12/03/2020

The Burnt Orange Heresy (2019)

dir. Giuseppe Capotondi


James (Claes Bang) jest cenionym krytykiem sztuki. Jest dobry w swoim fachu, ale też wyraźnie wypalony. Kiedyś sam pragnął malować, ale poszedł za „głosem rozsądku”. Pewnego dnia otrzymuje zaproszenie do posiadłości bogatego kolekcjonera Josepha Cassidy’ego (Mick Jagger). James w podróż zabiera swoją nową partnerkę, Berenice (Elizabeth Debicki), dziewczynę o zgoła niejasnej przeszłości. Po przybyciu do willi okazuje się, że cyniczny krytyk właśnie otrzymał swoją „życiową szansę”: ma przeprowadzić wywiad z Jerome Debneyem (Donald Sutherland), legendarnym malarzem, którego cały dorobek został przed laty zniszczony w pożarze. Jednocześnie Cassidy nie ukrywa, że chce od Jamesa czegoś więcej – zdobycia jedynego istniejącego dzieła wielkiego mistrza…


Drugi film w karierze Giuseppe Capotondiego to ekranizacja powieści Charlesa Willeforda: stylowa i chłodna zarazem. Znajdujemy się w hermetycznym światku „znawców”, pełnym frazesów, czołobitności, ale i wyrachowania. Tutaj życie człowieka warte jest tyle, ile wyniesie najwyższa oferta na aukcji. Wrażenie „elitarności” podkreśla miejsce akcji: położona w idyllicznej włoskiej okolicy rozległa posiadłość. Odchodząc od zgoła pulpowego rodowodu, Capotondi stara się snuć opowieść o relacji dzieło – odbiorca, o łatwości manipulacji pojęciem „sztuka”. I wychodzi mu to wcale zgrabnie: na pierwszym planie mamy bowiem dość typowy thriller psychologiczny, ale gdy zdrapać wierzchnią warstwę, rzecz otwiera się na interpretacje.

Wbrew temu jednak, co można by sądzić, „Burnt Orange Heresy” nie jest jakąś pretensjonalną pogadanką akademicką, hermetycznym tworem dla wybranych. Akcja rozwija się tu niespiesznie, ale pozwala to zyskać niezbędny wgląd w postać głównego bohatera, która z biegiem czasu staje się coraz bardziej niejednoznaczna. W tle wciąż czai się napięcie, w oczekiwaniu na niespodziewany zwrot akcji, z wiszącą w powietrzu mglistą zapowiedzią tragedii. I – zgodnie z obietnicą – ów zwrot akcji w końcu następuje. Nie jeden zresztą, ba! – nawet nie dwa! De facto druga połowa filmu oferuje cały szereg plot twistów i – co niezwykle istotne – nie są one naciągane i efekciarskie. Pomimo bowiem, że mamy do czynienia z historią kradzieży malarskiego dzieła sztuki, to nie jest żaden hollywoodzki w duchu heist movie, prędzej ascetyczna przypowieść o erozji duszy, z jakże uwielbianym przeze mnie motywem „zbrodni bez kary”.

Poprzez swój kameralny charakter, rzecz opiera się też w głównej mierze na aktorstwie. I to dobrym aktorstwie. Znany z „The Square” Rubena Östlunda Bang tworzy złożoną postać próżnego, pozbawionego zasad etycznych eksperta, który sprzedaje duszę diabłu. Tym Diabłem jest nie kto inny jak Jagger. Frontman Stonesów rolę ma niewielką, ale kluczową i jest wyborny w byciu… sobą, czyli podstarzałym playboyem/milionerem z przyklejonym do twarzy szerokim uśmiechem, za którym skrywa się makiaweliczna natura. Wschodząca australijska gwiazdka Elizabeth Debicki zrazu może sprawiać wrażenie ledwie ozdoby, szybko jednak staje się jasne, ze jej rola – podobnie jak pozostałych postaci dramatu – jest nieodzownym elementem układanki. No i dostojny Sutherland w pakiecie, jako obdarzony życiową mądrością, wyalienowany na starość Artysta o mitycznym statusie. Cała czwórka wywołuje się ze swoich zadań z pełnią wyczucia tematu i konwencji, z dala od niepotrzebnej szarży, z tzw. klasą.

Klasą, bo i cały film można by uznać za przykład takiej szykownej roboty, która wciąga, a jednocześnie unika przesadnego podgrzewania emocji, przynajmniej dopóty, dopóki nie jest to niezbędne. Wątpliwe, by obraz Capotondiego zyskał szeroką aprobatę krytyków (sic!) i widowni, bo mimo wszystko jest to przykład kina nieco staromodnego, nietrafiającego w dzisiejsze, wygłodniałe natłoku atrakcji gusta. Całkiem prawdopodobne, że szybko popadnie w zapomnienie, co jednak nijak nie umniejsza jego dyskretnego uroku: jest niczym wyprawa do galerii sztuki na wystawny wernisaż na którym każda z szemranych osobistości ma coś za uszami. Dominują udawane gesty i sztuczne uśmiechy, ale z piwnicy już dolatuje zapach trupa.



11/07/2020

Hack-O-Lantern (1986)

dir. Jag Mundhra


Małe miasteczko gdzieś w Stanach. Wielkimi krokami zbliża się halloweenowa impreza. To jednak nie tylko czas zabawy dla dzieci i nastolatków. Lider miejscowego kultu satanistów (Hy Pyke) przygotowuje się do corocznej ceremonii, której główną atrakcja będzie diabelska inicjacja jego wnuka Tommy’ego (Gregory Scott Cummins)…

Skierowany prosto na rynek wideo horror z elementami slashera. Zdecydowanie niezbyt mądry i walący po oczach tandetą. Fabuła nie należy do specjalnie porywających: ot, poznajemy pewną dysfunkcyjną rodzinę z piętnem tragedii sprzed lat (dziadek-satanista w trakcie jednego z ceremoniałów zamordował swego zięcia, a teraz czyha na duszę wkraczającego w dorosłość wnuka), której wewnętrze niesnaski owocują serią zbrodni. W poczynaniach antagonistów ciężko dopatrzeć się większego sensu, bo to bez wyjątku wycięte z komiksu postaci.


Jednocześnie jednak, kiczowata maniera „Hack-O-Lantern” posiada pewien wdzięk i czyni seans w miarę przyjemnym doznaniem. Wyciągnięci jakby prosto ze szkolnego teatrzyku aktorzy w wielu scenach z trudem ukrywają swoje rozbawienie, wygłaszając drętwe linie dialogowe. Część ewidentnie nie ma obycia z kamerą, inni z kolei idą w kompletną szarżę. Tej drugiej grupie przewodzi wcielający się w demonicznego dziadygę Hy Pyke, który dosłownie w każdej scenie układa palce w tzw. diabelskie rogi, wyglądając przy tym jak jakiś marny imitator Ronnie’go Dio. Poszczególni bohaterowie przez większość czasu kręcą się bez celu, nawiązują romanse i robią milion głupich rzeczy (małomiasteczkowy glina bez większego zażenowania profanuje grób, uprawiając na nim seks ze świeżo poznaną siksą).


Znalazło się również miejsce na porcję całkiem solidnie wykonanego gore i sporą dawkę golizny. Są więc lekkomyślne panienki biegające bez majtek i odziany w szatańską maskę zabójca, który jako narzędzia zbrodni wykorzystuje widły i łopatę. Na dokładkę dostajemy jeszcze dwa „przebojowe” songi w wykonaniu szerzej nieznanych grup pudel-rockowców. Oba zespoły pojawiają się zresztą w filmie, wykonując swe szlagiery w wideoklipowym stylu (raz będzie to sekwencja koszmaru sennego [dość odjechana!], za drugim podejściem – część halloweenowej potańcówki) i wyglądając przy tym jak budżetowe wersje Mötley Crüe. Mało? W pewnym momencie, w ramach tego samego biletu, mamy okazję podziwiać wątpliwej jakości występ komika, który przez kilka minut opowiada kompletnie nieśmieszne żarty i udaje indyka (!) – ten wtręt w zasadzie nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego i… cóż, jest zgoła żałosny.


„Hack-O-Lantern” szans na zdobycie tytułu „okolicznościowego klasyka” nie ma więc praktycznie żadnych, ale sprawdzi się jako wyprana z rozumu rozrywka do piwa. Niektórych odstraszy zapewne skromny budżet i niskie walory realizacyjne (zdjęcia, montaż, muzyka trącą tu miejscami amatorką), innych przyciągnie z kolei obietnica cycków i odpowiedniej ilości sztucznej krwi. Pod koniec ten studencki w duchu wygłup zaczyna wprawdzie być już nieco nużący, ale wychowani na VHS-owych popłuczynach reklamowanych przed laty jako hity wypożyczalni łykną całość bez problemu.



10/01/2020

Mio caro assassino (1972)

dir. Tonino Valerii


Tonino Valerii pierwsze kroki za kamerą stawiał jako asystent reżysera, pracując m.in. przy realizacji „Za garść dolarów”. Kiedy sam zasiadł na stołku reżyserskim, jego filmografię także zdominowały spaghetti westerny, z najbardziej bodaj znanym dokonaniem jakim było „My Name is Nobody” z Terence’m Hillem i Henrym Fondą. Okazjonalnie Valerii miał także „skoki w bok”, czego przykładem poliziottesco „Go Gorilla Go” z Fabio Testim czy omawiane tutaj giallo o jakże wdzięcznym tytule „My Dear Killer”.

Jak to zwykle bywa w „żółtym” kinie, wszystko zaczyna się od brutalnego morderstwa, którego ofiarą w tym przypadku pada detektyw ubezpieczeniowy. Przydzielony do sprawy inspektor Luca Peretti (George Hilton) nie ma łatwego zadania, zwłaszcza że wkrótce w okolicy dochodzi do kolejnych zabójstw, które wydają się być ze sobą powiązane. Z czasem policjant nabiera przekonania, że wszystkie one łączą się ze sprawą porwania i zabójstwa sprzed lat…


„Żółć” w wydaniu klasycznym, bo mamy tu i typowo kryminalną zagadkę i tajemniczego mordercę, który konsekwentnie „kasuje” kolejnych potencjalnych świadków swych poczynań. Od barokowych stylizacji na miarę Mario Bavy czy Dario Argento Valerii trzyma się wprawdzie z dala, ale fabularnie to właśnie do kanonicznych dokonań mistrzów jest mu najbliżej. Intryga naszpikowana jest zwrotami akcji, a widz odkrywa kolejne elementy układanki wespół z głównym bohaterem. Wywiedziony z prozy Agathy Christie schemat posiada wprawdzie swoje mankamenty (na upartego łatwo dojść, kto stoi za morderstwami, zwłaszcza gdy w gronie podejrzanych mamy samych szubrawców i ekscentryków), niemniej fabuła skutecznie wciąga – każdy kto lubi dawać wodzić się za nos, powinien być kontent.


W kwestii samych scen zabójstw możemy liczyć na dwa mocniejsze fragmenty. Pierwszym jest już scena otwierająca, w której twórcy raczą nas dekapitacją przy użyciu koparki (!). Drugi przypadek to ten, gdy morderca chwyta za piłę tarczową, by pokiereszować pewna niewiastę – krwawe i efektownie zrealizowane. Reszta „momentów” wypada już niestety dość blado i bez polotu (a czasem i zgoła absurdalnie, jak w scenie duszenia ofiary na ruchliwym dworcu), gwarantuję jednak że dwa wspomniane powyżej zapadają w pamięć.


Aktorsko również jest nieźle: Hilton zdaje egzamin jako prawy (i bystry) glina, a drugi plan – głównie członkowie skłóconej familii – również wypada przyzwoicie, z wisienką w postaci zwyczajowo łajdackiego Williama Bergera. Co do ścieżki Ennio Morricone: cóż, nie są to jego wyżyny, bo podobny motyw stosował w niezliczonej ilości innych gialli, z reguły w lepszym wydaniu. Nie jest ona jednak uzupełnieniem ponurego nastroju, bo takowego tutaj nie uświadczymy, jedynie skromnym dodatkiem do kryminalnej intrygi, która wiedzie pierwsze skrzypce. „My Dear Killer” zdecydowanie skupia się bowiem na detektywistycznej robocie, spychając na bok atmosferę i oniryczne wtręty. Przyziemny więc to okaz gatunku, ale wciąż z satysfakcją.



9/27/2020

Si può essere più bastardi dell'ispettore Cliff? (1973)

dir. Massimo Dallamano


Przemyt narkotyków. Gra na dwa, a nawet trzy fronty. Bezwzględni gangsterzy. Przystojni agenci specjalni. Urodziwe kobiety u ich boku. Niby nic odkrywczego, ale trudno byłoby zaprzeczyć, że obraz Massimo Dallamano obfituje w rozliczne atrakcje, które ucieszą każdego miłośnika euro-akcyjniaków.


Głównym bohaterem jest tytułowy inspektor Cliff (włoski tytuł brzmi „Si può essere più bastardi dell’ispettore Cliff?”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „Czy można być większym draniem niż inspektor Cliff?”), który rozpracowuje szajkę szantażystów, trudniących się również handlem narkotykami. Pracująca dla bandziorów Joanne (Stephanie Beacham) zostaje kochanką infiltratora, co teoretycznie daje mu jeszcze lepszy dostęp do sekretów grupy. Wkrótce na horyzoncie pojawia się konkurencyjny gang, dowodzony przez bezwzględną Mamma la Turc (Patricia Hayes). Cliff (Ivan Rassimov) postanawia upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i pozbyć się obu ferajn…


Massimo Dallamano, który pod koniec lat 60. zabłysnął stylowymi wariacjami na temat „Wenus w futrze” i „Portretu Doriana Greya”, a w kolejnej dekadzie dostarczył świetne gialli „What Have You Done to Solange?” i „ What Have You Done To Your Daughters?” (choć w tym drugim przypadku należałoby raczej mówić o miksie giallo i poliziottesco), doskonale bawi się tutaj formułą szpiegowską, dostarczając naszpikowany twistami wykwit seventisowego kina policyjnego. Choć w centrum mamy podwójnego agenta Cliffa, to nie mniej istotne są postacie drugiego planu, równie wyraziście naszkicowane. Wyrachowana Mamma to wyjęty wprost z amerykańskiej mitologii przestępczej czasów kryzysu herszt zbójecki, otoczony swoimi dzieciątkami, które winne są jej bezwarunkową wierność. Dwuznaczna postawa Joanne (Beacham mignie tu i ówdzie kawałkiem gołego ciała) nabiera z kolei wyjątkowo dramatycznego wydźwięku w finale, dowodząc że jej bohaterka nie była li tylko ładną ozdobą.


Sama akcja obejmuje z kolei m.in. Londyn, Rzym oraz Nowy Jork, możemy więc mówić o prawdziwie „światowej” rozgrywce. Takiej w której nie ma miejsca na sentymenty, a każdą umowę pomiędzy dwiema stronami można z łatwością złamać. Dallamano nie epatuje szczególnie ekranową przemocą, okazjonalnie tylko racząc widza scenami dowodzącymi okrucieństwa jego bohaterów, zamiast tego skupia się na misternie poprowadzonej intrydze, która zrazu wydawać się może nieco mglista, jednak z czasem – gdy już połapiemy się w realiach przestępczego półświatka – zaczyna dostarczać prawdziwej satysfakcji.


Ostatecznie znajdujemy się w świecie ludzi pozbawionych skrupułów, pośród których ze świecą szukać „prawego” (jedynie wspomniana Joanne może budzić jakąkolwiek sympatię). Tu wygrywa sprytniejszy i szybszy, a liczy się tylko i wyłącznie mamona. Wbrew pozorom jednak historia utrzymana jest w lekkim tonie, nuty fatalistyczne skutecznie równoważy okazjonalny humor. Dallamano przez cały czas utrzymuje żwawe tempo, a przygrywa mu funkujący soundtrack Riza Ortolaniego. Na tle wielu nihilistycznych pozycji z kręgu poliziottesco „Super Bitch” (aka „Mafia Junction”) wypada więc może zgoła „niewinnie” (jakkolwiek by to nie brzmiało), ale oferuje wystarczającą ilość groove'u i jest na tyle wyraziste, że stanowić musi ścisły kanon gatunku.



9/13/2020

Milano rovente (1973)

dir. Umberto Lenzi


Salvator Cangemi (Antonio Sabato) prowadzi intratny biznes sutenerski w Mediolanie. Jest niekoronowanym królem tamtejszego półświatka, z którym liczyć musi się każdy zbir na ulicy. Sytuacja ulega zmianie, gdy na arenę wkracza francuski gangster Roger Daverty (Philippe Leroy) z „propozycją nie do odrzucenia”. Salvator ma zająć się dystrybucją heroiny w mieście na niekorzystnych dla siebie warunkach, stając się de facto podwładnym cudzoziemca. Na to nie jest w stanie przystać, co rozpoczyna wojnę podjazdową i serię odwetów z obu stron…


Pierwsze poliziottesco w dorobku Umberto Lenziego i od razu strzał z grubej rury. „Gang War in Milan” nie jest jeszcze wprawdzie tak intensywnym doznaniem, jak chociażby takie „Almost Human” czy „Violent Naples”, niemniej rzecz może pochwalić się świetnie poprowadzoną fabułą i doskonale rozpisanymi postaciami. Siłą rzeczy zmuszeni jesteśmy sympatyzować z alfonsem i hultajem, który jednak w porównaniu z przybyszami z zewnątrz jawi się jako ostoja zasad i honoru. Jego przeciwnik jest z kolei pozbawiony skrupułów i nastawiony tylko i wyłącznie na zysk. Żaden nie zamierza ustąpić, prawo miejskiej dżungli opiera się zaś na starej, sprawdzonej zasadzie „oko za oko”.

„Gang War in Milan” oszczędnie jeszcze podchodzi do kwestii ekranowej przemocy (choć i tu bywa dosyć mocno, bo dostajemy np. scenę tortur z akumulatorem podpiętym do klejnotów pewnego zbira), nadrabiając jednak w sferze emocji. Po zwięzłym wprowadzeniu zostajemy wrzuceni w wir zbrodniczych knowań, zdrad i grania na dwa fronty. Wszystko zaś wieńczy ponury i wciąż robiący spore wrażenie twist: nic na tym świecie nie jest stałe, a ci, którzy nie są w stanie się dostosować i przebranżowić kończą marnie. Koniec końców, jest to przypowieść o starej gwardii, która musi ustąpić „nowemu”, a nowe wiąże się z większą bezwzględnością i kompletnie odmiennym sposobem myślenia.

Przez większość czasu akcję naprzód niosą postacie antagonistów: Sabato („Escape from the Bronx”) to wprawdzie żaden Franco Nero, ale w roli „dobrego alfonsa” wypada przekonywająco, na tyle, że gorąco kibicujemy mu w jego rozgrywce znaczonymi kartami. Po drugiej stronie mamy zaś arcy-łotra o fizjonomii Leroya („Milano Calibro 9”) – facet nie dość, że chce faszerować dzieciaki narkotykami, to jeszcze jest pederastą z ciągotami w stronę trans. No i jest jeszcze ten trzeci, przez większość czasu ukryty w cieniu, jednak kluczowy dla całej historii - bandzior z edukacją odebraną w Chicago, grany przez Alessandro Sperliego. Tytułowa wojna rozegra się pomiędzy nimi trzema, a ostateczny wynik wyłoni nowego bossa przestępczego Mediolanu, który zgarnie całą pulę ze stołu.

Lenzi w przyszłości zasłuży sobie na miano jednego z mistrzów poliziottesco. Jego pierwsze kroki na tym gruncie zwiastują już przyszłe dreszcze: „Gang War in Milan” ma precyzyjnie odmierzone proporcje, wciągającą (a nie jedynie pretekstową) fabułę oraz konkretne jaja, bez których w nurcie italo-crime ni rusz. Mały wielki klasyk gatunku z dużą dawką satysfakcji.



9/11/2020

Provincia violenta (1978)

 dir. Mario Bianchi


Zacznijmy od dowcipu na rozruszanie. Wchodzi baba do sklepu z biżuterią. Mówi: "potrzebuję prezent dla kobiety". Ekspedientka wyjmuje pierwsze lepsze świecidełko spod lady i pyta: "coś takiego?". "Tak, dokładnie", słyszymy odpowiedź. Po czym wychodzi z salonu i wsiada do samochodu. Koniec dowcipu. Tutaj bowiem zaczyna się poważna gra. Baba w samochodzie znajduje list od szantażystów, do którego załączone są kompromitujące ją zdjęcia. Jak się okazuje, baba poszła raz na herbatkę do koleżanki, ta jej dosypała do wywaru głupiego jasia, otumanioną zawlokła do sypialni, gdzie obmacywał ją jakiś robol, podczas gdy drugi to fotografował (po wszystkim baba babę odprowadziła do drzwi i na odchodne rzekła: „wpadnij kiedyś jeszcze”)…


Tak, tytułowa prowincja w ujęciu maestro Mario Bianchiego, twórcy spagwestowych arcydzieł „The Masked Thief”, „Kill the Poker Player” i „FastHand Is Still My Name” oraz szokującego filmu o opętaniu „Satan’s Baby Doll”, to nie przelewki. Niejeden zbir z ulic Rzymu lub Mediolanu mógłby tu poczuć się zagrożony, a bossowie kryminalnego półświatka mogliby się od prowincjuszy uczyć biznesu. Spokojne z pozoru miasteczko stoi bowiem rozbojem oraz szantażem i jest tylko jedna osoba, która będzie w stanie zaprowadzić tu porządek. Ta osoba to kapitan Sereni (akrobata i huncwot Calogero Caruana).


Sereni to dobry glina. Może nawet za dobry. Z przestępczością rozprawia się w sposób bezwzględny i skuteczny. Na tyle skuteczny, że jego przełożeni nie są już w stanie zdzierżyć jego skuteczności, więc go zwalniają. Sereniemu wprawdzie robi się trochę przykro, wraca na chatę, zapala papierosa i z goryczą wspomina swe najlepsze akcje a la "Brudny Harry", gdy to gruchotał oprychom kości. Nie poddaje się jednak. Wyjeżdża na rzeczoną prowincję, by tam siać ład i porządek. Nieszczęsna szajka szantażystów nawet nie wie, co za karateka przybył do nich z wielkiego miasta.


Tak, dobrze Wam się zdaje: Bianchi styl ma równie surrealistyczny, co Luis Buñuel i obnosi się z tym na każdym kroku. Postaci to skończeni debile i bardzo dobrze się z tym czują, wygłaszając linie dialogowe, których autorstwa nie powstydziliby się członkowie Monty Pythona. Początek zwiastuje prześmiewczą komedię a la „Naga broń”, ale doprawdy: im dalej w las, tym lepiej. Bo „Provincia violenta” to prawdziwy feel-good-movie pośród ponuractwa królującego w poliziottesco. Skecz goni skecz, a po głowach skacze im gwiazda przedsięwzięcia – rozrabiaka Calogero, który przyjmuje pozę włoskiego Charlesa Bronsona. Niestety, nikt chłopu nie powiedział, że nie wystarczy wąs i bezładne machanie łapami w scenach walk, aby zyskać status gwiazdy. Facet jest wprost przekomiczny: bawi zarówno jako wielki wiracha, jak i zadumany myśliciel – nieoszlifowany diament z krainy pizzy!


Bianchi z kolei udowadnia, że przy znikomym budżecie można nakręcić… na przykład taki film jak „Provincia violenta”. Wyposażony w głęboko (tak żebyśmy nie byli w stanie się go doszukać) ukryty sens i sekwencje akcji, które budzą dreszcz. No, może nie dreszcz, bardziej konwulsje. Silne skurcze w okolicach przepony. Doprawdy piękna sprawa, niesłusznie zapomniane cacko, w którym ze świecą szukać elementów, które można by potraktować na poważnie. No, może poza zwyczajowo stylową ścieżką od Stelvio Ciprianiego. Absolutny mus dla każdego fana poliziottesco – po seansie wasze spojrzenie na historię gatunku ulegnie drastycznej zmianie. Tak, drastyczny to dobre słowo w tym przypadku…



9/09/2020

Fuga dal Bronx (1983)

dir. Enzo G. Castellari


Zamknięcie post-apokaliptycznej trylogii Enzo Castellariego i zarazem bezpośrednia kontynuacja „1990: The Bronx Warriors”. Wszechwładna korporacja planuje przejęcie terytorium Bronxu i utworzenia na nim nowoczesnej enklawy dla bogaczy. Aby do tego doprowadzić, trzeba wpierw oczyścić dzielnicę z „szemranego elementu”, a dotychczasowe zabudowania wyburzyć. W tym celu włodarze wynajmują bezwzględnego Floyda Wanglera (niezawodny Henry Silva), który wespół ze swoimi oddziałami niszczy, plądruje i pali żywcem za pomocą miotaczy ognia. W Bronxie organizuje się jednak zbrojne podziemie. Wyjęci spod prawa postanawiają wziąć za zakładnika prezydenta korporacji Clarke’a (Enio Girolami). Misji przewodzi znany z pierwszej części Trash (Mark Gregory)…


Po pustynnej rozwałce z „The New Barbarians” wracamy w znajome rejony „Ucieczki z Nowego Jorku” i „Wojowników”, ale zgodnie z żelazną zasadą dotyczącą sequeli wszystkiego jest tym razem więcej. Więcej strzelanin, wybuchów, pościgów – słowem: więcej akcji. Castellari znów udanie maskuje skromny budżet za pomocą odpowiedniego doboru lokalizacji i sztuczek technicznych. W drugiej połowie robi się już z tego regularna wojna na ulicach wyniszczonego miasta. W ruch idą wspomniane miotacze ognia, a trup ścieli się gęsto. Maestro Enzo wplata tu i ówdzie swój znak rozpoznawczy „włoskiego Peckinpaha”, czyli zwolnione tempo, tworząc odjechany kolaż jatki i destrukcji. Czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.



„Escape from Bronx” działa więc jak dobrze naoliwiony Fiat na gościnnych występach w Nowym Świecie. Castellari dobiera sobie sprawdzonych wyjadaczy (obok Silvy, w roli najemnika ponownie występuje tutaj znany z "Barbarzyńców" Giancarlo Prete), straszy brudem przyszłości, zabiera nas w podróż po podziemiach zrujnowanej metropolii. Czasem, owszem, zalatuje to trochę serem (przed laty chętnie naśmiewali się z tego twórcy programu „Mystery Science Theater 3000”), ale nie sposób nie docenić energii i realizacyjnej sprawności Castellariego, który wycina z „kradzionego” materiału kawał esencjonalnego kina akcji, które nie nuży choćby nawet przez moment. Zresztą, przy body councie sięgającym 174 ofiar (Arnie i 109 trupów w „Commando” to pikuś!) ciężko byłoby narzekać na nudę. Postapo rozwałka na całego, do której szybciej zabije serce każdego miłośnika włoszczyzny.



9/03/2020

Take an Easy Ride (1976)

 dir. Kenneth F. Rowles


Autostop to bardzo wdzięczny temat pod scenariusz filmowy. Z jakichś przyczyn szczególnie upodobali go sobie twórcy wszelkiej masy dreszczowców, na czele ze słynnym „Autostopowiczem”, w którym ikoniczną postać „autostradowego psychola” stworzył Rutger Hauer. Film Roberta Harmona nie był jednak bynajmniej pierwszym, który straszył zgubnymi skutkami łapania stopa. Włosi wdzięcznie ograli schemat w obskurnym „Autostop rosso sangue” z 1977 roku. Rok wcześniej przestroga wyszła z kolei od Brytyjczyków w krótkometrażowym „Take an Easy Ride”.


Obraz Kennetha Rowlesa upozowany został na rządowy film informacyjny, który miesza wstawki dokumentalne (gadające głowy) z inscenizowanymi scenkami. Nad całością góruje grobowy głos narratora, który wtajemnicza widza w „subkulturę autostopowiczów”, lekkomyślnej młodzieży, która sama sprowadza na siebie kłopoty. Kilkoro spośród rozmówców wspomina o nieprzyjemnych wydarzeniach, jakie ich spotkały podczas podróży przez kraj „na stopa”.


Tak mija pierwsza połowa tego krótkiego (niespełna 40 minut) filmu. W drugiej twórcom całkowicie już puszczają hamulce i okropieństwa jakich można doświadczyć „w trasie” postanawiają zobrazować, używając w tym celu czterech historii. Zgodnie z nimi, najbardziej niewinne, co może nas spotkać w takiej sytuacji, to bycie upitym i wykorzystanym przez parę zboczonych swingersów. Pół biedy, lekka trauma i tyle. Gorzej, gdy podwózkę dwóm atrakcyjnym nastolatkom zaoferuje psychol w czarnych rękawiczkach (gdyby dziewczęta oglądały filmy giallo, wiedziałyby z pewnością, że to najgorszy możliwy wybór)…


„Take an Easy Ride” nie bawi się w subtelności i niuanse i z czasem skręca w makabryczne rejony znane z „Ostatniego domu po lewej”. Czar edukacyjnej ramotki gdzieś znika, na jego miejsce wskakuje masa golizny, która w połączeniu z pokazywaną bez cienia dystansu przemocą daje zgoła szokujący efekt. Wygląda to trochę tak, jakby jakiś oficjel oddelegowany do walki z demoralizacją wśród młodzieży zamówił film za państwowe pieniądze, ale nie sprawdził, że reżyser który bierze fuchę specjalizuje się na co dzień w soft-porno i ma dziwne plamy na spodniach. Rzadki, ciężki do dostania okaz brytolskiej eksploatacji, który sam w sobie wartość ma może znikomą, niemniej stanowić będzie nie lada ciekawostkę dla miłośników eurosleazu.



