12/30/2017

Get Crazy (1983)

dir. Allan Arkush



Rok 1983 zbliża się wielkimi krokami. Jak zwykle, najgorętszą imprezę sylwestrową przygotowuje słynny menadżer i impresario, Max Wolfe (Allen Garfield). Historia jego show sięga końca szalonych lat 60., od tamtego czasu wystąpiły na nim niezliczone gwiazdy. Nie inaczej ma być tym razem. Szyki Wolfe'owi pragnie jednak pokrzyżować pozbawiony skrupułów biznesmen Colin Beverly (Ed Begley, Jr.), który nie cofnie się przed żadnym podstępem, aby przejąć prawa do odbywającego się co roku koncertu noworocznego w Saturn Theatre...


Obraz Allana Arkusha, jednego z protegowanych Rogera Cormana (pod jego skrzydłami realizował m.in "Hollywood Boulevard" i "Deathsport"), to grubo ciosana satyra na showbusiness. Poziomem, nierzadko absurdalnego, dowcipu nie odbiega znacząco od dokonań tria ZAZ, choć do takiego "Czy leci z nami pilot?" i tak daleko. Slapstickowe gagi przetykane są karykaturalnymi portretami zblazowanej, rockandrollowej braci. Miejscami niebezpiecznie ociera się to o kabaret, szarżujący humor balansuje na granicy przyswajalności, choć zdarzają się też patenty całkiem udane.


Największym atutem omawianej pozycji jest - co do tego wątpliwości być nie może - obsada. Pal licho Daniela Sterna czy Eda Begleya. Pal nawet Paula Bartela i Mary Woronov o urodziwej Stacey Nelkin ("Halloween III") nie wspominając. To epizody w wykonaniu takich osobistości, jak Malcolm McDowell, Lou Reed i John Densmore przyciągają autentyczną uwagę. Najjaśniej spośród wymienionych błyszczy McDowell, który w nieco może nazbyt przerysowany sposób parodiuje Micka Jaggera, niemniej i tak swą charyzmą byłby w stanie podzielić się z kilkoma tuzinami mniej utalentowanych odtwórców. Reed z kolei przyjemnie ujmuje autodystansem jako zmanierowany piosenkarz folkowy, będący wypadkową stylu Boba Dylana i... byłego wokalisty Velvet Underground. 


Zbieranina muzycznych indywiduów w ogóle jest tu niezwykle barwna i ratuje lichy, czysto pretekstowy scenariusz. Łatwiej dzięki temu przyswoić poszczególne, nieświeże grepsy, a momenty stricte "odlotowe" też się znajdą. Któż bowiem nie marzy o tym, by zobaczyć pamiętnego Alexa z "Mechanicznej pomarańczy", jak prowadzi filozoficzny dialog ze swoim penisem? 

Ocena: ***


12/15/2017

Wonder Wheel (2017)

dir. Woody Allen



Mickey (Justin Timberlake) jest ratownikiem z plaży na Coney Island. Pewnego dnia poznaje Ginny (Kate Winslet), niespełnioną aktorkę, która obecnie zarabia na życie jako kelnerka. Ginny tkwi w nieszczęśliwym związku z Humptym (James Belushi), trzeźwym alkoholikiem i prostakiem. Wspólnie wychowują jej kilkuletniego syna z pierwszego małżeństwa. Sfrustrowana kobieta bez większych oporów ulega urokowi przystojnego ratownika, który obsypuje ją komplementami i zabiera na romantyczne spacery po mało uczęszczanych zakamarkach Nowego Jorku. Romans kwitnie w najlepsze, gdy na horyzoncie pojawia się Carolina (Juno Temple), dwudziestosześcioletnia córka Humpty'ego, ukrywająca się przed zbirami nasłanymi przez jej męża, wpływowego mafiozo. Mickey zakochuje się w młodej i urodziwej dziewczynie, jednocześnie jednak nie potrafi zamknąć związku z Ginny...


Po raz pierwszy od paru ładnych lat, gotów jestem przyznać, że Woody Allen mnie rozczarował. Sytuacja jest tu analogiczna, jak w przypadku "Wszystko gra" i "Nieracjonalnego mężczyzny" - wówczas reżyser "Manhattanu" brał na warsztat Dostojewskiego, tym razem, tak jak przy okazji "Blue Jasmine", serwuje wariację na temat "Tramwaju zwanego pożądaniem". Proporcje są identyczne: "Nieracjonalny..." i "Na karuzeli..." to filmy znacznie słabsze od swych poprzedników. O ile jednak w pierwszym z wymienionych tytułów, pomieszanie tonacji komediowo-dramatycznej dawało się jakoś kupić, o tyle w najnowszym dziele Nowojorczyka rozdźwięk między typowo allenowską miłostką, a ponurą konstatacją budzi już sprzeciw. Początkowe, lekkie frazy pasują jak pięść do nosa względem depresyjnych tonów z finału, gdzie na domiar złego istotną kwestię odgrywa wątek gangsterski. Allen wciąż porusza się po tym samym terytorium, coraz częściej jednak gubi panowanie nad spójnością konwencji. Raz więc mamy komedię romantyczną  z przerysowanymi wtrętami rodem z kryminału, kiedy indziej - nieprzekonującą tragedię antyczną. Najgorsze zaś w tym wszystkim to, że każdy z tych tematów twórca już przerabiał i to ze znacznie lepszym skutkiem. 


Oczywiście, jako miłośnik twórczości reżysera, jestem w stanie dostrzec jasne strony tej rozchwianej stylistycznie historii. Przepiękne na ten przykład, miejscami po wirtuozersku odrealnione, są zdjęcia Vittorio Storaro (obaj panowie współpracowali już ze sobą przy okazji "Café Society"). Przyjemnie osadzona jest też owa opowieść w latach 50. XX wieku - wiadomo wszak, że Allen czuje te retro-klimaty jak mało kto. Nieodmiennie dobre jest też aktorstwo: Winslet tworzy kreację może i balansującą na granicy groteski, ale wciąż wypada przekonująco (choć zachwytów na miarę roli Cate Blanchett z "Blue Jasmine" się nie spodziewam), a Timberlake po raz kolejny udowadnia, że przed kamerą czuje się wcale nieskrępowany i posiada naturalny talent. Belushi na drugim planie niby stanowi tylko tło, udaje mu się jednak uczłowieczyć postać gbura i damskiego boksera, jaka przypadła mu w udziale. O występie Temple powiedzieć można zaś tyle, że to kolejna uwodzicielska allenowska figura: ma przede wszystkim dobrze wyglądać, braki intelektu nadrabiając głębokim dekoltem.


Nie od dziś wiadomo, że kiedy brak mu pomysłów, pan Allen zagląda do szuflady i wyciąga z niej stare pomysły, niejednokrotnie średnio błyskotliwe. Przy jego tempie kręcenia ciężko jednak byłoby utrzymywać wciąż ten sam wysoki poziom merytoryczny i jakościowy kolejnych dzieł. Może rzecz też w tym, że znacznie łatwiej przyswaja się nieświeże, ale wciąż przyjemne w odbiorze błahostki pokroju "Miłości w blasku księżyca" czy nawet zeszłorocznej, amazonowej "wtopy" pod tytułem "Crisis in Six Scenes", aniżeli mizantropijne, ocierające się o banał rozważania. Bo że piekło nie zna furii takiej, jak wzgardzona kobieta, wiemy przecież nie od dziś.

Ocena: ***


12/13/2017

Sei donne per l'assassino (1964)

dir. Mario Bava



Oto jest! Obraz, który zdefiniował cały nurt giallo, film którego dalekosiężny wpływ można porównywać jedynie z siłą oddziaływania takich tytułów, jak "Psychoza" czy "Podglądacz". Nie tak dawno pisałem o "La ragazza che sapeva troppo", tam jednak Mario Bava zatrzymał się w połowie drogi, wciąż oscylując na granicy podlanego gotykiem kryminału. W "Sei donne per l'assassino" reżyser oddalił się od prostoty kręconych masowo w RFN krimi na podstawie prozy Edgara Wallace'a i postanowił skupić na czynach samego mordercy. Stylowy miks seksu i przemocy był przypadkiem bez precedensu: zdaniem wielu krytyków, "Blood and Black Lace" to pierwszy w dziejach przykład body count movie.


Cała akcja związana jest z luksusowym domem mody. Jedna z jego pracownic zostaje brutalnie zamordowana. Jej współpracownicy są zszokowani, policja wszczyna dochodzenie. Inspektor szybko dochodzi do wniosku, że zabójcą musi być jeden z zatrudnionych w firmie mężczyzn. Sprawa nabiera tempa, gdy zaczynają ginąć kolejne osoby...


Podczas kręcenia omawianej pozycji, Bava wreszcie dostał pełną swobodę twórczą i wykorzystał okoliczności z godną podziwu precyzją i determinacją. Sięgając po stały schemat kryminalnej zagadki spod znaku Agathy Christie, gdzie każda z podejrzanych osób miała powody, by dokonać zabójstwa, przesunął akcenty na grozę i makabrę. Przyodziany w długi płaszcz, ukrywający twarz pod maską, w czarnych rękawiczkach, oprawca to kwintesencja irracjonalnego zła, które później rozbłyśnie ze zdwojoną mocą w amerykańskich slasherach. Jest bezwzględny niczym dzika bestia, ale też - co warte odnotowania - nie zawsze kalkuluje na chłodno, zdarzają mu się potknięcia. Same sceny uśmiercania ofiar to prawdziwe mistrzostwo operowania zarówno napięciem, jak i efektem szoku. Choć z perspektywy lat przegrywają pod względem okrucieństwa z dziełami wielu naśladowców, wciąż robią wrażenie za sprawą maestrii wykonania. Dodajmy do tego wkład Bavy jako operatora zdjęć, generującego przepyszne kadry o wysoce nasyconych barwach, a otrzymamy kamień milowy w rozwoju horroru. 


W świetle powyższych faktów, łatwo zapomnieć, że "Sei donne..." to wciąż kino klasy B., gdzie często efekt, jaki dana scena ma wywrzeć na odbiorcy, jest ważniejszy od logiki. Przesada poszczególnych aktorów, chybione linie dialogowe czy ogólna "umowność" świata przedstawionego działają jednak w tym przypadku na zasadzie dopuszczalnej przez konwencję. Bava w pojedynkę zagospodarował niszę, jaka powstała po latach faszystowskiego reżimu i okresie dyktatu włoskiego neorealizmu. Przyniósł nową jakość tam, gdzie w najlepsze panoszyły się zmurszałe wzorce jeszcze sprzed II Wojny Światowej. Bez niego, pod znakiem zapytania stanęłyby nie tylko "Suspiria" czy "Profondo Rosso" Dario Argento, ale i cała rzesza późniejszych, hołubionych przez miłośników kina grozy majstersztyków, z "Halloween" Carpentera na czele. 

Ocena: *****



Gli invasori (1961)

dir. Mario Bava



Pamiętam, jak w dzieciństwie z zapartym tchem śledziłem dramatyczne losy Kirka Douglasa w "Wikingach" Richarda Fleischera. Ten rozmach, porywające sceny akcji, skala tragizmu, którą porównać możnaby chyba jedynie z trylogią "Gwiezdnych wojen" (sic!). Aż pragnie się więcej. Potem były jeszcze "Długie łodzie wikingów", ale w tym przypadku emocje nie były już tak dogłębne. Traf chciał, że dopiero wiele lat później przyszło mi się zmierzyć z filmem Mario Bavy "Erik the Conqueror", którą to pozycję śmiało można określić mianem "ubogiego krewnego" pierwszego z wymienionych obrazów.


Tytułowy bohater dzieła jest synem wodza wikingów. Jako kilkuletni chłopiec, Erik (George Ardisson) zaginął podczas bitewnego zgiełku na terenie Anglii. Królowa Alice zdecydowała się przygarnąć potomka największego wroga swego męża i wychować jak własnego. Przeszłość upomni się jednak o swoje, gdy po dwudziestu latach spokoju, wojowniczy wikingowie znów najadą wyspy brytyjskie, a przewodzić im będzie Eron (Cameron Mitchell), brat Erika...


"Gli invasori" to jeszcze jedna włoska kopia hollywoodzkich wysokobudżetowych widowisk. Od strony technicznej, pozycja ustępuje amerykańskim produkcjom w stosunkowo niewielkim stopniu. Na pewno pochwalić należy warstwę wizualną: w rozbuchanych barwach Technicoloru Bava-operator po raz kolejny dowodzi znajomości fachu. Scenografia, jak i poszczególne rekwizyty (w tym statki naturalnej wielkości) dowodzą ambicji twórców w chęci dorównania zamorskim wzorcom. Cóż z tego jednak, skoro sama fabuła to ciężki do przełknięcia mariaż gatunkowych schematów i taniego romansu. Podpatrzone w annałach kina spod znaku płaszcza i szpady chwyty prezentują się dziś co najmniej naiwnie i prowokują śmiech widza. Kluczowe meandry scenariusza, z mojżeszowym rodowodem bohatera na czele, to nic innego jak czystej wody popłuczyny po wspomnianym obrazie Fleischera. 


Odgrzewanie kotletów i "nobilitująca" współpraca z drugoligowymi gwiazdami z importu (Cameron Mitchell wystąpi później u reżysera w "Blood & Black Lace") musiały siłą rzeczy wpływać deprymująco na Bavę, który już wówczas, po sukcesie "The Mask of Satan", pragnął obrać kurs ku zupełnie odmiennej tematyce. W tym samym roku twórca maczał swe palce w trzech innych przygodowych produkcjach ("L'ultimo dei Vikinghi" poruszał ponadto podobną tematykę, co omawiana pozycja), z których każda nosi znamiona rzemieślniczej chałtury. Zmęczony (przyszły) ojciec giallo przez jakiś czas rozważał nawet porzucenie reżyserii i zajęcie się efektami specjalnymi. Szczęśliwie, dalsza jego kariera poszła jednak w dobrym kierunku...

Ocena: **



12/08/2017

Last Shift (2014)

dir. Anthony DiBlasi



Funkcjonariusz Loren (Juliana Harkavy) właśnie rozpoczyna pracę w policji. Jej pierwsza noc służby to zadanie w sam raz dla "żółtodzioba": pilnowanie zamkniętego posterunku, który niebawem przeznaczony zostanie do rozbiórki. Zapowiada się długa, nużąca warta. Podczas, gdy cała załoga przeniosła się do nowego budynku, dziewczyna zabija czas lekturą podręcznika dla początkujących stróżów prawa. Wkrótce jednak, senność przepędzają niepokojące incydenty. Co chwila na numer komisariatu dzwoni rozhisteryzowana dziewczyna, która twierdzi, że ktoś czyha na jej życie. Jest spotkanie oko w oko z agresywnym włóczęgą. W rurach buczy i stuka, przedmioty same się przesuwają. Czy to wyobraźnia płata figle czy może miejsce jest nawiedzone?


"Last Shift" to niskobudżetowy, oparty na prostym koncepcie horror. I jako taki, zasługuje na pewną taryfę ulgową ze strony widza. Trzeba oddać twórcom, że udało im się wykreować na ekranie gęsty klimat grozy i osaczenia. Towarzysząc przez półtorej godziny jednej bohaterce i mając do dyspozycji ograniczoną przestrzeń, wykorzystali nadarzające się okazje do podkręcania suspensu - przede wszystkim w trakcie pierwszej połowy seansu - całkiem sprawnie. Bardzo dobrze radzi sobie również odtwórczyni głównej roli, na której spoczywało spore brzemię, którego ciężar udało jej się udźwignąć.


Podstawowy zarzut, jaki można mieć względem filmu Anthony'ego DiBlasi dotyczy samej fabuły. Mało wyszukany punkt wyjścia, zgodnie z założeniem, trzeba w miarę upływu czasu nieco skomplikować. Ale im więcej wiemy na temat tajemnicy posterunku, tym większe ogarnia nas rozczarowanie. Klaustrofobiczna aura przestaje być już tak intrygująca, gdy zewsząd wychodzą pokraczne mary i duchy pospolite. Reżyser sięga po proste sztuczki, nie szczędząc odbiorcy tzw. jump scenes. A to jakiś kształt nam mignie w tle, a to coś wyskoczy, a to na chwilę kadr wypełni jegomość w upiornej masce. Prymitywne chwyty z repertuaru kina klasy B. wbiją może w fotel niedzielnego odbiorcę mainstreamu, u mnie jednak szybko wywołują ziewanie. Nie pomaga też przerysowana, niby-demoniczna gra aktorów wcielających się w poszczególne "strachy": popaprana familia Charlesa Mansona to w tym przypadku oczywisty, ale i jakże zleżały, punkt odniesienia.


Jak na skromny, zrealizowany niskim nakładem środków projekt, "Last Shift" posiada sporo atutów (z których największym jest bodaj sama lokacja: opuszczony komisariat na Florydzie), nie wychodzi jednak poza sztampową formułę współczesnego kina grozy, gdzie w nieskończoność eksploatuje się te same, ograne chwyty. Sam reżyser otwarcie przyznawał się do inspiracji takimi klasykami, jak "Atak na posterunek 13." czy "Koszmar z ulicy Wiązów", nie sposób wszak ukryć, że w dużej mierze opierał się również na bardziej współczesnych obiektach badań, ze szczególnym uwzględnieniem odgrzewanych ghost stories i jałowego found footage. Komu nie przeszkadza taki miks, śmiało może sięgnąć, choć potencjał był na pewno większy.

Ocena: ***



12/06/2017

The Serpent's Egg (1977)

dir. Ingmar Bergman



Berlin, pierwsza połowa lat 20. Amerykański Żyd Abel Rosenberg (David Carradine), obecnie bezrobotny cyrkowiec, pewnego dnia odkrywa, że jego brat popełnił samobójstwo. Po złożeniu zeznań na policji, mężczyzna decyduje się zamieszkać przez jakiś czas u byłej żony denata, szansonistki imieniem Manuela (Liv Ullmann). Tymczasem, prowadzący śledztwa w kilku sprawach dotyczących niewyjaśnionych zgonów inspektor policji (Gert Fröbe), dopuszcza możliwość powiązania z tymi zdarzeniami śmierci brata Abla. Poszczególne tropy prowadzą nieodmiennie do jednego miejsca: kliniki świętej Anny, gdzie przeprowadzane są tajemnicze eksperymenty...


"The Serpent's Egg" to pozycja wyjątkowa w dorobku Ingmara Bergmana. Znany z intymnych, kameralnych dramatów psychologicznych reżyser, zabrał się za osadzony w dekadenckiej atmosferze Republiki Weimarskiej kryminał. Nakręcony w Monachium obraz był koprodukcją amerykańsko-niemiecką, cały projekt nadzorował zaś słynny producent Dino De Laurentiis. To, że przedsięwzięcie doszło do skutku, było wynikiem wyprowadzki Szweda z ojczystego kraju po oskarżeniu o uchylanie się od płacenia podatków. Sprawa zaowocowała załamaniem nerwowym u twórcy, który zdecydował się na jakiś czas osiedlić w RFN. Przedstawiona w filmie historia jest więc niejako pokłosiem problemów autora, kreowany na ekranie nastrój paranoi i pogłębiającego się szaleństwa oddaje mroczny stan ducha, w jakim znajdował się słynny reżyser.


Dla wielu miłośników jego twórczości, "Jajo węża" może okazać się ciężkie do przełknięcia: choć znajdziemy tutaj cechy charakterystyczne dla jego ascetycznego stylu, jako całość obraz nie przypomina niczego, co w swej długiej karierze popełnił twórca "Persony". W momencie premiery, krytyka kręciła nosami, uznając rzecz za płytką próbę zdefiniowania korzeni nazizmu. Z perspektywy lat ocena nie uległa znaczącej zmianie: "jedyny hollywoodzki film" Bergmana postrzegany jest jako jedno z jego najsłabszych osiągnięć. Warto jednak zdystansować się od postrzegania omawianej pozycji przez pryzmat spuścizny wielkiego mędrca celuloidu i spojrzeć na nią świeżym okiem.


Choć bowiem "Serpent's Egg" pod wieloma względami zasługuje sobie na miano artystycznej porażki (pośród opinii można nawet natknąć się na użycie terminu "camp"), to osobiście doceniam wysiłki twórcze, mające na celu stworzenie dusznej, apokaliptycznej wizji. Schyłkowy klimat upadłego cesarstwa sąsiaduje z makabryczną zagadką z pogranicza brukowej literatury. Karkołomna to kreacja, podbudowana jednak solidnie stylowymi kadrami Svena Nykvista, klaustrofobicznymi lokacjami. Wraz z akrobatą Ablem zwiedzamy ciemne piwnice stolicy Niemiec, przybytki rozpusty, ponure lochy. Finałowe partie sprawiają wrażenie wziętych z zupełnie innej, nie-bergmanowskiej bajki, są jednak na tyle sugestywnie spreparowane, że wciąż mogą przyprawić widza o dreszcze. Wówczas nawet wprawiające w skonfundowanie fragmenty "od czapy" (vide: napad histerii bohatera na komisariacie), nabierają innego wydźwięku. Można odrzucić, zasłaniając się wysublimowanym smakiem, ale można się też właśnie rozsmakować.

Ocena: ****