Małżeństwo z dzieckiem. Para młodych zakochanych. Dwóch żołnierzy na przepustce. Trzeźwy alkoholik. Homoseksualista poszukujący towarzystwa na noc. Skłóceni małżonkowie w drodze powrotnej z przyjęcia. Butny Murzyn i jego żona. Jedyne, co łączy tych ludzi, to fakt, iż w niedzielę późną nocą wsiadają do jednego wagonu nowojorskiej kolejki miejskiej. Leniwa podróż do domów, zamienia się dla wszystkich w piekło, gdy do podróżnych dołącza duet poszukujących mocnych wrażeń oprychów...
"The Incident" oparty został na scenariuszu Nicholasa E. Baehra (wcześniej jego historia posłużyła za podstawę filmu telewizyjnego z 1963 roku). To utrzymana w stylistyce neo-noir opowieść o przemocy i terrorze, pełnokrwisty dreszczowiec, w którym pierwsze skrzypce grają pierwszorzędne aktorstwo oraz zręcznie stopniowane napięcie. W pierwszej połowie filmu, reżyser skupia się na drobiazgowym przedstawieniu poszczególnych postaci dramatu: każda z czternaściorga postaci, zmaga się z jakimiś bolączkami. Czasem będą one całkiem błahe, kiedy indziej mamy do czynienia z ludźmi znajdującymi się na życiowym zakręcie. Raz będą to małżeńskie kłopoty, kiedy indziej rasowa nienawiść. Pijak pragnie odzyskać swoją pracę i rodzinę, a nieśmiały gej szuka akceptacji ze strony przypadkowych osób.
Wszystkie te problemy blakną (choć nie znikają, jak czas pokaże) w obliczu sytuacji ekstremalnej. Wraz z pojawieniem się w pociągu dwójki chuliganów, akcja obrazu Larry'ego Peerce'a nabiera prędkości. Nabiera jej w sposób tak drastyczny, iż można wręcz pokusić się w tym przypadku o porównanie do diabelskiej przejażdżki rollercoasterem. Zaczyna się od niewybrednych żartów kosztem śpiącego w przedziale bezdomnego, zaraz potem jednak szykany dotykają pozostałych pasażerów. Po próbach psychicznego zastraszenia pojawiają się rękoczyny, sytuacja staje się patowa, jednak podróżni pozostają w większości przypadków bierni. Kiedy zaś wreszcie dojdzie do otwartej konfrontacji, my, widzowie, siedzimy już dosłownie na krawędzi fotela.
"The Incident" to - bez dwóch zdań - film petarda. Intensywny do bólu, okrutny, emocjonalnie wyczerpujący. Pomimo upływu lat, wciąż wywiera na odbiorcy piorunujące wrażenie. Tym bardziej dziwi fakt, iż obecnie mało kto o nim pamięta. Oczywiście, można wytknąć fabule pewne mankamenty, jak chociażby zbyt mechanicznie poprowadzoną partię drugą, kiedy to oprawcy przesiadają się z miejsca na miejsce, dręcząc swe ofiary po kolei. Łatwo jednak zapomnieć o tym, że całość to wymysł scenarzysty, który pragnie potrząsnąć oglądającym. Bez problemu wszak można wyobrazić sobie analogiczną sytuację w pobliżu własnego miejsca zamieszkania, wielu z nas zresztą z pewnością choć raz było świadkiem podobnych popisów w wykonaniu podpitych, tudzież naćpanych wyrostków.
Tak jak szybko zapominamy o tym, że mamy do czynienia z fikcją, tak prędko też rozmywa się umowność miejsca akcji. Choć sceny plenerowe nakręcone zostały w prawdziwych lokacjach na Bronxie, to już sama - trwająca pięćdziesiąt minut - sekwencja w wagonie metra zarejestrowana została w zbudowanej w studio scenografii (twórcy nie uzyskali zgody od zarządu nowojorskiej kolei na filmowanie wewnątrz prawdziwego pociągu), z dodaną jedynie projekcją tylną. Sztuka nie udałaby się z pewnością, gdyby nie kapitalna obsada. Wśród wykonawców znajdziemy wiele znajomych twarzy, w większości są to jednak aktorzy kojarzeni z drugim planem lub telewizją, co wzmaga jedynie posmak para-dokumentalnego autentyzmu. W kluczowej roli żołnierza pojawia się młody Beau Bridges i jest to zarazem najbardziej rozpoznawalna dla współczesnego widza facjata w tym zestawie (choć kinomani nie unikający "klasyki", bez trudu wskażą również weteranów pokroju Jacka Gilfroda, Donny Mills, Mike Kellin czy Brocka Petersa). Cały show kradną jednak odtwórcy ról zakapiorów: zarówno dla Martina Sheena, jak i Tony'ego Musante, udział w filmie Peerce'a stanowił ekranowy debiut. Obaj też wywiązali się ze swych zadań bezbłędnie. Jako rasowy psychopata prym wiedzie Musante, jednak Sheen jest bodaj nawet bardziej wyrazisty jako jego wiecznie chichoczący partner. Mocne, zapadające w pamięć kreacje. Każdy początkujący aktor marzy o podobnym starcie.
Nie będę Wam wmawiał, że omawiana pozycja całkowicie ustrzegła się przed nieubłaganym i niszczycielskim upływem czasu. Który jednak z ówczesnych thrillerów dziś wypada równie wstrząsająco, jak w momencie premiery? Nie zmienia to faktu, że "The Incident" to "małe Wielkie Kino" z prawdziwego zdarzenia. Nie tylko przez sto minut paraliżuje, ale skłania też do przemyśleń. W końcu to nie żadna eksploatacja, a pozycja która niesie ze sobą garść niewesołych socjologicznych spostrzeżeń. Finał jest tu na tyle gorzki, na ile się da, a po zakończonym seansie długo jeszcze siedzimy w ciemnościach, myśląc o tym, co właśnie przeżyliśmy. Ocena: *****
Film faktycznie robi wrażenie i dziwne, że jest praktycznie zapomniany. Recenzja spoko, ale najbardziej rozpoznawalna facjata to chyba jednak ta Martina Sheena ;)
Wiesz może czy gdzieś istnieją napisy lub wersja z lektorem?
OdpowiedzUsuńObawiam się, że jedynie wersja oryginalna. Chyba że któraś ze stacji pokroju TCM ma to w swojej ofercie.
UsuńFilm faktycznie robi wrażenie i dziwne, że jest praktycznie zapomniany. Recenzja spoko, ale najbardziej rozpoznawalna facjata to chyba jednak ta Martina Sheena ;)
OdpowiedzUsuń