3/31/2017

O.J.: Made in America (2016)

dir. Ezra Edelman


Orenthal James Simpson sławę zdobył jako jeden z najwybitniejszych futbolistów w historii sportu. Dla wielu był symbolem tego, iż talent nie uznaje podziałów rasowych, stając się idolem tak dla czarnych, jak i białych. Po przejściu na sportową emeryturę, kontynuował karierę w telewizji i filmie, jako aktor i komentator sportowy. W 1994 roku został oskarżony o zamordowanie swej byłej żony Nicole Brown oraz jej znajomego, kelnera nazwiskiem Ron Goldman. W trakcie budzącego ogromne zainteresowanie mediów i opinii publicznej procesu, wyszło na jaw, że jeszcze przed rozwodem, do domu Simpsonów wielokrotnie wzywana była policja w związku z groźbami i przemocą gwiazdora względem jego małżonki. Przedstawiono rozliczne dowody, świadczące o winie oskarżonego, jednak ostateczny werdykt ławy przysięgłych był szokujący: O.J.  został uznany za niewinnego, a następnie wypuszczony na wolność.



Tyle w kwestii podstawowych faktów. Nagrodzony Oscarem dokument Ezri Edelmana to wyczerpujące sprawozdanie z sali sądowej, takie z którego ciekawi tematu dowiedzą się wszystkich potrzebnych faktów. A nawet więcej. "O.J.: Made in America" przedstawia bowiem nie tylko skróconą biografię głównego bohatera historii, ale i bulwersujące tło wydarzeń. Poznajemy historię uprzedzeń, niewygodne fakty z dziejów policji Los Angeles. Twórcy wiarygodnie odmalowują nastroje panujące w mieście na przełomie lat 80. i 90., udowadniając, że niezwykłe koleje losu sportowca mają swe podłoże w głęboko zakorzenionych w amerykańskim społeczeństwie przywarach, w kulcie sławy i sięgającej czasów niewolnictwa nierówności. Kiedy jedna z rozmówczyń, przysięgła na procesie Simpsona, bez najmniejszego zażenowania przyznaje przed kamerą, iż dla niej, jak i wielu innych, wyrok uniewinniający był rodzajem zemsty za brutalne pobicie przez LAPD Rodneya Kinga, mamy prawo czuć się skonfundowani. Tego typu wyznania (inna przysięgła z kolei utrzymuje, iż w jej przypadku zadecydowały "nieumiejętnie" przedstawione dowody) unaoczniają tylko skalę problemu, jaką były (i w dużej mierze nadal jest) podyktowana kwestią rasy nierówność i poczucie stygmatyzacji. Tym samym, sprawa People of the State of California v. Orenthal James Simpson, niepostrzeżenie przemienia się w konflikt na linii czarni - biali, a takiej sytuacji ciężko już zadbać o sprawiedliwość.



Życie dopisało zresztą do całej historii ponure post scriptum. O.J. Simpson trafił przed oblicze sądu ponownie w 2007 roku, tym razem w związku z włamaniem do pokoju hotelowego w Las Vegas. Tym razem, upadły idol został skazany na 33 lata więzienia, na podstawie zarzutów obejmujących m.in. porwanie i groźby z użyciem broni. Dla rodzin ofiar musiał być to niewątpliwie moment triumfu, taki jakiego nie zaznali po wyroku sądu cywilnego z 1997 roku, zarządzającym mordercy wypłatę odszkodowania w wysokości 33,5 miliona dolarów.



"Made in America" to bolesna, wnikliwa wiwisekcja Ameryki, ale też przy okazji frapujący portret człowieka. O.J. Simpson, jakiego poznajemy w trakcie filmu, ma wiele twarzy. Urodzony zwycięzca, charyzmatyczne bożyszcze, nałogowy kłamca, uzależniony od blasku jupiterów narcyz, damski bokser, a w końcu: morderca i - most likely - socjopata. Pod płaszczykiem celebryckiego statusu czai się bowiem opętany obsesją kontrolowania swego otoczenia tyran, rozkapryszone dziecko, które z wszelkich opresji wychodzi cało przy pomocy nieodpartego uroku osobistego. No, do pewnego momentu w każdym razie.



Imponujące zarówno swym rozmiarem (blisko osiem godzin trwania), jak i ambicjami, brawurowe dzieło Edelmana nie nuży choćby przez moment. Wręcz przeciwnie: na przemian fascynuje, przeraża i skłania do refleksji. To opowieść o wzlocie i upadku człowieka, który "miał wszystko i wszystko stracił", ciemnej stronie showbusinessu, ale i posępna wizja Stanów Zjednoczonych jako kraju, gdzie o winie nierzadko decyduje status społeczny. "O.J.: Made in America" to dokonanie wybitne, takie, z którym koniecznie należy się zmierzyć.

Ocena: *****



3/30/2017

The Founder (2016)

dir. John Lee Hancock


Jest rok 1954. Ray Kroc (Michael Keaton) jest komiwojażerem, przemierza Amerykę zaopatrując - z mizernym skutkiem - punkty gastronomiczne w miksery. Pewnego dnia dociera do niego wiadomość o zamówieniu, złożonym przez braci McDonald. Zaintrygowany (jakaż restauracja potrzebowałaby aż sześciu maszyn do shake'ów?), postanawia odwiedzić ich lokal. Widok, który zastaje, przechodzi jego najśmielsze wyobrażenia. Ciągnące się w nieskończoność kolejki, zamówienia wydawane w przeciągu pół minuty. Ray z miejsca wyczuwa nadarzającą się okazję i proponuje braciom wspólny biznes, oparty na rozciągającej się na cały kraj sieci franczyzowych punktów szybkiej obsługi...



To, co następuje potem, to dość dobrze znana historia narodzin zjawiska określanego dziś mianem "fast food". Kroc, niespełniony biznesmen, który całe dotychczasowe życie czekał na odpowiedni moment, nie marnuje szansy i przekształca usystematyzowaną linię produkcji dwójki skromnych przedsiębiorców w imperium finansowe. Jest druga połowa XX wieku, świat powoli otrząsa się z traumy, jaką była ostatnia wojna światowa i wkracza w erę wielkich korporacji. O bohaterze filmu Hancocka, myśleć można różnorako: z jednej strony - niewątpliwie wizjoner, z drugiej - kalkulujący na zimno, dążący do celu po trupach symbol krwiożerczego kapitalizmu. "The Founder" całkiem zręcznie rozkłada akcenty, zachowując niejednoznaczność tej postaci. W interpretacji Keatona, Kroc to po trosze marzyciel, uzdolniony przedsiębiorca, ale też wyrachowany szubrawca, zdolny zmieniać fronty zależnie od okoliczności. 



Reżyser pozostaje asekuracyjny w swym podejściu do rzeczy, stosując środki właściwe większości hollywoodzkich biopiców. Scenariusz jest więc mocno "liniowy", po drodze odhacza obowiązkowe punkty z listy "od pucybuta do milionera", potrafi jednak zasiać ziarno wątpliwości w widzu. Idea ideą, ale gdzieś tam przy okazji mamy też do czynienia z narracją o utracie niewinności, o czasach gdy prywatna inicjatywa wypierana jest krok po kroku przez pozbawiony sentymentów biznes. W duchu kibicujemy bowiem skazanym na porażkę braciom, którzy bezradnie patrzą, jak ich rodzinna firma przepoczwarza się we wstrętnego im kolosa serwującego shake'i mleczne z proszku.



Opowieść o początkach najsłynniejszej sieciówki ze "śmieciowym żarciem" wydaje się być nieco uładzona, przykrojona do potrzeb masowego widza, który niechętnie przyjąłby do wiadomości nieprzyjemny aspekt sprawy. Wiadomo, w końcu "amerykański sen" pozostaje fundamentem o niezwykle atrakcyjnej sile oddziaływania. Drobny domokrążca może ziścić własne marzenia, nawet jeśli środki, jakich używa, wydawać się będą wątpliwe od strony etycznej. Niekoniecznie łatwo go polubić, ale nie można odmówić mu ambicji i determinacji. Narodziny globalnej "fast food nation" to pigułka gorzka, stanowi bowiem zwięzłą metaforę otaczającej nas rzeczywistości. To mógł być lepszy, bardziej pogłębiony obraz, ale nawet jako zaledwie poprawny i tak skłania do refleksji. 

Ocena: ***



3/24/2017

Gold (2016)

dir. Stephen Gaghan


Film Stephena Gaghana, współautora scenariusza do "Traffic", rozpoczyna się niczym jeden z peanów Wernera Herzoga na cześć "szalonych marzycieli". Główny bohater, Kenny Wells (McConaughey) jawi się nam jako kolejne wcielenie opętanego "świętą" wizją Fitzcarraldo. Skojarzenia uprawnia dodatkowo osadzenie akcji w tropikalnej dżungli, gdzie na bohatera czyhają niebezpieczne choroby (malaria w tym przypadku), gdzie zdany jest na łaskę tubylców, skwaru i egzotycznych drapieżników. I tak, przez pierwszą godzinę naprawdę marzymy o tym, aby historię poszukującego złota w Indonezji śmiałka opowiadał nam twórca "Aguirre". Potem jednak przenosimy się do dżungli miejskiej, w nie mniej nieprzyjazne i zdradzieckie rejony Wall Street, a opowieść o pasji i spełnieniu przybiera zgoła odmienny kierunek.



Ów rozdźwięk, rozłam jakiemu ulega scenariusz filmu, jest jednocześnie największą jego wadą. Kiedy bowiem już jesteśmy niemal pewni, w jakich klimatach się obracamy, Gaghan zmienia front i... sam się w swej grze gubi. Reżyser "Syriany" wydaje się być pozbawiony zdecydowania, co do tego, jakiego typu fabułę pragnie nam sprzedać. Czy będzie to przypowieść o potędze marzeń, o chciwości, niszczącej sile pieniądza czy wreszcie - przewrotne "buddy movie" z wielkim przekrętem w tle. Wielokrotnie zmieniana tonacja sprawia, iż otrzymujemy kilka filmów w jednym, które przy braku spójnej, przemyślanej wizji, nijak nie chcą razem współpracować i zdobyć zainteresowania widza. Szelmowska komedia awanturnicza? OK, daje radę. Napędzany żądzą mamony dramat ze świata wielkiej finansjery? Nuży i nie przekonuje. Spowiedź hochsztaplera - wrzucona do garnka jakby na siłę.



Co ostatecznie ratuje obraz przed klęską i stanowi jedyne rzetelne spoiwo, to wcielający się w głównego bohatera Matthew McConaughey. Nie ukrywam, że jestem zagorzałym fanem aktora od czasów "Killer Joe" i jego kreacja w "Gold" tylko potwierdza dobrą formę w jakiej się znajduje. Daleko wprawdzie Wellsowi do genialnych kreacji z "Detektywa" czy "Witaj w klubie", niemniej jako popijający whisky, łysiejący poszukiwacz szlachetnego kruszcu, gwiazdor w mgnieniu oka zdobywa naszą sympatię i przykuwa uwagę nawet wówczas, gdy fabuła zmierza na mieliznę. Jego Kenny, niepoprawny fantasta, naiwny idealista, zasługuje na sprawniejszego reżysera niż Gaghan.



Jak informuje napis na samym początku, ta nieprawdopodobna historia zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami. Tym większy żal, że nie udało się z niej wycisnąć więcej szczerych emocji, adrenaliny i dowcipu. Łatwo sobie wyobrazić, czym mogłaby się stać w rękach bardziej utalentowanego twórcy. A to, że finałowa "przewrotka" mimo wszystko cieszy, zawdzięczamy nie dramaturgicznej sprawności, a charyzmie centralnej postaci. Obietnica wielkiej przygody, której nie udało się doprowadzić do skutku. 

Ocena: ***



3/23/2017

Bugsy (1991)

dir. Barry Levinson

  
Kino posiłkowało się tematyką gangsterską praktycznie od swego zarania. Rozkwit popularności ekranowych banitów przypadł na lata 30., kiedy to powstały takie nieocenione arcydzieła gatunku, jak "Mały Cezar" i "Człowiek z blizną". Jeszcze większe pole do popisu gangsterzy zyskali w czasach świetności filmu noir, przy nieocenionym wkładzie tuzów pokroju Jamesa Cagneya, Paula Muni czy Humphreya Bogarta. Na przestrzeni lat, twórcy coraz częściej uciekali się do mitologizacji, czyniąc ze swych gwałtownych i bezwzględnych bohaterów postaci romantyczne, niejednokrotnie bliższe swym rysem współczesnym wersjom Robin Hooda, aniżeli zimnokrwistym mordercom. 


Obraz Benjamina "Bugsy'ego" Siegela, jaki wyłania się z filmu Barry'ego Levinsona jest właśnie takiej mitologizacji przykładem: obdarzony szelmowskim wdziękiem Warrena Beatty'ego bohater to zarazem lekkoduch, bawidamek jak i niepoprawny marzyciel. Nieustępliwy i pozbawiony sentymentów w interesach, okazuje się być bezbronny w zetknięciu z płcią piękną, a nad pieniądze wyżej ceni wielką ideę. Tą okazuje się być pomysł stworzenia hazardowego raju na Ziemi pośrodku pustyni Mojave, w zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie pod nazwą Las Vegas. Koniec końców, jego oddanie zakrojonemu na szeroką skalę projektowi przywiedzie go do zguby, jednak dzieło jego życia przetrwa. 


"Bugsy" zrealizowany został w zgodzie z dobrze znanymi, sprawdzonymi wzorcami. Levinson przedstawia nam podkoloryzowaną wersję biografii, niektóre zdarzenia zawarte w scenariuszu niekoniecznie pokrywają się z faktami, z kolei sam bohater wydaje się być mocno "wybielony". Nie jest to jednak bynajmniej zarzut: wszak mamy tutaj do czynienia z romantyczną wariacją na temat rzeczywistości. Perfekcyjnie odwzorowany klimat czasów (całkiem słusznie film zgarnął Oscary w kategoriach kostiumy i scenografia) nadaje ton tej tchnącej energią przypowieści z przestępczego półświatka. W mafijnym świecie jest więc miejsce na lojalność i przyjaźń, elegancja idzie w parze z szarmanckimi manierami (choć oczywiście, tylko w wybranych przypadkach), nieodzowna przemoc pojawia się zaś tylko wtedy, gdy jest niezbędna. Typowo hollywoodzkie przekłamania przyswajamy bez problemu, bo taka nostalgiczna wizja zwyczajnie ujmuje za serce. 


Sam Bug..., pardon, Ben to klasyczny przykład "słodkiego drania", takiego, co to nie sposób go nie lubić, choćby i kazał swoim pracownikom tarzać się na dywanie w salonie i kwiczeć jak świnia. Winić za to należy w równej mierze gładko skonstruowany skrypt, jak i główną gwiazdę przedsięwzięcia. Beatty obezwładnia swym urokiem, rabuje serca kobiece uśmiechem łotra, ba! - potrafi jednocześnie zaspokajać kochankę i wcinać brązowy ryż z krewetkami (owacja na stojąco!). Sami powiedzcie: jak tu typa nie uwielbiać? Partnerująca mu Annette Bening z kolei bezbłędnie wczuwa się w rolę wyrachowanej femme fatale, której miłość jest równie niebezpieczna, jak ukąszenie grzechotnika. A przecież na drugim planie mamy jeszcze pierwszorzędne kreacje w wykonaniu Bena Kingsleya (Meyer Lansky) i Harvey Keitela (postrzeleniec Mickey Cohen). Dodajmy nadto, że tej nienagannie skrojonej odzie do przeszłości towarzyszy stylowa oprawa muzyczna od Ennio Morricone i wiadomym będzie, że narzekać byłoby grzechem. 


Dzieła Levinsona nie sposób z pewnością stawiać w jednym rzędzie z takimi tytułami, jak "Dawno temu w Ameryce" albo "Chłopcy z ferajny", w swojej klasie jest jednak bez wątpienia pozycją zasługującą na aprobatę, może podziw wręcz. Opowiadać bowiem trzeba umieć, a "Bugsy'ego" pochłania się jednym tchem. Jeśli braknie wam zaś morału z tej historii, to posłuchajcie tego: i w szubrawcy może drzemać piękno.

Ocena: *****

 

3/20/2017

Rammbock (2010)

dir. Marvin Kren


Motyw zombie należy do najchętniej eksploatowanych przez twórców kina grozy. Swą popularność zawdzięcza, rzecz jasna, klasykowi George'a Romero "Noc żywych trupów". Znamienne, że od czasów kultowego horroru, w temacie rzadko pojawia się jakieś istotne novum: Romero zdefiniował reguły subgatunku na dekady naprzód, przez co całe pokolenia filmowców winne są mu szacunek i wdzięczność. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku średniometrażowego debiutu Marvina Krena, pt. "Rammbock".



Bohaterem filmu jest Michael (Michael Fluith). Mężczyzna przyjeżdża z Wiednia do Berlina, aby oddać klucze do mieszkania swej byłej dziewczynie, Gabi (Anka Graczyk). Związek na odległość nie przetrwał próby, jednak Michael zdecydowany jest negocjować. Jego zamiary pokrzyżuje epidemia, która ogarnia niemiecką stolicę, przemieniając mieszkańców w żądne krwi monstra...



Zarówno punkt wyjścia, jak i rozwinięcie są w obrazie Krena wysoce wtórne: jeszcze raz mamy do czynienia z grupą ocalałych, którzy zmuszeni są odpierać ataki zainfekowanych. Chatę na odludziu z klasyka Romero, Niemiec zamienił na berlińską kamienicę. Do innowacji, podpatrzonych w produkcjach zza oceanu, należy charakter apokaliptycznej zarazy: zombie tutaj to nie powstali z martwych, a zarażeni tajemniczym wirusem obywatele. Rozwój choroby powstrzymać można za pomocą środków uspokajających, gdyż aktywowana jest ona za sprawą nagłego skoku adrenaliny w organizmie. Pomimo więc całej odtwórczości schematu fabularnego, początkujący twórca pokusił się również o pewne, odświeżające "modulacje" tematu. Oddać mu również trzeba, iż miast mnożyć elementy gore, skupia się na kreowaniu atmosfery izolacji oraz kumulowaniu napięcia. Podyktowane to zostało bez wątpienia w dużej mierze skromnym budżetem, niemniej "Rammbock" skutecznie utrzymuje zainteresowanie widza przez pełną godzinę, dzierżąc przy okazji w garści kilka niezłych zwrotów akcji.



Jak na niezależne przedsięwzięcie, zaskakująco przyzwoicie prezentuje się w "Berlin Undead" strona aktorska: większość odtwórców prezentuje dobry poziom, a scenarzysta nie zapomniał o wiarygodnej konstrukcji poszczególnych postaci od strony psychologicznej. Dzięki wyraziście zarysowanej sytuacji wyjściowej, finałowy twist istotnie ma szansę ścisnąć za serce co wrażliwszych widzów. Rozczarowywać może za to "sposób na zombiaka", który wydaje się być w dużej mierze pójściem na łatwiznę, niemniej łatwo to wybaczyć, zważywszy na kameralny, "offowy" charakter dzieła. Ogółem rzecz biorąc: niespecjalnie oryginalne, ale zaskakująco pozytywne doświadczenie z "żywymi trupami". Miłośnikom gatunku spokojnie można polecić. 

Ocena: ***½




3/14/2017

February (2015)

dir. Oz Perkins


Katherine (Kiernan Shipka) i Rose (Lucy Boynton) są uczennicami katolickiej szkoły dla dziewcząt. W trakcie ferii zimowych, obie dziewczyny zmuszone są zostać w internacie. Młodsza Kat jest cicha, sprawia wrażenie wyalienowanej, ale też lekko "nawiedzonej". Rose, która z kolei ma już za sobą inicjację seksualną (i obawia się, że zaszła w ciążę), do swej koleżanki odnosi się z lekceważeniem i karmi ją opowieściami o siostrach zakonnych oddających cześć diabłu. Wkrótce, w budynku zacznie dochodzić do niepokojących wydarzeń. Czyżby opustoszałe korytarze nawiedzone zostały przez siły nieczyste?



Debiutujący za kamerą Oz Perkins (syn Antony'ego Perkinsa), proponuje widzowi zabawę konwencjami. Nie jest to jednak odtwórcza, żonglerka cytatami do jakich przyzwyczaili nas twórcy młodego pokolenia post-tarantinowskiego. Perkins junior podchodzi do odbiorcy z szacunkiem, stawia na gęsty klimat i stopniowanie napięcia. Miesza gatunkowe klisze i motywy, ale robi to z wyczuciem, przewrotnie i inteligentnie zarazem. Raz więc będziemy mieli do czynienia z tradycyjną "ghost story", kiedy indziej - horrorem okultystycznym, filmem o opętaniu, thrillerem psychologicznym, slasherem wreszcie. O dziwo, w trakcie seansu wcale nie mamy poczucia przesytu: poszczególne elementy przeplatają się ze sobą w wysoce naturalny, płynny sposób. Trzeba też oddać debiutantowi, że jego historia została bardzo oryginalnie skonstruowana: w gruncie rzeczy mamy tutaj do czynienia z dwiema równoległymi opowieściami, których wzajemna relacja przez długi czas pozostaje dla widza zagadką.



Dobre jest w "February" aktorstwo. Szczególną uwagę zwraca najmłodsza pośród obsady Shipka, za sprawą której po waszych plecach w trakcie seansu nie raz przebiegnie dreszcz. Świetnie radzi sobie również Emma Roberts w roli uciekinierki ze szpitala psychiatrycznego. Znaczenie jej postaci dla całej układanki jest kluczowe, chwała więc reżyserowi, że myląc tropy, jednocześnie umiejętnie poprowadził młodą gwiazdę, która operuje tutaj oszczędnymi środkami.



Jedyny poważny mankament "Lutego" stanowi zakończenie, które wydaje się być nieco zbyt sztampowe. Sprawia wrażenie, jakby początkującemu reżyserowi, po tych wszystkich woltach, na sam finisz zabrakło pomysłów. Jest więc w ostatnich minutach seansu zawarte pewne rozczarowanie, nie zmienia jednak ono faktu, że to jeden z najciekawszych, stylowych i bardziej oryginalnych filmów grozy ostatnich lat. Czyżby narodziny prawdziwego talentu w ramach zmurszałego, zjadającego własny ogon gatunku?

Ocena: ****



3/09/2017

T2: Trainspotting (2017)

dir. Danny Boyle


"Tylko młodzi umierają młodo", powiada pewne mądre przysłowie. Cóż, choć ciężko w to uwierzyć, od momentu premiery "Trainspotting" upłynęło pełne dwadzieścia lat. Danny Boyle odniósł w tym czasie potężny sukces za oceanem i od kina niezależnego przeszedł do wysokobudżetowych widowisk, a niegdyś "młody niepokorny" Ewan McGregor wyrósł na hollywoodzką gwiazdę. Powrót na stare śmieci wydawał się być więc posunięciem zgoła ryzykownym: oryginalny film był śmiałym, napędzanym  punkową energią, wyzwaniem rzuconym widzowi. Jego kontynuacja skazana była na konfrontację z mitem pierwowzoru i niejako z założenia wiązać się z nią musiało swoiste rozliczenie.



Podczas, gdy w "Porno" Irvine'a Welsha, bohaterowie starsi są zaledwie u dekadę, u Boyle'a przepaść czasowa jest znacznie większa. Na tym zresztą różnice pomiędzy filmem, a książką się nie kończą, bo tym razem twórca "Slumdoga" podszedł do materiału wyjściowego ze znacznie większą dozą dowolności. Nie zmienił się zestaw bohaterów: znów mamy powracającego z imigracji Marka Rentona, który stawić musi czoła swym dawnym towarzyszom: Spudowi (Ewen  Bremner), Simonowi (Jonny Lee Miller) oraz - last but not least - Begbie'mu (Robert Carlyle). Jeszcze raz także motorem napędowym będzie przekręt i wspólny biznes....



Siłą rzeczy, charakter "T2" jest mocno sentymentalny, przesiąknięty nostalgią (słowo to pada z ekranu zresztą niejednokrotnie), co dla jednych będzie plusem, dla innych - już niekoniecznie. Nie da się bowiem ukryć, że świeżość i zawadiacki urok "jedynki" pozostały już tylko wspomnieniem, a butnym niegdyś bohaterom przybyło doświadczeń i zmarszczek na twarzach. Najwięcej z lekcji życia - zdawałoby się - skorzystał Renton, ale to tylko pozory. Koleje losu zrównają jego status z kryminalnymi życiorysami jego niegdysiejszych kompanów: życiowych nieudaczników, cwaniaczków i ćpunów. Znów niejako jesteśmy więc w punkcie wyjścia, ale sequel to już nie tyle celuloidowa petarda, co raczej spacer z duchami przeszłości. 



Paradoksalnie, sama narracja jest tym razem bardziej chaotyczna i rwana, niż w przypadku kultowego obrazu z 1997 roku. Dużo tu pomysłów, nie zawsze do końca umiejętnie wygranych. Scen o rodowodzie komicznym tyle samo, co tych skłaniających do zadumy. Są popisowe zabawy montażem i wizualne odloty oraz odrobina, stonowanego skądinąd, świntuszenia. Nie zawodzi oryginalna obsada: McGregor, Bremner, Miller i Carlyle być może widocznie posunęli się w latach, wciąż jednak nie brak im werwy i zadziorności. Każdej z postaci poświęcono niemal jednakową ilość miejsca, a ukrytym "herosem" opowieści okazuje się być Spud, który tym razem nie jest już głównym katalizatorem dowcipu, a pełni rolę kogoś w rodzaju... greckiego chóru.



Można filmowi Boyle'a zarzucić wiele, ale i tak na pewno niejednemu fanowi "Trainspotting" zakręci się łezka w trakcie tego "odgrzewania kotletów". Skłamałbym, pisząc, że reżyser wysmażył wymarzoną kontynuację: jego dziełu brakuje miejscami lekkości, remiks "Lust for Life" w wykonaniu Prodigy zakrawa na profanację, a pod koniec całość traci gdzieś tempo i skręca w stronę konwencjonalnego kina gatunków. Wolałbym także zapamiętać tychże bohaterów młodymi i zmierzającymi prostą drogą ku samozagładzie, nie posiwiałymi i cierpiącymi na impotencję. A jednak mimo wszystko jest w "T2" coś ze spotkania ze starymi, dobrymi znajomymi, coś, co sprawia, iż mamy ochotę jeszcze raz rzucić się w wir zdarzeń, zakasać rękawy i... sami chyba zresztą dobrze wiecie, co...

Ocena: ****



3/04/2017

Live by Night (2016)

dir. Ben Affleck


Ben Affleck swą pierwszą reżyserską próbę podjął wcześnie, na cztery lata przed międzynarodowym sukcesem "Buntownika z wyboru". W 1993 roku, jako szerzej nieznany, początkujący aktor, popełnił krótkometrażówkę pod ekscentrycznie rozwlekłym tytułem "I Killed My Lesbian Wife, Hung Her on a Meat Hook, and Now I Have a Three-Picture Deal at Disney". Groteskowy żart o makabrycznym zabarwieniu - całkiem słusznie - przeszedł bez echa, jednak aktor bynajmniej nie porzucił swych marzeń o pracy po drugiej stronie kamery. W 2007 z sukcesem zadebiutował thrillerem "Gone Baby Gone". Trzy lata później był ciepło przyjęty kryminał "The Town", a niedługo potem - obsypane nagrodami "Argo". Gwiazdor, który niejednokrotnie padał ofiarą kpin, objawił nieoczekiwanie talent jako twórca wysokiej jakości kina rozrywkowego. No i kiedy wszystko wydawało się być na najlepszej drodze do wyczekiwanego "Batmana", Ben popełnił "Live by Night"...


Akcja obrazu toczy się w czasach prohibicji. Głównym bohaterem jest drobny złodziej z Bostonu, Joe Coghlin (Affleck himself). Joe romansuje z dziewczyną miejscowego bossa irlandzkiej mafii, co przez długi czas uchodzi mu płazem. Jednak, gdy wraz z kumplami dokonuje nieudanego skoku na bank, w trakcie którego ginie kilku funkcjonariuszy policji, nawet jego ojciec, miejscowy komendant (Brendon Gleeson), nie jest w stanie ocalić jego skóry. Joe trafia na trzy lata do więzienia, a po wyjściu postanawia skorzystać z oferty szefa włoskiego syndykatu i nadzorować interesy organizacji na Florydzie...


Affleckowi zamarzył się własny "Człowiek z blizną" - taka była moja pierwsza myśl po seansie. Niegdysiejszy partner Jennifer Lopez nie jest jednak ani Howardem Hawksem, ani Brianem De Palmą. Krytyka nie zostawiła na "Live By Night" suchej nitki, choć osobiście nie byłbym aż tak surowy w osądach - mimo wszystko, mamy do czynienia z całkiem znośnym przykładem kina gangsterskiego w stylizacji retro. Największym mankamentem produkcji wydaje się być scenariusz, w którym zgromadzono zbyt wiele wątków. W ramach biletu dostajemy więc historię miłosną, motyw zemsty, opowieść o odkupieniu, dzieje rasowych prześladowań, zabawę gatunkowymi kliszami i ukłony w kierunku konwencji kina noir. Razem nie tworzy to przekonującej całości, choć nietrudno sobie wyobrazić, jaki film Affleck miał na myśli. Poszczególne elementy układanki potraktowane zostały jednak przez twórcę ze zdawkową nonszalancją, w efekcie czego obraz rozpada się na ciąg epizodów, które łączą się ze sobą nawzajem jedynie "na słowo". 


Zaskakująco bezpłciowa okazuje się być także postać pierwszoplanowa: choć Joe w interpretacji samego reżysera, pozostaje centralną osobą dramatu, paradoksalnie wiemy o nim mniej, niż o wielu bohaterach drugiego planu. Jego starcie z wewnętrznymi demonami wypada równie nieciekawie, jak kuriozalny wątek romansowy (w sumie są nawet dwa, oba do bólu sztampowe). Nie do końca wiadomo, na czym ma polegać przemiana tego irlandzkiego bandyty: niby wzbrania się przed przemocą, z czasem jednak traci wszelkie skrupuły. Byłby z tego może interesujący konflikt, gdyby autor poświęcił mu choć odrobinę uwagi. Nic z tego: z Robin Hooda bohater przeistacza się niepostrzeżenie w bezwzględnego rzezimieszka, a naszym zadaniem tymczasem jest wciąż obdarzać go sympatią. Sytuację ratują pomniejsze występy, w szczególności Chrisa Coopera w roli prowincjonalnego szeryfa oraz Gleesona jako rozdartego między swymi powinnościami, a miłością do syna stróża prawa.


Nie ulega wątpliwości, że tym razem Affleckowi powinęła się noga. I nie chodzi tu o to, że "Live By Night" jest złym filmem. jest po prostu filmem zaskakująco nierównym, o zmarnowanym potencjale. Wiele spośród wątków, jak choćby wojna na linii przemytnicy - Ku Klux Klan, jest obiecujących, ale reżyser, scenarzysta i główna gwiazda przedsięwzięcia, miast skupić się na określonych tematach, idzie w kierunku imigranckiej epopei. Epicka opowieść traci tymczasem dech i zamienia się w formalnie dopieszczoną, acz pustą, żonglerkę fabularnymi schematami. Mówiąc krótko: cała para poszła w gwizdek.

Ocena: ***