dir. Juan Piquer Simón
Osobę Juana Piquera Simóna miłośnicy kina grozy kojarzą z pewnością z ultra-przebojowego giallo/slashera Pieces (1982) oraz oślizgłego Slugs (1988). Nakręcone cztery lata po drugim z wymienionych Cthulhu Mansion to z kolei podejście Hiszpana do strasznych domostw i – jak wskazywać mógłby tytuł – spuścizny Lovecrafta. Zapał nastawionych na klimaty rodem z prozy Samotnika z Providence muszę jednak ostudzić: nawiązania do jego twórczości są tu praktycznie nieobecne (poza drobnymi szczegółami, o czym zaraz). Nie brakuje za to kiepskiego aktorstwa (dość powiedzieć, że weteran Frank Braña ma tu rolę niemą, a również doświadczony w fachu, wyspecjalizowany w rolach drugoplanowych Finlay przez większość czasu sprawia wrażenie mocno zagubionego), tanich efektów specjalnych i bezsensownych linii dialogowych. Jest więc mocno „serowo”, co dla niejednego stanowić będzie atut sam w sobie.
W kwestii odwołań obraz Simóna wydaje się być przede wszystkim pozbawioną inwencji kalką Martwego zła (1982). Mamy położony na odludziu dom, czyhające w jego podziemiach pradawne zło oraz tajemniczą „księgę” (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby określenie: broszura), na której okładce wypisano imię obecnego też w tytule przedwiecznego. Są wyłażące z lodówki stwory i drzewo atakujące urodziwą niewiastę. Mało za to w tym wszystkim sensu, a zamiast popisów czarnej magii przez większość czasu podziwiamy tandetne sztuczki magiczne (obowiązkowy wręcz element w co drugim niskobudżetowym horrorze: wikański pentagram robiący za symbol Zła, tutaj w dodatku z wpisanym weń Rogatym).
Bardzo nieporadna jest więc to rzecz, podbierająca z kasowych przebojów z gracją osiemdziesięcioletniego matadora. To wszystko można jednak przeboleć, najbardziej doskwiera kompletny brak golizny i niedostatek gore (które jest tutaj – w porównaniu z wymienionymi powyżej pozycjami – mocno stonowane), co w przypadku niskobudżetowej podróby wydaje się być wręcz niewybaczalnym grzechem. Przyznam jednak, że seans upłynął mi w całkiem przyjemnej atmosferze: jest tu mocno wyczuwalny ejtisowy klimat (ach, ci upozowani macho i ich laski w ramoneskach prosto ze sklepowej wystawy!) oraz odpowiednia ilość głupot, aby przez półtorej godziny nie nudzić się choćby przez chwilę. W skrócie: VHS-owy pomiot dla wyrozumiałych i doświadczonych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz