1/11/2022

La mansión de los Cthulhu (1992)

dir. Juan Piquer Simón


Hawk (Brad Fisher), przywódca szajki opryszków, zabija na terenie lunaparku dilera narkotyków, kradnąc przy okazji sporą pakę kokainy. Cała grupa musi w związku z tym salwować się ucieczką przed poszukującą ich policją. Do współpracy zmuszają przemocą magika Chandu (Frank Finlay), który udziela im schronienia w swojej majestatycznej posiadłości. Czego rzezimieszki nie wiedzą to to, że willa jest nawiedzona…

Osobę Juana Piquera Simóna miłośnicy kina grozy kojarzą z pewnością z ultra-przebojowego giallo/slashera Pieces (1982) oraz oślizgłego Slugs (1988). Nakręcone cztery lata po drugim z wymienionych Cthulhu Mansion to z kolei podejście Hiszpana do strasznych domostw i – jak wskazywać mógłby tytuł – spuścizny Lovecrafta. Zapał nastawionych na klimaty rodem z prozy Samotnika z Providence muszę jednak ostudzić: nawiązania do jego twórczości są tu praktycznie nieobecne (poza drobnymi szczegółami, o czym zaraz). Nie brakuje za to kiepskiego aktorstwa (dość powiedzieć, że weteran Frank Braña ma tu rolę niemą, a również doświadczony w fachu, wyspecjalizowany w rolach drugoplanowych Finlay przez większość czasu sprawia wrażenie mocno zagubionego), tanich efektów specjalnych i bezsensownych linii dialogowych. Jest więc mocno „serowo”, co dla niejednego stanowić będzie atut sam w sobie.


W kwestii odwołań obraz Simóna wydaje się być przede wszystkim pozbawioną inwencji kalką Martwego zła (1982). Mamy położony na odludziu dom, czyhające w jego podziemiach pradawne zło oraz tajemniczą „księgę” (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby określenie: broszura), na której okładce wypisano imię obecnego też w tytule przedwiecznego. Są wyłażące z lodówki stwory i drzewo atakujące urodziwą niewiastę. Mało za to w tym wszystkim sensu, a zamiast popisów czarnej magii przez większość czasu podziwiamy tandetne sztuczki magiczne (obowiązkowy wręcz element w co drugim niskobudżetowym horrorze: wikański pentagram robiący za symbol Zła, tutaj w dodatku z wpisanym weń Rogatym).

Bardzo nieporadna jest więc to rzecz, podbierająca z kasowych przebojów z gracją osiemdziesięcioletniego matadora. To wszystko można jednak przeboleć, najbardziej doskwiera kompletny brak golizny i niedostatek gore (które jest tutaj – w porównaniu z wymienionymi powyżej pozycjami – mocno stonowane), co w przypadku niskobudżetowej podróby wydaje się być wręcz niewybaczalnym grzechem. Przyznam jednak, że seans upłynął mi w całkiem przyjemnej atmosferze: jest tu mocno wyczuwalny ejtisowy klimat (ach, ci upozowani macho i ich laski w ramoneskach prosto ze sklepowej wystawy!) oraz odpowiednia ilość głupot, aby przez półtorej godziny nie nudzić się choćby przez chwilę. W skrócie: VHS-owy pomiot dla wyrozumiałych i doświadczonych.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz