3/23/2017

Bugsy (1991)

dir. Barry Levinson

  
Kino posiłkowało się tematyką gangsterską praktycznie od swego zarania. Rozkwit popularności ekranowych banitów przypadł na lata 30., kiedy to powstały takie nieocenione arcydzieła gatunku, jak "Mały Cezar" i "Człowiek z blizną". Jeszcze większe pole do popisu gangsterzy zyskali w czasach świetności filmu noir, przy nieocenionym wkładzie tuzów pokroju Jamesa Cagneya, Paula Muni czy Humphreya Bogarta. Na przestrzeni lat, twórcy coraz częściej uciekali się do mitologizacji, czyniąc ze swych gwałtownych i bezwzględnych bohaterów postaci romantyczne, niejednokrotnie bliższe swym rysem współczesnym wersjom Robin Hooda, aniżeli zimnokrwistym mordercom. 


Obraz Benjamina "Bugsy'ego" Siegela, jaki wyłania się z filmu Barry'ego Levinsona jest właśnie takiej mitologizacji przykładem: obdarzony szelmowskim wdziękiem Warrena Beatty'ego bohater to zarazem lekkoduch, bawidamek jak i niepoprawny marzyciel. Nieustępliwy i pozbawiony sentymentów w interesach, okazuje się być bezbronny w zetknięciu z płcią piękną, a nad pieniądze wyżej ceni wielką ideę. Tą okazuje się być pomysł stworzenia hazardowego raju na Ziemi pośrodku pustyni Mojave, w zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie pod nazwą Las Vegas. Koniec końców, jego oddanie zakrojonemu na szeroką skalę projektowi przywiedzie go do zguby, jednak dzieło jego życia przetrwa. 


"Bugsy" zrealizowany został w zgodzie z dobrze znanymi, sprawdzonymi wzorcami. Levinson przedstawia nam podkoloryzowaną wersję biografii, niektóre zdarzenia zawarte w scenariuszu niekoniecznie pokrywają się z faktami, z kolei sam bohater wydaje się być mocno "wybielony". Nie jest to jednak bynajmniej zarzut: wszak mamy tutaj do czynienia z romantyczną wariacją na temat rzeczywistości. Perfekcyjnie odwzorowany klimat czasów (całkiem słusznie film zgarnął Oscary w kategoriach kostiumy i scenografia) nadaje ton tej tchnącej energią przypowieści z przestępczego półświatka. W mafijnym świecie jest więc miejsce na lojalność i przyjaźń, elegancja idzie w parze z szarmanckimi manierami (choć oczywiście, tylko w wybranych przypadkach), nieodzowna przemoc pojawia się zaś tylko wtedy, gdy jest niezbędna. Typowo hollywoodzkie przekłamania przyswajamy bez problemu, bo taka nostalgiczna wizja zwyczajnie ujmuje za serce. 


Sam Bug..., pardon, Ben to klasyczny przykład "słodkiego drania", takiego, co to nie sposób go nie lubić, choćby i kazał swoim pracownikom tarzać się na dywanie w salonie i kwiczeć jak świnia. Winić za to należy w równej mierze gładko skonstruowany skrypt, jak i główną gwiazdę przedsięwzięcia. Beatty obezwładnia swym urokiem, rabuje serca kobiece uśmiechem łotra, ba! - potrafi jednocześnie zaspokajać kochankę i wcinać brązowy ryż z krewetkami (owacja na stojąco!). Sami powiedzcie: jak tu typa nie uwielbiać? Partnerująca mu Annette Bening z kolei bezbłędnie wczuwa się w rolę wyrachowanej femme fatale, której miłość jest równie niebezpieczna, jak ukąszenie grzechotnika. A przecież na drugim planie mamy jeszcze pierwszorzędne kreacje w wykonaniu Bena Kingsleya (Meyer Lansky) i Harvey Keitela (postrzeleniec Mickey Cohen). Dodajmy nadto, że tej nienagannie skrojonej odzie do przeszłości towarzyszy stylowa oprawa muzyczna od Ennio Morricone i wiadomym będzie, że narzekać byłoby grzechem. 


Dzieła Levinsona nie sposób z pewnością stawiać w jednym rzędzie z takimi tytułami, jak "Dawno temu w Ameryce" albo "Chłopcy z ferajny", w swojej klasie jest jednak bez wątpienia pozycją zasługującą na aprobatę, może podziw wręcz. Opowiadać bowiem trzeba umieć, a "Bugsy'ego" pochłania się jednym tchem. Jeśli braknie wam zaś morału z tej historii, to posłuchajcie tego: i w szubrawcy może drzemać piękno.

Ocena: *****

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz