12/13/2017

Gli invasori (1961)

dir. Mario Bava



Pamiętam, jak w dzieciństwie z zapartym tchem śledziłem dramatyczne losy Kirka Douglasa w "Wikingach" Richarda Fleischera. Ten rozmach, porywające sceny akcji, skala tragizmu, którą porównać możnaby chyba jedynie z trylogią "Gwiezdnych wojen" (sic!). Aż pragnie się więcej. Potem były jeszcze "Długie łodzie wikingów", ale w tym przypadku emocje nie były już tak dogłębne. Traf chciał, że dopiero wiele lat później przyszło mi się zmierzyć z filmem Mario Bavy "Erik the Conqueror", którą to pozycję śmiało można określić mianem "ubogiego krewnego" pierwszego z wymienionych obrazów.


Tytułowy bohater dzieła jest synem wodza wikingów. Jako kilkuletni chłopiec, Erik (George Ardisson) zaginął podczas bitewnego zgiełku na terenie Anglii. Królowa Alice zdecydowała się przygarnąć potomka największego wroga swego męża i wychować jak własnego. Przeszłość upomni się jednak o swoje, gdy po dwudziestu latach spokoju, wojowniczy wikingowie znów najadą wyspy brytyjskie, a przewodzić im będzie Eron (Cameron Mitchell), brat Erika...


"Gli invasori" to jeszcze jedna włoska kopia hollywoodzkich wysokobudżetowych widowisk. Od strony technicznej, pozycja ustępuje amerykańskim produkcjom w stosunkowo niewielkim stopniu. Na pewno pochwalić należy warstwę wizualną: w rozbuchanych barwach Technicoloru Bava-operator po raz kolejny dowodzi znajomości fachu. Scenografia, jak i poszczególne rekwizyty (w tym statki naturalnej wielkości) dowodzą ambicji twórców w chęci dorównania zamorskim wzorcom. Cóż z tego jednak, skoro sama fabuła to ciężki do przełknięcia mariaż gatunkowych schematów i taniego romansu. Podpatrzone w annałach kina spod znaku płaszcza i szpady chwyty prezentują się dziś co najmniej naiwnie i prowokują śmiech widza. Kluczowe meandry scenariusza, z mojżeszowym rodowodem bohatera na czele, to nic innego jak czystej wody popłuczyny po wspomnianym obrazie Fleischera. 


Odgrzewanie kotletów i "nobilitująca" współpraca z drugoligowymi gwiazdami z importu (Cameron Mitchell wystąpi później u reżysera w "Blood & Black Lace") musiały siłą rzeczy wpływać deprymująco na Bavę, który już wówczas, po sukcesie "The Mask of Satan", pragnął obrać kurs ku zupełnie odmiennej tematyce. W tym samym roku twórca maczał swe palce w trzech innych przygodowych produkcjach ("L'ultimo dei Vikinghi" poruszał ponadto podobną tematykę, co omawiana pozycja), z których każda nosi znamiona rzemieślniczej chałtury. Zmęczony (przyszły) ojciec giallo przez jakiś czas rozważał nawet porzucenie reżyserii i zajęcie się efektami specjalnymi. Szczęśliwie, dalsza jego kariera poszła jednak w dobrym kierunku...

Ocena: **



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz