of Ghastly Horror obraz wreszcie odniósł sukces w podrzędnych kinach, stając się małym grindhouse’owym hitem i jednocześnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych tytułów w filmografii reżysera.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz