1/29/2022

Terrorgram (1988)

dir. Stephen M. Kienzle


Niskobudżetowa antologia grozy, w której trójkę nikczemników spotyka kara za ich przewinienia. „Dostarczycielem” karmy jest tajemniczy posłaniec, który każdorazowo podsuwa pod nos blankiet, na którym należy się podpisać, aby otrzymać przesyłkę. Zawartość przesyłki zaś za każdym razem inna, dostosowana do rodzaju grzechów nieszczęśnika.

I tak, w pierwszej noweli poznajemy reżysera tanich B-klasowców nazwiskiem Alan Smythee (facet najwyraźniej świadom jest poziomu swych dokonań, stąd taki, a nie inny pseudonim), który w swych filmach epatuje przemocą wobec płci pięknej, a i sam w życiu codziennym jest nie lada szowinistyczną świnią, traktującą swe aktorki jak najgorsze ścierwo. Facet dostanie za swoje, gdy przedawkuje heroinę (od której jest uzależniony) i trafi do przypominającego czyściec miejsca, w którym role zostaną odwrócone i to nim pomiatać będą kobiety.

Mocno przerysowana historia, z karykaturalnie przedstawionymi figurami „oprawczyń”. Segment rozpoczyna czytelne nawiązanie do Świadka mimo woli (1984) De Palmy, ze zwyrodnialcem próbującym przewiercić roznegliżowaną blondynkę za pomocą wiertarki. Psychol odziany jest przy tym w kostium z sex shopu i prezentuje się nad wyraz groteskowo. Ogółem jest to lekka i przyjemna przystawka, choć przyznam że zaprezentowany w niej typ humoru nie do końca do mnie przemawia (zdecydowanie przegięte, miejscami wręcz kabaretowe aktorstwo).

Druga opowieść skupia się na prezenterce z wieczornych wiadomości, która pewnego dnia w drodze do domu potrąca kilkuletniego chłopca. Bojąc się, że w wyniku tego wypadku wybuchnie skandal, a ona sama straci lukratywną posadę, kobieta ucieka z miejsca zbrodni. Wkrótce otrzyma paczkę od wspomnianego kuriera, w której znajdować się będzie dziecięca pozytywka…

Tym razem jest nieco poważniej, choć i tu znajdziemy elementy grubo ciosanej satyry. Grunt jednak, że jest niezły klimat i przyjemne dla oka efekty praktyczne. Zakończenie pozostawia jednak pewien niedosyt.

W noweli finałowej poznajemy Erica Kellera (J.T. Wallace), kawał skurwiela, damskiego boksera i chama. W Dzień Weterana ten gbur zostanie skonfrontowany ze swoją przeszłością: otóż w latach 60. podkablował kolegę ze studiów unikającego poboru do wojska. Biedak trafił do Wietnamu, gdzie spotkał go wyjątkowo przykry los. Teraz jego przeżycia staną się udziałem Erica.

Fajny pomysł, choć mocno zalatuje pierwszym segmentem kinowej Strefy mroku (1983) od Johna Landisa (który z kolei był luźno inspirowany odcinkiem oryginalnej serii Roda Sterlinga pt. A Quality of Mercy). Dla mnie dodatkowy atut stanowią nawiązania do wojny wietnamskiej, choć warto odnotować, że Wietnam wygląda tutaj… niezbyt egzotycznie (czytaj: twórców nie stać było na kręcenie w którymkolwiek z państw południowo-wschodniej Azji, toteż musieli się zadowolić zwykłymi chaszczami gdzieś w okolicach Long Beach). Ogółem: średniak, ale z potencjałem.

Podobnie zresztą można podsumować cały Terrorgram: są tu niezłe patenty, nieoceniony ejtisowy feeling, ale całości brakuje wyrazistego charakteru. Nie ukrywam przy tym, że mam słabość do wszelkiej maści antologii filmowych, więc rzecz ma ode mnie na starcie fory. Całościowo jest to jednak typowy przypadek VHS-owej „dolnej półki”. Zapewne gdybym odpalił film Stephena M. Kienzle’a w dzieciństwie, bawiłbym się wyśmienicie i do dziś darzyłbym go sentymentem. Oglądany w wieku dorosłym jawi się jako przeciętniak. Nie ma tu zbyt wiele gore (choć kilka bardziej krwawych scen się znajdzie), aktorstwo typowa „czwarta liga”, a i samemu scenariuszowi przydałoby się nieco „polerowania”. Ciekawostkę stanowi za to gościnny udział Jamesa Earla Jonesa, którego tubalny głos wprowadza nas w każdą z historii. Dla kolekcjonerów wyposażonych w rzadką cechę wyrozumiałości będzie to miło spędzone półtorej godziny, ale pisać do domu raczej nie ma o czym.



1/11/2022

La mansión de los Cthulhu (1992)

dir. Juan Piquer Simón


Hawk (Brad Fisher), przywódca szajki opryszków, zabija na terenie lunaparku dilera narkotyków, kradnąc przy okazji sporą pakę kokainy. Cała grupa musi w związku z tym salwować się ucieczką przed poszukującą ich policją. Do współpracy zmuszają przemocą magika Chandu (Frank Finlay), który udziela im schronienia w swojej majestatycznej posiadłości. Czego rzezimieszki nie wiedzą to to, że willa jest nawiedzona…

Osobę Juana Piquera Simóna miłośnicy kina grozy kojarzą z pewnością z ultra-przebojowego giallo/slashera Pieces (1982) oraz oślizgłego Slugs (1988). Nakręcone cztery lata po drugim z wymienionych Cthulhu Mansion to z kolei podejście Hiszpana do strasznych domostw i – jak wskazywać mógłby tytuł – spuścizny Lovecrafta. Zapał nastawionych na klimaty rodem z prozy Samotnika z Providence muszę jednak ostudzić: nawiązania do jego twórczości są tu praktycznie nieobecne (poza drobnymi szczegółami, o czym zaraz). Nie brakuje za to kiepskiego aktorstwa (dość powiedzieć, że weteran Frank Braña ma tu rolę niemą, a również doświadczony w fachu, wyspecjalizowany w rolach drugoplanowych Finlay przez większość czasu sprawia wrażenie mocno zagubionego), tanich efektów specjalnych i bezsensownych linii dialogowych. Jest więc mocno „serowo”, co dla niejednego stanowić będzie atut sam w sobie.


W kwestii odwołań obraz Simóna wydaje się być przede wszystkim pozbawioną inwencji kalką Martwego zła (1982). Mamy położony na odludziu dom, czyhające w jego podziemiach pradawne zło oraz tajemniczą „księgę” (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby określenie: broszura), na której okładce wypisano imię obecnego też w tytule przedwiecznego. Są wyłażące z lodówki stwory i drzewo atakujące urodziwą niewiastę. Mało za to w tym wszystkim sensu, a zamiast popisów czarnej magii przez większość czasu podziwiamy tandetne sztuczki magiczne (obowiązkowy wręcz element w co drugim niskobudżetowym horrorze: wikański pentagram robiący za symbol Zła, tutaj w dodatku z wpisanym weń Rogatym).

Bardzo nieporadna jest więc to rzecz, podbierająca z kasowych przebojów z gracją osiemdziesięcioletniego matadora. To wszystko można jednak przeboleć, najbardziej doskwiera kompletny brak golizny i niedostatek gore (które jest tutaj – w porównaniu z wymienionymi powyżej pozycjami – mocno stonowane), co w przypadku niskobudżetowej podróby wydaje się być wręcz niewybaczalnym grzechem. Przyznam jednak, że seans upłynął mi w całkiem przyjemnej atmosferze: jest tu mocno wyczuwalny ejtisowy klimat (ach, ci upozowani macho i ich laski w ramoneskach prosto ze sklepowej wystawy!) oraz odpowiednia ilość głupot, aby przez półtorej godziny nie nudzić się choćby przez chwilę. W skrócie: VHS-owy pomiot dla wyrozumiałych i doświadczonych.