8/13/2020

I nuovi barbari (1983)

 dir. Enzo G. Castellari

Drugi – po „1990: The Bronx Warriors” – efekt „postapokaliptycznej” współpracy pomiędzy Enzo Castellarim i Fabrizio De Angelisem. I tak jak poprzednio mieliśmy do czynienia z miksem motywów z „Ucieczki z Nowego Jorku” i „Wojowników”, tak tym razem to już rip-off „Mad Maxa 2” pełną gębą.


Jest rok 2019. Po wojnie atomowej populacja ludzka jest zdziesiątkowana i prowadzi koczowniczy tryb życia w nowej, pustynnej rzeczywistości. Jedni zwrócili się ku religii i celebracji pokoju, inni – jak banda oszołomów określających siebie jako „Templariusze”, za cel obrała sobie wymordowanie resztek ludzkości, w celu „oczyszczenia świata”. Były członek tego gangu, niejaki Skorpion (Giancarlo Prete) staje po stronie uciskanych i rzuca wyzwanie dawnym kompanom…


„New Barbarians” zostali nakręceni za przysłowiowe grosze na przedmieściach Rzymu. I… to niestety widać! Niski budżet rzuca się w oczy na każdym kroku, w zamierzeniu „odjechane” pojazdy wojowników przyszłości wyglądają jakby zostały spreparowane z plastiku i w każdej chwili miały się rozpaść. Co się zaś tyczy samej historii, to są to zwykłe popłuczyny po filmie George’a Millera, z dość bezwstydnie zerżniętymi pomysłami fabularnymi. Nie angażuje ona przesadnie, bo wszystko to było przerabiane po wielokroć – westernowy schemat z samotnym „ostatnim sprawiedliwym” w kostiumie nihilistycznego science-fiction.



Nic to jednak, bo Castellari z tego wątłego materiału stara się wykrzesać możliwie najwięcej ognia. Niedostatki budżetowe maskuje kaskaderką i „peckinpahowskim” montażem – jak sam przyznawał po latach, większość sekwencji akcji nakręcił z użyciem trzech różnych prędkości, co dało mu większe możliwości manipulacji na etapie montowania. Ponadto madmaxowy schemat urozmaica np. poprzez dokooptowanie głównemu bohaterowi side-kicka, w którego wciela się nie kto inny jak Fred WIlliamson. Dzielny Nadir ma do tego prawdziwie „wystrzałową” broń – łuk na wybuchowe strzały. Dorzućmy jeszcze małoletniego mechanika z procą (Giovanni Frezza, czyli upiorny dzieciak z „The House by the Cemetery” oraz „A Blade in the Dark”) oraz niezawodnego George’a Eastmana, który zastępuje Lorda Humungusa na stanowisku podłego przywódcy pustynnych zwyroli, a otrzymamy solidny ejtisowy „dream team”.



Tak czy siak, „New Barbarians” pozostaje najsłabszą w moim odczuciu odsłoną trylogii, którą spinają dwie części o „wojownikach z Bronxu”. Owszem, to niezła „podróba”, ale dziwnie mało angażująca. Znajdziemy tu kilka fajnych patentów, które wystarczą, aby przyciągnąć każdego szanującego się miłośnika klimatów post-apokaliptycznych, ale nie jest to też pozycja do wielokrotnego użytku. W tym przypadku lepiej jednak sięgnąć po znacznie bardziej dekadencki oryginał australijski. Castellari wycisnął z danych mu możliwości maksimum, ale od widma campowej rozrywki pisanej na kolanie uciec tym razem nie zdołał.


8/07/2020

1990: I guerrieri del Bronx (1982)

 dir. Enzo G. Castellari

Lata 80. We włoszczyźnie to nie tylko kanibale, dogorywające giallo i kręcone „po kosztach” fantasy. To także krótkotrwałe, acz intensywne zachłyśnięcie się kinem postapokaliptycznym, oczywiście na fali popularności anglosaskich hitów. Znany z jakże owocnej współpracy z Lucio Fulcim producent Fabrizio De Angelis zakontraktował w 1982 roku Enzo G. Castellariego na trzy filmy science-fiction rozgrywające się w niedalekiej, zdehumanizowanej przyszłości. Zgodnie z własnymi słowami, Castellari „rzutem na taśmę” machnął całą trylogię w sześć miesięcy, a pierwszym tytułem, jaki ujrzał światło dzienne było właśnie „1990: The Bronx Warriors”.
Jak wskazuje tytuł, mamy rok 1990, przestępczość w nowojorskim Bronxie osiągnęła tak wysoki poziom, że dzielnica ogłoszona została ziemią niczyją, rządzoną jedynie przez lokalne gangi. Pewnego dnia do tego wyklętego miejsca przybywa 17-letnia Ann (Stefania Girolami), dziedziczka korporacyjnej fortuny, która porzuciła zepsuty świat Manhattanu na rzecz swawoli w świecie bezprawia. Dziewczynę przygarnia lider gangu motocyklistów zwanych Riders, Trash (Marco Di Gregorio), jednak ojciec uciekinierki bynajmniej nie zamierza odpuścić swej latorośli. Tropem Ann podąża bezwzględny łowca Hammer (Vic Morrow), za którym nadciąga armia eksterminatorów. W tej sytuacji Riders będą musieli poszukać pomocy u szefa konkurencyjnego gangu Ogre’a (Fred Williamson), a by połączyć siły w walce o autonomię Bronxu…

Jak wynika już z samego krótkiego streszczenia fabuły, „Bronx Warriors” garściami czerpie w szczególności z dwóch tytułów, które na przełomie dekad zelektryzowały widownię. Mowa rzecz jasna o „Ucieczce z Nowego Jorku” i „Wojownikach”. Z pierwszego wzięty został szkielet fabularny i motyw eksklawy rządzonej przez wyjętych spod prawa, z drugiego – barwny opis subkulturowej różnorodności i wątek miejskiej odysei w cieniu ciągłego zagrożenia. Castellari jednocześnie przesuwa akcenty: w odróżnieniu od buntowniczego Snake’a Plisskena, wysłany tropem zguby najemnik Hammer jest psychopatycznym oportunistą – kiedyś sam zamieszkiwał Bronx, teraz powraca by siać w nim zniszczenie. Tymczasem sami mieszkańcy tego wyniszczonego sektora doskonale mają się z dala od korporacyjnych machlojek i układów, wiodąc życie proste i dyktowane prawami natury. No dobra, trochę przesadzam w tym momencie z sarkazmem, niemniej wymowa całości jest jednoznacznie antysystemowa, a wizja przyszłości – zgoła niewesoła (i wbrew pozorom bliska naszej współczesności).

Castellari kradnie więc na potęgę, ale z podebranych jankesom klisz i koncepcji wykraja zgrabne, energetyczne kino akcji w kostiumie postapo. Pal licho, ze większość postaci jest zwyczajnie tekturowa, a fabuła mętna jak woda w Wiśle – liczy się przede wszystkim klimat i beztroska rozwałka. I pomimo skromnego budżetu, twórca „The Big Racket” wyciska z powierzonego mu materiału 100% esencji. Bawi się komiksowo przerysowanym designem gangowych barw, wrzuca do garnka bijatyki i pościgi, pali żywcem za pomocą miotaczy ognia, przy okazji robiąc świetny użytek z powierzonych mu lokacji (zdjęcia powstawały fifty-fifty w Nowym Jorku i we Włoszech). Ma przy tym do dyspozycji „znajome mordy”, które doskonale podnoszą temperaturę seansu. Najjaśniej błyszczy rzecz jasna Fred Williamson jako herszt najpotężniejszego gangu w mieście – zawsze na luzie, zupełnie jakby właśnie siedział na wakacjach na Florydzie. Vic Morrow (który niedługo potem zginie w wypadku na planie kinowej „Strefy mroku”) tworzy postać cokolwiek przerysowaną, grunt jednak że zapada w pamięć jako sadystyczny Hammer. Jest też George Eastman w małej roli „złego bossa”. Z kolei debiutujący na dużym ekranie Marco Di Gregorio (jako Mark Gregory, później między innymi Adam w „Adam and Eve Meet the Cannibals”) wygląda jakby wybierał się na casting na wokalistę do jakiejś grupy imitatorów The Ramones – twarda z chłopaka sztuka, ale wewnątrz to romantyczny skurczybyk.
„Bronx Warriors” stanowi więc uroczą makaroniarską podróbę i choć daleko mu do najlepszych dokonań Catellariego z poprzedniej dekady, to wciąż błyskotliwie (okazjonalne slo-mo) zrealizowana rozrywka z lekkim „pierdolnięciem”. A przy okazji fajna widokówka z czasów, gdy większość twórców filmowych wieszczyła, iż lada moment Nowy Jork całkiem już utonie pod falą bandytyzmu i zezwierzęcenia. Jeśli świerzbi was, by obejrzeć jeszcze raz „Ucieczkę z NY”, ale właśnie sobie uświadomiliście, że robiliście to już w zeszłym tygodniu, to warto sięgnąć półkę niżej i z Manhattanu przenieść się do sąsiedniego Bronxu – frajda gwarantowana.