6/28/2017

La notte che Evelyn uscì dalla tomba (1971)

dir. Emilio Miraglia



Lord Alan (Anthony Steffen) od lat nie potrafi się uporać z tragiczną śmiercią swej żony, Evelyn. Zamożny arystokrata trwoni swój czas na perwersyjnych randkach z luksusowymi prostytutkami. Każda z nich, podobnie jak jego małżonka, jest rudowłosa, każda też pod koniec schadzki ginie z rąk Alana, który w wyniku traumy cierpi na napady amoku. Szansę na spokój i odkupienie przynosi mu związek z niejaką Gladys (Marina Malfatti), która do tego stopnia zawróci w głowie zwichrowanemu playboyowi, że ten postanowi ją poślubić. Niedługo po ceremonii, w posiadłości należącej do nowożeńców, dochodzi do serii niewytłumaczalnych zdarzeń. Wszystko wskazuje na to, że świętej pamięci Evelyn wstała z grobu...


Obraz Emilio Miraglii to przykład "nieortodoksyjnego" giallo, w którym znajdziemy elementy horroru i opowieści spod znaku mystery. Wątek nadnaturalny odgrywa tu sporą rolę, choć jak się okaże, koniec końców, autor scenariusza postanowił sięgnąć po klisze i schematy, wałkowane w dreszczowcach od blisko dwu dekad. Wszelki suspens kładą kompletnie nieprawdopodobne zwroty akcji oraz dziury logiczne, aktorstwo jest złe nawet jak na standardy włoskich produkcji z tego okresu, a dialogi ocierają (?) się o grafomanię. Co zostaje na pocieszenie to atmosfera oraz sowita dawka golizny połączonej z elementami sado-maso. Choćby dla pełnych kształtów wcielającej się w pierwszą ofiarę lorda Marii Teresy Tofano, warto skusić się na seans.


"La notte che Evelyn usci dalla tomba" to pozycja opierająca się przede wszystkim na klimacie, toteż zawód spotka zapewne większość fanów soczystego gore. Na uwagę zasługują dwie, umieszczone pod koniec filmu, sceny morderstw, które - choć daleko im do krwistych igraszek z filmów maestro Lucio Fulciego - i tak mają szansę pobudzić wyobraźnię widza. Najbardziej rozczarowuje z kolei fakt, że twórcy składając hołd słynnemu "Widmu" Clouzota, otarli się de facto o plagiat. Ku uciesze fanom eurotrashu.

Ocena: ***



6/23/2017

Heathers (1988)

dir. Michael Lehmann



Tradycja high school comedies sięga w Ameryce czasów, gdy w kulturze masowej spopularyzowany został termin teenager, czyli lat 50. Na początku były to z reguły opowieści o młodych buntownikach, zasłuchanych w zakazaną, "czarną" muzykę. Podgatunek szybko wpadł w pułapkę kisz i schematów, które obowiązują w nim do dziś. Z reguły zatem, mówiąc o zjawisku high school comedy, mamy na myśli frywolną, głupiutką komedię romantyczną dla nastolatków. Wątek romansowy jest obecny także w "Heathers" Michaela Lehmanna, jednak w tym przypadku konwencja potraktowana została przewrotnie, by nie rzec - wywrotowo...



Historia zaczyna się znajomo. Poznajemy czwórkę bohaterek, stanowiących elitę szkoły średniej. Trzy z nich noszą to samo imię: Heather, czwarta - Veronica (Winona Ryder), pełni w teamie rolę "chłopca do bicia", osoby którą można się wysługiwać i która traktowana jest z pewną dozą pogardy. Układ sił w czworokącie zacznie zmieniać się w momencie, gdy Veronica pozna nowego ucznia liceum Jasona Deana (Christian Slater). Podobieństwo nazwiska do słynnego aktora nie jest przypadkowa, bowiem Jason to ucieleśnienie buntu: zblazowany outsider, który już pierwszego dnia zostaje zawieszony w prawach ucznia, za użycie w stołówce pistoletu na ślepaki. Szara myszka z ugrupowania heter-prymusek z miejsca podda się urokowi tego "złego chłopca", co doprowadzi ją zarówno do symbolicznego wyzwolenia, jak i poważnych kłopotów...


Na pierwszy rzut oka, zgadza się wszystko: wzorcowa prom queen, spotyka rozrabiakę i znajduje swoje nowe "ja". W miarę jednak, jak rozkręca się akcja, scenarzysta zaczyna coraz bardziej gmatwać jednowymiarowy koncept fabularny. Pojawi się więc wątek kryminalny, a nastolatki z prowincjonalnego Sherwood stracą swą "niewinność", odkrywając, że samobójstwo jest czymś cool i trendy. Jak się bowiem okazuje, "Heathers" to, owszem, komedia, tyle że bardzo czarna. Do pewnego momentu, widz ma spore wątpliwości w jakim kierunku potoczy się ta makabryczna opowieść. Wtedy też film jest najciekawszy i najbardziej wciągający. Gdy poznamy już ostateczną reakcję głównej bohaterki na szokujące wydarzenia, boksowanie gatunkowych schematów przestaje już tak bawić.



Problem z obrazem Lehmanna jest podobny, jak w przypadku wielu innych mu podobnych dekonstrukcji: bardzo trudno unikać przez półtorej godziny czasu ekranowego, pułapki poddania się konwencji. "Heathers" ostatecznie się poddaje - wprawdzie nie wycofuje się ze wszystkich swych postulatów, wciąż jednak finał sprawia wrażenie nieco zbyt sztampowego i zachowawczego. Jeśli więc poszukujecie nieskrępowanego szaleństwa, to zawsze można odświeżyć "Cry-Baby" Johna Watersa, omawiana pozycja przygarnie chętnie wszystkich zmęczonych licealistami spod sztancy, ale próżno oczekiwać by wywróciła czyjkolwiek światopogląd do góry nogami.

Ocena: ***½



The Driller Killer (1979)

dir. Abel Ferrara



Abel Ferrara to jeden z najbardziej kontrowersyjnych twórców amerykańskiego kina niezależnego. Duszna atmosfera jego filmów i krwawa przemoc, w które obfitują, często idą w parze z symboliką wyniesioną z kościoła rzymskokatolickiego (vide: najbardziej skandalizujące dokonanie reżysera, opowieść o odkupieniu na dnie piekła, "Zły porucznik"). Owa charakterystyczna tendencja widoczna jest już w "The Driller Killer", "właściwym" debiucie fabularnym (wcześniejsze o trzy lata "Nine lives of a wet pussy" to pozycja, do której sam autor niechętnie się przyznaje), który swemu twórcy przyniósł dwuznaczną sławę. 


Od strony fabularnej jest tu dosyć ubogo: oto poznajemy Reno (reżyser we własnej osobie), klepiącego biedę malarza, mieszkającego wespół z dwiema współlokatorkami przy Union Square na Manhattanie. Reno, jak na prawdziwego artystę przystało, klepie biedę w oczekiwaniu na wielki przełom. Piętrzące się niepowodzenia i czynniki zewnętrzne w rodzaju hałaśliwego zespołu new wave urządzającego próby w sąsiedztwie nie pozostają jednak bez wpływu na jego psychikę. Powoli osuwający się w odmęt obłędu Reno zaopatruje się pewnego dnia w przenośną wiertarkę, przy której pomocy wyładowywać będzie rosnącą frustrację na przypadkowych bezdomnych... 


Ciekawą sprawą w przypadku omawianego obrazu jest fakt, iż w momencie premiery nie wzbudził on większych emocji. Dopiero kiedy wypuszczono go na rynek wideo w Wielkiej Brytanii, rozpętała się wrzawa. Nie była ona zresztą wynikiem bezpośredniej reakcji na sam film, ale na... jego plakat, ukazujący głowę mężczyzny, w której tkwi zabójcze wiertło, kwieciście upstrzone posoką. To wystarczyło, aby z tej skromnej produkcji (budżet opiewał na jedyne 20 tysięcy dolarów) uczynić sztandarową pozycję listy video nasties, stworzonego przez zbulwersowanych bigotów spisu dzieł zakazanych. 


Cały paradoks w przypadku "Driller Killer" polega zapewne właśnie na tym, że emocje, jakie wzbudza - zwłaszcza w zestawieniu z innymi drastycznymi przejawami kina gwałtu i przemocy tamtych lat (dla porównania zalecany seans "Cannibal Holocaust", również figurującego na wspomnianej liście) - w najlepszym razie określić można jako "letnie". Nie mamy bowiem do czynienia z "czystej krwi" horrorem, ani nawet dreszczowcem sensu stricte. To raczej stosujące szokujące efekty, artystowskie kino psychologiczne, wyraźnie zapatrzone we "Wstręt" Polańskiego, przesycone duchem nowojorskiej bohemy przełomu lat 70. i 80. Odbierane właśnie w ten sposób stanowi ciekawostkę, ewentualnie przyczynek do rozważań na temat dominujących w dorobku twórcy "Pogrzebu" motywów i obsesji. 


Co tak naprawdę szokuje w całej tej historii, to właśnie sam wątek cenzury. Na Wyspach Brytyjskich zakaz rozpowszechniania tej konkretnej pozycji cofnięty został dopiero w 1999 roku. Tak długi okres banicji "za samą okładkę" budzi niewesołe myśli: jak wielu samozwańczych stróżów moralności może jeszcze chodzić po tym świecie? I w jakich jeszcze kwestiach pozwolą sobie decydować za nas?

Ocena: ***½


6/15/2017

Francesca (2015)

dir. Luciano Onetti



Dłonie odziane w czerwone rękawiczki ze skóry sięgają po długi szpikulec. Za moment posłuży on za narzędzie zbrodni. Przywiązana do krzesła i zakneblowana kobieta zostanie przy jego użyciu zaszlachtowana przez sprawcę ukrywającego swą tożsamość pod czarnym welonem...


Powyższy opis dotyczy jednej z pierwszych scen w filmie Luciano Onettiego. Z miejsca wiadomo, po jakim gruncie stąpamy: "Francesca" to zręczna imitacja włoskich giallo z przełomu lat 60. i 70. Na tyle zręczna, że niejeden widz, nieświadom roku produkcji, mógłby przysiąc, że ma do czynienia z filmem "z epoki". Onetti, który oprócz tego, że zasiadł za kamerą, był również współautorem scenariusza, operatorem, kompozytorem oraz montażystą (czego nie mógł zrobić sam, zrobił za niego brat Nicolás), ewidentnie spędził ogrom czasu na studiowaniu kinematografii z Półwyspu Apenińskiego. Czy to będzie (wyborna!) muzyka czy też obrobione w postprodukcji zdjęcia, ba! - dialogi i gra aktorska nawet, wszystko ma tutaj znajomy sznyt, eurotrashowy znak jakości "made in Italia". Przyznam bez ogródek, że podczas oglądania kapitalnego prologu, któremu towarzyszyły napisy początkowe, niemal się - pardon my French - nie zes*ałem z wrażenia. Dawno mi tak nisko kopara nie opadła (bodaj przy filmach duetu Cattet/Forzani). Później reżyser staje się nieco bardziej powściągliwy, w końcu nie samym obrazem i oprawą muzyczną historia stoi, "momenty" jednak są!


Co się tyczy samej fabuły, to wygląda ona następująco: dwójka detektywów prowadzi śledztwo w sprawie serii morderstw. Szybko dochodzą do wniosku, że ich sprawa łączy się z inną: zaginięciem małej dziewczynki przed piętnastu laty...
Zwięźle, co? Nie o samą intrygę tutaj "biega" jednak, a o towarzyszącą jej oprawę. Twórcy ewidentnie puszczają bowiem do widza oko, jasno sugerując, że mamy do czynienia z przemyślanym pastiszem: gatunkowe schematy ulegają przejaskrawieniu, umowność wielu sytuacji jest aż nazbyt oczywista. W niczym to nie przeszkadza, bo przy niektórych scenach po plecach naprawdę biegają ciary. A gdy już nam się wydaje, że finał okazał się być wysoce rozczarowujący, dostajemy twista jak się patrzy.


"Francesca" to hołd, który docenią jedynie znawcy nurtu - to nie ulega wątpliwości. Przeciętny widz, co najwyżej wzruszy ramionami. To chyba jedyny logiczny powód, dla którego jeszcze nie usłyszeliśmy o braciach Onetti w kontekście "przeprowadzki do Hollywood". I bardzo dobrze, niechaj dalej kręcą swe małe, tanie "podróby". Bo frajda jest z nich wielka.

Ocena: ****


6/14/2017

La tarantola dal ventre nero (1971)

dir. Paolo Cavara



Trzy filmy Dario Argento z lat 1970-71, wchodzące w skład tzw. "zwierzęcej trylogii", oprócz tego, że uznawane są przez wielu za szczytowe osiągnięcia gatunku giallo, wprowadziły również w ramach tego konkretnego nurtu specyficzną modę. Zgodnie z nią, najbardziej chwytliwy tytuł, to taki, który w metaforyczny sposób ujmuje kluczowy wątek kryminalnej intrygi, czy będzie to modus operandi zabójcy czy też drobny, acz znamienny szczegół. "Una lucertola con la pelle di donna" (ang. "A Lizard in a Woman's Skin"), "La coda dello scorpione" ("The Case of the Scorpion's Tail"), "Una farfalla con le ali insanguinate" ("The Bloodstained Butterfly"), "L'iguana dalla lingua di fuoco" ("The Iguana with the Tongue of Fire") czy "La morte negli occhi del gatto" ("Seven Deaths in the Cat's Eye") - to tylko niektóre spośród przykładów kwiecistych wariacji na temat stworzeń małych i dużych. Do najbardziej rozsławionych nawiązań do cyklu Argento, należy "La tarantola dal ventre nero", czyli inaczej "Black Belly of the Tarantula".


Fabuła obrazu Paolo Cavary nie odbiega od wytartych gatunkowych szlaków: oto mamy seryjnego mordercę kobiet w chirurgicznych rękawiczkach. Zabójca paraliżuje swe ofiary za pomocą długiej igły, a następnie rozcina im brzuchy przy użyciu noża, podczas gdy te pozostają w pełni świadome. Sprawę mordów bada, powątpiewający w swe posłannictwo, inspektor Tellini (Giancarlo Giannini)...


Istnieją opinie, zgodnie z którymi "La tarantola dal ventre nero" zaliczyć należy do najwybitniejszych okazów z półki "Giallo". Cóż, gusta są różne, ja jednak wzbraniałbym się przed tak entuzjastyczną oceną. Owszem, film Cavary to ramotka wdzięczna i zawierająca w sobie wszelkie dobrodziejstwa nurtu, niemniej pod względem fabularnym, jest to rzecz wtórna, ukierunkowana na dyskontowanie sukcesów rozlicznych poprzedników. Znajdziemy tutaj więc chwyty podpatrzone zarówno u debiutującego zaledwie rok wcześniej Argento, jak i mistrzów Bavy oraz Hitchcocka (finał a la "Psychoza" included). Rozwiązanie zagadki tożsamości psychopaty, będzie mniej lub bardziej zaskakujące, w zależności od stopnia doświadczenia widza, najbardziej jednak doskwiera w nim wątła zawartość logiki. Z kolei mętne, pretensjonalne rozterki policjanta prowadzącego śledztwo to nic innego jak niezamierzenie komiczna próba wprowadzenia do fabuły szczypty psychologii dla ubogich.


To, co z pewnością docenią miłośnicy konwencji, to całkiem krwawe i nieźle wykonane sceny zabójstw. Znajdzie się też okazja dla odrobiny golizny oraz kilka ładnych buź. Wypada w tym miejscu wspomnieć, iż na ekranie pojawiają się aż trzy spośród dziewczyn Bonda: Claudine Auger ("Thunderball"), Barbara Bouchet (Bond "nieoficjalny", "Casino Royal" z 1967) oraz moja faworytka, Barbara Bach ("The Spy Who Loved Me"). Za oprawę muzyczną odpowiedzialny był z kolei Ennio Morricone. W skrócie: wszystko co tygrysy lubią najbardziej. I nic ponadto.

Ocena: ***½


6/08/2017

The Editor (2014)

dir. Adam Brooks, Matthew Kennedy



Któż by się spodziewał, iż tak specyficzny gatunek filmowy jak giallo, doczeka się w końcu własnego renesansu. Źródeł rehabilitacji rdzennie włoskiego nurtu kryminałów z lat 60. i 70. dopatrywać się można w całkiem jeszcze świeżej fascynacji mas produkcjami z grindhouse'owej niszy, za którą to modę bezpośrednio odpowiedzialny był duet Tarantino/Rodriquez. Wszak mawia się że jabłko niedaleko pada od jabłoni, a konotacje giallo z szeroko pojętym kinem eksploatacji i tanimi, taśmowo produkowanymi horrorami są bardzo wyraźne. Jedyny problem nastręcza forma reinterpretacji kanonu: jak tu bowiem na serio podejść do wymarłego dekady temu gatunku, który na dodatek odznaczał się wysokim stężeniem ograniczeń i fabularnych klisz?


Współcześni filmowcy podeszli do zadania w duchu iście postmodernistycznym, skłaniając się ku daleko posuniętej stylizacji i pastiszowej konwencji. Wprawdzie zdarzają się dzieła podchodzące do materiału źródłowego z pełną powagą, jak ma to miejsce chociażby w przypadku filmów duetu Cattet/Forzani, nawet u nich jednak, fabuła podporządkowana jest wysublimowanej formie i zepchnięta na dalszy plan. Kanadyjczycy Adam Brooks i Matthew Kennedy poszli jeszcze dalej i zdecydowali się uderzyć w parodię. Bohaterem ich filmu jest montażysta filmowy, Rey Ciso (Brooks, współreżyser). Rey przed laty był znanym w branży fachowcem, jednak od czasu feralnego wypadku przy stole montażowym, w którym utracił palce prawej ręki, zmuszony jest terminować przy niskobudżetowych filmach grozy. Na planie jednego z nich, dochodzi do serii morderstw, a kaleki montażysta staje się głównym podejrzanym policji...


W przypadku "The Editor" nie ma wątpliwości, iż twórcy celują w grubo ciosaną zgrywę. Większość aktorów została zdubbingowana w toporny sposób, mający na celu imitowanie charakterystycznego trendu "z epoki", ich gra jest celowo przerysowana, a dialogi na tyle niedorzeczne, na ile tylko się da. Efekt nierzadko jest wprost rozbrajający, choć zdarza się też, że żarty są durne, ale niekoniecznie już zabawne. Masa tu nawiązań do klasyki gatunku, z czego najczytelniejsze odwołania obejmują takie perełki, jak "Lo strano vizio della Signora Wardh" (scena gwałtu w strugach deszczu), "La tarantola dal ventre nero", "...E tu vivrai nel terrore! L'aldilà" czy "Lo squartatore di New York". Syntezatorowa ścieżka dźwiękowa zahacza z kolei o twórczość weterana Claudio Simonettiego. Na łatwych do wyśmiania motywach z teki opatrzonej żółtą okładką, duet odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię zresztą nie kończy, bo pojawiają się tu również aluzje do "Don't look now" Roega, "The Shining" Kubricka, "Videodrome" Cronenberga, a nawet... "Amarcordu" Felliniego. 


Zręczny to misz-masz, od strony realizacyjnej nie budzi praktycznie najmniejszych zarzutów, widać jednak w nim również pewne niezdecydowanie jego twórców. Z jednej strony mamy tu do czynienia ze skrajnie rozbrykaną kpiną, z drugiej - pod koniec do fabuły wkradają się elementy surrealistyczne, które sprawiają wrażenie wyjętych z zupełnie innej bajki. Szczerze mówiąc, mimo że miejscami bawiłem się naprawdę przednio, to jednak wolałbym chyba aby rzecz poszła w tym drugim kierunku, oferując bardziej tradycyjny hołd. Jakby nie patrzeć bowiem, "The Editor" pozostaje pozycją dla dość wąskiego kręgu wtajemniczonych kinomanów, przeciętny widz wielu gagów najzwyczajniej nie zrozumie lub też uzna je za niskiej klasy wygłup. Mimo wszystko, pasjonaci, którzy liznęli co nieco "włoszczyzny" mogą mieć niezłą frajdę.

Ocena: ***½



Jade (1995)

dir. William Friedkin



Był okres, gdy Joe Eszterhas należał do grona najbardziej rozchwytywanych i najlepiej opłacanych scenarzystów w Hollywood. Po oszałamiającym sukcesie "Nagiego instynktu", mógł windować wysokość swych honorariów do niebotycznych sum i dyktować wytwórniom własne warunki. Inna sprawa, że znaczącą większość skryptów jego autorstwa z tego okresu stanowiły mało chwalebne próby zdyskontowania wspomnianego sukcesu. Wyjątkowo wyraźnie widać to zwłaszcza w przypadku takich obrazów, jak "Sliver" czy "Jade", które pod względem fabularnym stanowią trawestację motywów, wcześniej tak zręcznie sprzedanych przez Paula Verhoevena w jego wielkim hicie. 


W przypadku drugiego z wymienionych tytułów punkt wyjścia jest w zasadzie identyczny, co we wspomnianym thrillerze z Sharon Stone: w swoim apartamencie zamordowany zostaje zamożny koneser sztuki. Sprawą zajmuje się ambitny zastępca prokuratora okręgowego nazwiskiem Corelli (David Caruso). W trakcie śledztwa odkrywa, że ofiarę łączyły szemrane powiązania z gubernatorem stanu. Jeszcze inny trop prowadzi z kolei do dawnej miłości Davida, pani psycholog, obecnie będącej żoną jego najbliższego przyjaciela... 


Kryminalna intryga w "Jade" wydaje się być szyta nieco zbyt grubymi nićmi, próby zwodzenia widza nie zawsze wypadają tutaj przekonująco. Po raz kolejny, sklecona przez Eszterhasa fabuła raczy nas mariażem seksu i przemocy, w który wplątany zostaje poszukujący prawdy, w gruncie rzeczy prawy i szlachetny, bohater. Nie mogło również zabraknąć wyrazistej femme fatale, tutaj odgrywanej przez urodziwą, acz niewystarczająco wyrazistą Lindę Fiorentino. 


Scenariuszowe mielizny, których, co jak co, tutaj nie brakuje, tuszować stara się stojący za kamerą William Friedkin, zaprawiony w bojach wyga, twórca słynnego "Francuskiego łącznika". Jego sprawna reżyserska ręka nadaje akcji szybkie (miejscami może aż nadto) tempo i tworzy gęsty klimat zagrożenia, potęgowany przez posępny temat muzyczny autorstwa Jamesa Hornera. Znalazło się nawet miejsce na swoisty znak rozpoznawczy Friedkina: dynamiczny pościg samochodowy ulicami San Francisco wydaje się w prostej linii nawiązywać do brawurowych sekwencji z "Łącznika" oraz "Żyć i umrzeć w Los Angeles", dwóch klasyków mocnego kina policyjnego. 


To jednak nie wystarczyło: ani erotyczne napięcie, którym pragnie oczarowywać Eszterhas, ani bogate doświadczenie Friedkina w kwestii materii filmowej nie przekonały zarówno krytyki, jak i publiczności. "Jade" poniosło w kinach sromotną klęskę, kontynuując złą passę adaptacji fabuł autorstwa węgierskiego Złotego Dzieciaka z Fabryki Snów, której kulminacyjnym momentem były niesławne "Showgirls". 


Dzisiaj, całe dwie dekady, jakie dzielą nas od barwnych lat 90., mało kto już pamięta o gwiazdorskim rozbłysku Eszterhasa, podobnie jak niewielu wspomina jego porażki. Jednak to paradoksalnie właśnie upływ czasu pozwala spojrzeć na omawianą pozycję i jej podobne przychylniejszym okiem. W końcu przecież nostalgia tkwi w każdym z nas, odnosi się jedynie do różnych momentów.

Ocena: ***


6/06/2017

Only Lovers Left Alive (2013)

dir. Jim Jarmusch



Jim Jarmusch już na początku drogi twórczej znalazł sobie niszę, budując potem wytrwale bazę zagorzałych miłośników swego oryginalnego stylu. Dziś jest kimś na wzór arystokraty kina niezależnego: nadal tworzy gdzieś na obrzeżach mainstreamu swe skromne filmy, które jednych fascynują, innych zaś na starcie odrzucają specyfiką narracji i niecodzienną formą. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku gotyckiego horroru "Tylko kochankowie przeżyją": to nie tylko wariacja na temat wampiryzmu, ale też zakamuflowany (niezbyt pieczołowicie) manifest artysty uparcie podążającego "pod prąd", na przekór modom i wymogom, jakie narzuca technologiczny rozwój. 


Bohaterami są tutaj Adam (Tom Hiddleston) i Eve (Tilda Swinton), dwoje krwiopijców, przed wiekami połączonych przez uczucie, któremu pomimo upływu czasu pozostają wierni. On na co dzień mieszka w starym domu na obrzeżach Detroit, odcięty od świata zewnętrznego, który już dawno temu stracił dla niego wszelki powab. Ona z kolei przebywa w dawnej mekce bitników, egzotycznym Tangerze, gdzie towarzystwa dotrzymuje jej Christopher Marlowe (John Hurt), czyli "prawdziwy" autor dramatów Szekspira, od stuleci ukrywający prawdę na temat jednego z największych oszustw w historii... 


Nić fabularna, co u Jarmuscha częste, jest tu nad wyraz wątła: to bardziej ciąg epizodów, smutno-zabawnych momentów, mało znaczących pozornie rozmów. Okresy rozłąki para zakochanych regularnie przerywa spotkaniami i wokół jednego z takich "pojednań" zbudowana została akcja "Tylko kochankowie przeżyją". W odpowiedzi na pogłębiającą się depresję Adama (związaną - jakże by inaczej - z działalnością śmiertelników, tutaj określanych po prostu jako "zombie"), Eve wpada z wizytą do zalanego deszczem Detroit, przemysłowego miasta straszącego pustostanami i walącymi się budynkami fabryk. Miejsce tyleż posępne, co mogące pochwalić się bogatą, barwną przeszłością, wydaje się idealnie oddawać stan ducha Adama, ale i samego Jarmuscha. Wszak na drugim biegunie mamy - wzmiankowane tutaj jedynie, ale w wysoce symptomatycznym stylu - Los Angeles, stolicę moralnej zgnilizny i zepsucia, którą z kolei upodobała sobie infantylna i beztroska siostra Eve, Ava (Mia Wasikowska). Poprzez stylizację, celebrowanie "niedzisiejszości", twórca "Nocy na Ziemi" zdaje się mówić: może to i pobocze, ale to moje pobocze i tutaj jest mi dobrze. 


Jarmusch, pomimo że ubiera swą opowieść w kostium kina grozy, tak naprawdę proponuje nam zatopiony w melancholii, kontemplacyjny melodramat, podlany typowym dla niego, dyskretnym poczuciem humoru. Zgodnie z tym, co twierdzą osoby zaangażowane w projekt, praca przebiegała w duchu improwizacji, bez jasno wyznaczonego punktu docelowego. To również daje się odczuć w trakcie seansu i osobiście muszę stwierdzić, że owa bezcelowość miejscami daje się nieco we znaki. "Tylko kochankowie przeżyją" to jednak przede wszystkim kino atmosfery: nie tyle dla rozumu, co do smakowania. Również ze względu na ścieżkę dźwiękową, pełną gitarowych zgrzytów, bluesowego brudu i stonerowych smaczków. Muzyka stanowi tu idealne dopełnienie tak strony wizualnej, jak i niespiesznego rytmu narracji. 


Reasumując: "wampiryczny" Jarmusch to wciąż Jarmusch przede wszystkim dla swoich fanów. Trochę dygresyjny, kręcący nosem nad upadkiem sztuki, trochę snobistyczny, ale też ujmująco szczery. Zalewające ekran mroki nocy mogą mieć przygnębiający wydźwięk, jednak przed całkowitym zatopieniem przez nie chroni promyk nadziei. Ta ukrywa się pod wyświechtanym frazesem "miłość", a kochankowie to jedyni święci, jedyni niewinni i nieskazitelnie czyści w świecie zaludnionym przez emocjonalne wraki, budzące lęk żywe trupy. Nawet jeśli tymi kochankami są odurzające się posoką, smutne wampiry.

Ocena: *****


6/01/2017

Wild (2016)

dir. Nicolette Krebitz



W trakcie oglądania "Dzikiej" natrętnie nawiedzało mnie wspomnienie szeroko rozpowszechnionej "urban legend", w której to grupa znajomych, pod nieobecność koleżanki zakradła się do jej pokoju i schowała w szafie w celu zrobienia niespodzianki. Zamiast jednak wyskoczyć spośród ubrań z gromkim "Überraschung", niezapowiedziani goście stali się świadkami gorszącej sceny umilania sobie czasu przez wzmiankowaną wyżej koleżankę z pomocą słoika Nutelli i domowego czworonoga. Każdy z nas słyszał tę historię zapewne przynajmniej raz i pierwsza reakcja zawsze pełna była niedowierzania i niesmaku. Ja słyszałem opowieść kilkakrotnie, za każdym razem od kogo innego i za każdym razem narracja prowadzona była z pozycji bezpośredniego obserwatora. Jak każdy inny, przegięty żart z czasem staje się czasem żartem z brodą, a i jego szokująca zawartość ma tendencję do przeterminowania.


Nicolette Krebitz wybierając tematykę zoofilii, porwała się na jedno z nielicznych tabu, od których współczesne kino wciąż stara się trzymać z daleka. Próba zaprezentowania fabuły o erotycznej relacji między młodą dziewczyną, a wilkiem, to stąpanie po cienkim lodzie. Zwłaszcza, jeśli mowa o tonacji serio i bez bawienia się w dwuznaczności. Niemiecka aktorka i reżyserka, wiele wyobraźni widza nie pozostawia, jednocześnie ujmuje jednak fabułę w baśniowo-ironiczny cudzysłów. Efekt jest specyficzny i z pewnością odrzuci mainstreamowych widzów, ma jednak szansę przypaść do gustu bywalcom festiwali kina niezależnego.


"Dzika" zaczyna się jak klasyczny obyczaj: na pierwszym planie mamy wyalienowaną, aspołeczną pracownicę biura. W jej postawie daje się wyczuć wyraźną niechęć względem konwenansów i zwyczajowych relacji. Ania sprawia wrażenie zagubionej, pogrążonej w marazmie. Dopiero przypadkowe spotkanie na skraju lasu z wilkiem, sprawi, że dziewczyna przebudzi się do życia.


Przy takiej tematyce łatwo ulec pokusie posłużenia się tanią prowokacją, lub - co jeszcze straszniejsze - popaść w pretensjonalność. Fakt, że żaden z tych przypadków nie ma tu zastosowania, zawdzięczamy przede wszystkim dwóm czynnikom. Pierwszy z nich to pełne poświęcenia aktorstwo wcielającej się w główną rolę Lilith Stangenberg, drugim jest zbawienny dystans. Krebitz zręcznie unika pułapek, sięgając a to po czarny, anarchizujący humor, a to po oniryczną atmosferę z pogranicza snu. Jej film może być rozpatrywany zarazem jako forma sprzeciwu przeciwko realiom kapitalistycznego, nastawionego na konsumpcję świata, jak i wisielczy żart, kuksaniec wymierzony przywykłemu do określonych norm, widzowi. 


Koniec końców, "Wild" działa na podobnej zasadzie jak przytoczona na wstępie anegdota: niby powinien oburzać, ale nikomu w zasadzie wielkiej krzywdy nie czyni. Ot, kontestująca fantazja, która broni się głównie za sprawą efektownej oprawy audiowizualnej. Kły od czasu do czasu pokaże, ale nigdy nie gryzie. 

Ocena: ***½



La Vénus à la fourrure (2013)

dir. Roman Polański



Po błyskotliwej ekranizacji "Boga rzezi" Yasminy Reza Polański jeszcze raz postawił na teatr na ekranie. Tym razem jeszcze skromniejszy i bardziej kameralny, bo rozpisany tylko na dwoje postaci, ale jeszcze bardziej chyba efektowny i porywający. 


"Wenus w futrze" to adaptacja sztuki autorstwa Davida Ivesa, która z kolei jest wariacją na temat dziewiętnastowiecznej powieści Leopolda von Sacher-Masocha. Książka Masocha, od którego nazwiska wywodzi się pojęcie masochizmu, przełamywała tabu i szokowała jemu współczesnych. Sztuka Ivesa, a wraz z nią i jej filmowa wersja, szoku raczej u nikogo nie wywoła, choć jednocześnie sięga znacznie głębiej niż fantazje austriackiego autora sprzed dwóch wieków. 


To, co bowiem z początku zapowiada się na zręcznie rozpisaną komedię erotyczną, z czasem zbacza na znacznie bardziej niebezpieczne terytorium. Obraz twórcy "Chinatown" można interpretować przynajmniej na kilka różnych sposobów: na poziomie podstawowym mamy tu do czynienia z rozprawą na temat roli kobiety i mężczyzny we współczesnym świecie czy seksualności w ogóle. Jako przypowieść o ostatnich bastionach dawnego, maskulinistycznego świata deptanych przez obcasy feminizmu, o postępującej kastracji mężczyzny i powolnym odwracaniu się biegunów. Dostrzec można jednak także inne, może mniej oczywiste znaki zapytania: dotyczące tkwiącej w nas potrzeby dominacji i kłopotliwej kwestii czerpania satysfakcji z upokorzenia i bycia upokarzanym. Pytania z rejonów, które eufemistycznie określić można jako ciemną stronę ludzkiej natury, których jednak wyprzeć się nie sposób, niezależnie czy uznajemy siebie samego za bogobojnego katolika, postępowego protestanta czy liberalnego hedonistę poszukującego w życiu wciąż nowych doznań. Może też dlatego, w trakcie oglądania najnowszego dzieła Polańskiego, śmiech miejscami więźnie w gardle, a mózg zaczyna niebezpiecznie się przegrzewać. Jeszcze z innej perspektywy, "Wenus w futrze" niejeden odbierze jako dotkliwy, jadowity pamflet na wywodzący się w linii prostej z mizoginizmu zwyczaj uprzedmiotawiania kobiet, traktowania ich na poziomie fetyszu, także w sztuce. 


Sztuka jako taka to zresztą kolejna kwestia, którą roztrząsa w swoim obrazie Polański: jaki ma wpływ na nasze życie, jak może je kształtować, narzucać wzorce. Czy rzeczywiście sztuka, którą znamy to sztuka stworzona przez mężczyzn i dla mężczyzn? Dzięki reżyserskiej biegłości autora "Noża w wodzie" te wszystkie z pozoru "skomplikowane" zagadnienia nie mają ciężaru akademickiej dysputy - to nade wszystko wyśmienicie zrealizowana, dynamicznie i ze smakiem sfotografowana rozrywka. Bezbłędnie przy tym zagrana, zarówno przez Mathieu Amalrica, jak i Seigner, wieloletnią partnerkę reżysera. Tocząca się między tą dwójką pełna wybiegów wojna, przybiera postać niekończącej się utarczki słownej, pojedynku dwóch podstawowych pierwiastków, odtwarzanego z prędkością rozgrywki ping-ponga. Zdecydowanie jedne z najbardziej elektryzujących kreacji aktorskich w kinie światowym ostatnich paru lat. 


Von Sacher-Masoch rozprawiał o podniecie, jaką daje uczucie bycia poniżonym przez piękną kobietę, o bólu, który rodzi rozkosz. Ives, a za nim Polański, przedstawiają postmodernistyczną wersję dziejów Adama i Ewy, w której pełniąca role archetypów para bohaterów, co chwila wychodzi ze swych ról, do tego stopnia, że łatwo się pogubić, co jest grą, a co już nie. Dokładnie tak jak w życiu, gdzie grą, domorosłym aktorstwem jest każdy umizg, każdy "podryw", każda próba przypochlebienia się, a w efekcie: zdominowania drugiej strony, zdobycia nad nią ostatecznej przewagi. Wojna płci? Tak to zwykli nazywać w istocie, tylko dziś zamiast maczugi mamy gesty, słowa, pozy.

Ocena: *****