3/09/2017

T2: Trainspotting (2017)

dir. Danny Boyle


"Tylko młodzi umierają młodo", powiada pewne mądre przysłowie. Cóż, choć ciężko w to uwierzyć, od momentu premiery "Trainspotting" upłynęło pełne dwadzieścia lat. Danny Boyle odniósł w tym czasie potężny sukces za oceanem i od kina niezależnego przeszedł do wysokobudżetowych widowisk, a niegdyś "młody niepokorny" Ewan McGregor wyrósł na hollywoodzką gwiazdę. Powrót na stare śmieci wydawał się być więc posunięciem zgoła ryzykownym: oryginalny film był śmiałym, napędzanym  punkową energią, wyzwaniem rzuconym widzowi. Jego kontynuacja skazana była na konfrontację z mitem pierwowzoru i niejako z założenia wiązać się z nią musiało swoiste rozliczenie.



Podczas, gdy w "Porno" Irvine'a Welsha, bohaterowie starsi są zaledwie u dekadę, u Boyle'a przepaść czasowa jest znacznie większa. Na tym zresztą różnice pomiędzy filmem, a książką się nie kończą, bo tym razem twórca "Slumdoga" podszedł do materiału wyjściowego ze znacznie większą dozą dowolności. Nie zmienił się zestaw bohaterów: znów mamy powracającego z imigracji Marka Rentona, który stawić musi czoła swym dawnym towarzyszom: Spudowi (Ewen  Bremner), Simonowi (Jonny Lee Miller) oraz - last but not least - Begbie'mu (Robert Carlyle). Jeszcze raz także motorem napędowym będzie przekręt i wspólny biznes....



Siłą rzeczy, charakter "T2" jest mocno sentymentalny, przesiąknięty nostalgią (słowo to pada z ekranu zresztą niejednokrotnie), co dla jednych będzie plusem, dla innych - już niekoniecznie. Nie da się bowiem ukryć, że świeżość i zawadiacki urok "jedynki" pozostały już tylko wspomnieniem, a butnym niegdyś bohaterom przybyło doświadczeń i zmarszczek na twarzach. Najwięcej z lekcji życia - zdawałoby się - skorzystał Renton, ale to tylko pozory. Koleje losu zrównają jego status z kryminalnymi życiorysami jego niegdysiejszych kompanów: życiowych nieudaczników, cwaniaczków i ćpunów. Znów niejako jesteśmy więc w punkcie wyjścia, ale sequel to już nie tyle celuloidowa petarda, co raczej spacer z duchami przeszłości. 



Paradoksalnie, sama narracja jest tym razem bardziej chaotyczna i rwana, niż w przypadku kultowego obrazu z 1997 roku. Dużo tu pomysłów, nie zawsze do końca umiejętnie wygranych. Scen o rodowodzie komicznym tyle samo, co tych skłaniających do zadumy. Są popisowe zabawy montażem i wizualne odloty oraz odrobina, stonowanego skądinąd, świntuszenia. Nie zawodzi oryginalna obsada: McGregor, Bremner, Miller i Carlyle być może widocznie posunęli się w latach, wciąż jednak nie brak im werwy i zadziorności. Każdej z postaci poświęcono niemal jednakową ilość miejsca, a ukrytym "herosem" opowieści okazuje się być Spud, który tym razem nie jest już głównym katalizatorem dowcipu, a pełni rolę kogoś w rodzaju... greckiego chóru.



Można filmowi Boyle'a zarzucić wiele, ale i tak na pewno niejednemu fanowi "Trainspotting" zakręci się łezka w trakcie tego "odgrzewania kotletów". Skłamałbym, pisząc, że reżyser wysmażył wymarzoną kontynuację: jego dziełu brakuje miejscami lekkości, remiks "Lust for Life" w wykonaniu Prodigy zakrawa na profanację, a pod koniec całość traci gdzieś tempo i skręca w stronę konwencjonalnego kina gatunków. Wolałbym także zapamiętać tychże bohaterów młodymi i zmierzającymi prostą drogą ku samozagładzie, nie posiwiałymi i cierpiącymi na impotencję. A jednak mimo wszystko jest w "T2" coś ze spotkania ze starymi, dobrymi znajomymi, coś, co sprawia, iż mamy ochotę jeszcze raz rzucić się w wir zdarzeń, zakasać rękawy i... sami chyba zresztą dobrze wiecie, co...

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz