10/28/2017

Junior (1985)

dir. Jim Hanley



K. C. i Jo wychodzą na wolność z więzienia. Przyjaciółki postanawiają wieść przyzwoite życie i osiedlają się w opuszczonym budynku nad jeziorem. Okolicę zaludniają jednak w większości wulgarne rednecki, które uprzykrzają na każdym kroku życie kobiet. Ich najbardziej zagorzałym prześladowcą jest Junior, mieszkający wspólnie z upośledzoną matką brutal...


Wnioskując z plakatów reklamujących obraz Jima Hanleya, można by odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jeszcze jednym slasherem z lat 80. Wymyślone przez dystrybutora hasło przywołuje takie tytuły, jak "Psychoza", "Omen" oraz "Piątek 13.". Tytułowy Junior spogląda z postera obłąkańczym wzrokiem, dzierżąc w garści piłę mechaniczną. Prawda jest jednak taka, że ciężko omawianą pozycję jednoznacznie zaklasyfikować. Fabuła to wypadkowa licznych inspiracji: trochę tu "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", "Uwolnienia", znajdą się też koncepty podpatrzone w wymienionych powyżej filmach (choć "Omenu" akurat nijak nie da się do tego zestawu wepchnąć, nawet na siłę).


"Juniorowi" (aka "Hot Water") najbliżej do grindhouseowej masówki z wcześniejszej dekady: to okraszony sporą ilością golizny dreszczowiec z błahą i nijaką historią, marnym aktorstwem i ciężkimi do przyswojenia dialogami. Realizacja pozostawia wiele do życzenia, napięcie jest znikome, a brak zdecydowania, co do kierunku, w jakim całość miałaby podążać, czyni z omawianej produkcji propozycję jedynie dla wąskiej grupy kolekcjonerów kina eksploatacji. Widzowie nastawieni na klasycznie poprowadzony horror z gatunku "psychopata z piłą ugania się za wydekoltowanymi niewiastami", będą raczej zawiedzeni. Ciężko też ocenić film Hanleya. Niby nie jest to gniot totalny, ale niespełna półtoragodzinny seans jest raczej nużący i nie oferuje zbyt wielu atrakcji. Można popatrzeć na nagie biusty, posłuchać głupawych wywodów jednej z bohaterek-kinomanki (scenarzyści najwyraźniej chcieli nam pokazać, że co nieco o kinie wiedzą...), ale - koniec końców - wygrywa przede wszystkim nuda spowodowana chaotyczną naturą przedsięwzięcia.

Ocena: **

10/25/2017

Slugs: The Movie (1988)

dir. J. P. Simon



Juan Piquer Simón to twórca z pewnymi niezaprzeczalnymi osiągnięciami na polu B-klasowej rozrywki. Jak inaczej bowiem określić kogoś, kto dał światu tak wyborny gorefest jak "Pieces"? W trakcie swej ponad trzydziestoletniej kariery, Hiszpan balansował pomiędzy kinem przygodowym, fantastyką i horrorem, wypełniając swe filmy po brzegi kiczem, drętwymi liniami dialogowymi i kiepskim aktorstwem. Oparte na powieści Shauna Hustona "Slugs", to jeden z dowodów na to, że żaden entuzjasta kina spod znaku "so bat, it's good", obok dorobku Simóna przejść obojętnie po prostu nie może.


W małym, spokojnym do tej pory miasteczku dochodzi do serii niewyjaśnionych zbrodni. Giną kolejni ludzie, a miejscowy szeryf rozkłada bezradnie ręce: ogołocone z mięsa, pozbawione wnętrzności ciała ofiar nie wskazują na działanie żadnego znanego nauce zwierzęcia. W sprawę zaangażowany zostaje inspektor z sanepidu, który odkrywa, że okolica została opanowana przez zmutowane ślimaki...


Zmutowane, przerośnięte ślimaki? Tak, "Slugs" to jeszcze jeden obraz z gatunku "animal attack", w którym przyroda mści się na człowieku za zanieczyszczenia i brak poszanowania dla praw natury. "Szczęki" Spielberga spotykają tu "Bloba" i podpierają się kilkoma innymi klasykami (wśród listy inspiracji wymienić można także chociażby "Squirm" Jeffa Liebermana). Jest krwawo, obrzydliwie, zwłoki ociekają śluzem, a nad wszystkim unosi się charakterystyczny zapach spleśniałego sera. Jak na durny, odtwórczy monster movie, dzieło Simóna robi jednak nad wyraz pozytywne wrażenie za sprawą profesjonalnej realizacji. Efekty specjalne są naprawdę dobrze wykonane, zdjęcia, montaż i muzyka nie budzą większych zastrzeżeń.


Co innego sam scenariusz: twórcy wpychają tutaj wszelkie możliwe schematy, włącznie z chciwymi włodarzami z urzędu miasta, radioaktywnymi odpadami i napalonymi nastolatkami, które za swe niepohamowanie żądz zostają należycie ukarane. Podobnie jak we wspomnianych "Pieces", hiszpański reżyser nie panuje nad anglojęzyczną obsadą, wciska w usta postaci kuriozalne kwestie i każe im przechodzić do porządku dziennego nad zgoła niecodziennymi zdarzeniami. Wspólnie tworzy to całość o dużym potencjale komediowym. "Slugs" to jeden z tych seansów, w przypadku których czteropak piwa (tudzież inne rozluźniające "towarzystwo") wydaje się być czymś nieodzownym. Słowem: półtorej godziny oślizgłej frajdy.

Ocena: ***


10/24/2017

Sonny Boy (1989)

dir. Robert Martin Carroll



Robert Martin Carroll. Słyszeliście o tym panu? Jeśli nazwisko jakimś cudem obiło wam się o uszy, to z pewnością oglądaliście "Sonny Boy" albo przynajmniej słyszeliście o tym filmie. Carroll wielkiej kariery w biznesie filmowym bowiem nie zrobił, a na jego koncie znajdują się tylko dwa tytuły. Oprócz będącego przedmiotem niniejszej recenzji, jest jeszcze nakręcony dziesięć lat później "Baby Luv", z którym z kolei mieli przyjemność obcować jedynie bywalcy festiwali kina offowego. Tyle słowem krótkiego wstępu. Sądzę, że każdemu szanującemu się amatorowi celuloidowych unikatów już na tym etapie tekstu cieknie ślinka...


Znajdujemy się w małym miasteczku o nazwie Harmony, gdzieś pośrodku pustyni w Nowym Meksyku. Władzę nad mieściną sprawuje gangster Slue (Paul L. Smith). Jego prawa ręka, drobny rzezimieszek o ksywce Weasel (Brad Dourif) morduje w przydrożnym motelu młode małżeństwo i dostarcza swemu szefowi skradziony biedakom samochód. Jak się okazuje, w aucie, poza czarno-białym telewizorem i stertą ubrań, znajduje się kołyska z niemowlęciem. Slue oraz jego konkubina Pearl (David Carradine...) przygarniają dziecko i wychowują je "jak własne" na terenie złomowiska, gdzie mieszkają. "Jak własne" oznacza w tym przypadku, że szkrab trzymany jest niczym zwierzę w pudle, bity i torturowany. Po latach "hartowania" w takich warunkach, Sonny (Michael Boston) wyrasta na zdziczałą, spragnioną ludzkiej krwi maszynę do zabijania, która jego przyszywanemu ojcu służy do wyrównywania rachunków z wrogami...


Jeśli zaintrygował was powyższy opis, to... wiedzcie, że nie przeczytaliście o nawet jednej dziesiątej tego, z czym przyjdzie wam się zmierzyć w trakcie seansu. Tak, "Sonny Boy" to dziwaczny, zakręcony, pełen okrucieństwa i brzydoty, filmowy rarytas. Warto przy tym zaznaczyć, że debiut fabularny Carrolla to nie żadne niskobudżetowe kino eksploatacji, ale w pełni profesjonalnie zrealizowana produkcja, z zestawem utalentowanych aktorów (o czym więcej zaraz), z urokliwą ścieżką dźwiękową od Włocha Carlo Marii Cordio, na dodatek pięknie sfotografowana. Kind of bizarre? You betcha!


Pierwsza połowa filmu to mocny cios między oczy dla nieprzygotowanego widza. Poziomem szaleństwa dorównuje dokonaniom Takashiego Miike. Kiedy pierwszy raz widzimy Carradine'a paradującego w sukience z dekoltem, z którego wyziera owłosiony tors aktora, niedowierzanie idzie w parze z dezorientacją. Zaraz potem otrzymujemy upiorne szóste urodziny nieszczęsnego "synalka", podczas których ukryta za zwierzęcymi maskami familia pozbawia pociechę języka ("dar milczenia"). Dalej jest nie mniej groteskowo, zupełnie jakby Kaspar Hauser spotkał na swej drodze monstrum Frankensteina i poczęli wykonywać wspólny taniec pod batutą Kena Russella. Co istotne, choć treść obrazu jest, delikatnie mówiąc, niepokojąca, początkujący twórca zgrabnie unika tanich efektów szoku i epatowania przemocą. W zasadzie wszystkie bestialskie akty odbywają się poza naszym wzrokiem, a im dalej, tym więcej w tym chorym, wynaturzonym świecie nadziei. 


Co istotne, Carroll z godnym podziwu wyczuciem i pewną ręką prowadzi aktorów. Choć praktycznie wszystkie główne postaci dramatu są skrajnie przerysowane, żaden z odtwórców nie "przeszarżowuje". Paul L. Smith, Sydney Lassick, Brad Dourif oraz - jako wisienka na torcie - wspomniany już powyżej Carradine, tworzą zgraną ekipę popaprańców. Dobrze wypada również Michael Boston w niemej roli budzącego współczucie "potwora". Aktor, dla którego był to pierwszy występ przed kamerą, swoją kreację zmuszony jest oprzeć jedynie na mimice twarzy, wymownych spojrzeniach, gestach. Z zadania wywiązuje się bez zarzutu, tworząc postać wyrazistą i, na przekór wszechobecnemu złu, obdarzoną wrażliwością.


Czemu "Sonny Boy" ostatecznie trafił na półkę: "Zapomniane i Wzgardzone"? Przyczyn upatrywać należy zapewne w ekscentrycznej naturze historii. Nakręcony w 1987 roku, film na znalezienie dystrybutora czekał dwa lata. Kiedy w końcu trafił na ekrany kin, poniósł sromotną porażkę. W obliczu braku zainteresowania ze strony widowni, właściciele kin najzwyczajniej w świecie odmówili wyświetlania obrazu. W ślad za fiaskiem debiutanckiego dzieła poszedł również błyskawiczny koniec kariery młodego reżysera. Szkoda, albowiem pod kapryśną, ryzykowną formą kryje się oryginalne dzieło o humanistycznym przesłaniu. Takie, które ma prawo zwiastować niebanalny, a niedostrzeżony w porę, talent.

Ocena: ****



10/23/2017

The Forgotten (1973)

dir. S. F. Brownrigg



Doktor Stephens prowadzi ośrodek psychiatryczny, w którym stosuje niekonwencjonalne metody terapeutyczne. Pacjenci mogą poruszać się po okolicy bez większych obostrzeń, lekarz zaś nie ingeruje w ich wyimaginowany świat, licząc, że chorzy prędzej czy później odnajdą w sobie siłę i chęć do walki z dręczącymi ich problemami. Oryginalne i zgoła ryzykowne podejście zemści się na doktorze w momencie, gdy jeden z jego podopiecznych postanowi zarąbać go siekierą. W tej sytuacji, schedę po tragicznie zmarłym naczelniku przejmuje doktor Geraldine Masters, oschła i surowa kobieta, której brak wyrozumiałości, jaka cechowała jej poprzednika. Wspólnie z nowo przyjętą do pracy pielęgniarką, doktor Masters stara się zaprowadzić porządek w zakładzie, jednak puszka Pandory została już otwarta: śmierć Stephensa to dopiero początek koszmarnych wydarzeń...


"The Forgotten" (szerzej znane pod tytułem "Don't Look in the Basement") to jeden z tytułów, które padły w latach 80. ofiarą nagonki zorganizowanej przez BBFC. Niskobudżetowy dreszczowiec zapożycza pewne elementy z krótkiego opowiadania Edgara Allana Poe "The System of Doctor Tarr and Professor Fether", jednak miast celować w grozę, skupia się głównie na chlapaniu sztuczną krwią na lewo i prawo.


Na rynku amerykańskim, produkcja była jedną z wielu grindhouse'owych atrakcji, dzieląc wspólnie z "Ostatnim domem po lewej" słynne hasło reklamowe "To avoid fainting, keep repeating: 'It's only a movie.. it's only a movie.. it's only a movie..". Oba filmy wyświetlane były razem w ramach "double feature", o ile jednak obraz Cravena po latach trzyma się wciąż dobrze, o tyle w przypadku dzieła S. F. Brownrigga, niedostatki wynikające z na poły amatorskiej realizacji są aż nazbyt widoczne. Sama historia posiada pewien potencjał (w koszta fabuły wliczony został jeden istotny zwrot akcji), wszelki efekt psują jednak niedorzeczne rozwiązania, brak logiki oraz kiepska gra aktorów. Zestaw postaci jest całkiem barwny (emerytowany sędzia, nimfomanka, Murzyn po zabiegu lobotomii), ale ich zachowania często ocierają się o groteskę i śmieszność, co zapewne nie leżało w intencji twórców.


Jak wiele innych, tanich i pokracznych okazów z ery drive-in theatres, "Don't Look in the Basement" cieszy się kultowym statusem. Cztery dekady po tym, jak wywoływał ciarki u spragnionych rozkoszy na tylnim siedzeniu samochodu nastolatków, film Brownrigga doczekał się nawet sequela, w którym wykorzystano część oryginalnych lokacji z pierwowzoru. Kult kultem, trzeba wszak stwierdzić jasno: "Forgotten", mimo że nie popadło w zapomnienie, dziś wywołuje raczej uśmiech, aniżeli przestrach.

Ocena: **



10/20/2017

Tschick (2016)

dir. Fatih Akin



Czternastoletni Maik (Tristan Göbel) to typowy okaz "nerda". Po cichu podkochuje się w koleżance z klasy, ale nie ma śmiałości, by jej o swoim uczuciu opowiedzieć. W ramach wypracowania na zadany temat, chłopak przygotowuje esej o swojej matce-alkoholiczce. Rodzice Maika są po rozwodzie, więc ciężko winić nastolatka za jego rozchwianie emocjonalne. Pewnego dnia, w jego klasie zjawia się nowy uczeń: Andrej Tschichatschow (Anand Batbileg), odziany w dresy, popijający wódkę z gwinta w przerwach między lekcjami dziwak. Tschick, jak szybko zostaje ochrzczony outsider o mongolskich rysach, nie cieszy się popularnością wśród rówieśników, nie wyłączając w tym względzie Maika. Traf jednak chce, że los połączy tę dwójkę i wyśle na przygodę ich życia...


Fatih Akin, twórca głośnego "Głową w mur", wziął na warsztat bestsellerową powieść dla młodzieży autorstwa Wolfganga Herrndorfa. Prosta historia o podróży dwóch wyobcowanych nastolatków skradzionym samochodem to waląca często z "grubej rury", ale odznaczająca się naturalnym wdziękiem opowieść o ucieczce przed opresyjnym społeczeństwem. Jak często bywa w takich przypadkach: Tschick, choć zewnętrznie odpychający: śmierdzący spirytusem typ w ortalionie i z wymiętoszoną foliową siatką w garści, skrywa wrażliwe wnętrze i jest nad wiek dojrzały. Będzie więc nie tylko rozrywkowym kompanem dla cichego, nieśmiałego Maika, ale i kimś w rodzaju starszego brata. W trakcie eskapady, spotkają na swej drodze innych podobnych im wyrzutków, a całość wieńczy słodko-gorzki finał.


Urodzony w Hamburgu reżyser nie sili się specjalnie na oryginalność: "Tschick" to typowa inicjacyjna historia dla nastoletniej widowni. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że to obraz zgoła niedzisiejszy, pozbawiony cyfrowych fajerwerków i wyszukanych "łamańców" narracyjnych. W czasach, kiedy wszyscy już przestudiowali chronologiczne galimatiasy spod znaku Tarantino, a postmodernistyczny chaos zjada własny ogon, Akin celuje w prostotę, chwali bezinteresowność i czystą przyjaźń. I tym podbija widza. 


"Goodbye Berlin" (anglojęzyczny tytuł produkcji) nie miał najmniejszych szans, aby stać się festiwalowym objawieniem, podobnie jak marne były widoki, aby odniósł znaczący sukces w box office. W dobie smartfonów i portali społecznościowych, wypada równie nieefektownie jak stara fotografia z wakacji zrobiona polaroidem w zestawieniu z selfie biuściastej blondyny o wydętych wargach. Skromny, opatrzony banalnym wręcz morałem, na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie "obciachowego", niczym słuchany przez bohaterów szlagier Richarda Claydermana. Docenią go więc zapewne głównie ci, którzy pamiętają, jakie to uczucie, gdy taśma z kasety zostaje wciągnięta przez magnetofon. Moim zdaniem: ujmujący.

Ocena: ****



10/17/2017

Saturday the 14th (1981)

dir. Howard R. Cohen



Przełom lat 70. i 80. Nowy podgatunek horroru, slasher, zdobywa coraz większą popularność. Wiosną 1980 roku, na przekór zwyczajowym narzekaniom krytyki, ekrany zdobywa szturmem skromny przedstawiciel nurtu pod tytułem "Piątek 13." w reżyserii Seana Cunninghama. W ślad za sukcesem filmu idzie fala naśladownictw: oprócz oficjalnych kontynuacji, pojawia się szereg imitacji, które dziś nazwalibyśmy zapewne mianem "spin-offów", rip-offów" czy jakichś tam jeszcze "offów". Do tej obszernej listy zalicza się komedia grozy "Saturday the 14th".


Małżeństwo z dwójką dzieci dziedziczy stara posiadłość. Po przybyciu do domu, okazuje się, że jest to zwykła rudera, na dodatek, zdaniem niektórych, nawiedzona. Najmłodsza latorośl przez przypadek otwiera złowrogą "Księgę Zła", uwalniając tym samym całą gromadę demonów. Po okolicy kręci się para wampirów, pani domu z dnia na dzień zmienia się w stroniącą od światła słonecznego dziwaczkę, a wkrótce do grona nieproszonych lokatorów dochodzi upiorny doktor Van Helsing...


Jak łatwo wywnioskować z powyższego opisu, obraz Howarda Cohena ze słynną serią, poza tytułem, wspólnego ma niewiele. To raczej przyciężka parodia klasycznych horrorów, w której spotkamy zamieniających się w nietoperze krwiopijców i szereg bestii rodem z kina klasy B. z lat 50. Mało wyrafinowany dowcip obliczony został na gusta odbiorców familijnej rozrywki. Wieje kiczem, ale raczej źle pojmowanym: "Saturday the 14th" sprawia wrażenie prostackiej, wykastrowanej z dwuznaczności odpowiedzi na kultowy "Rocky Horror Picture Show".


Aby jednak nie być zbyt okrutnym w ocenie omawianej pozycji, trzeba przyznać, że ma prawo wzbudzać nostalgię wśród widzów dorastających w latach 80. Umowność świata przedstawionego, nieco rubaszne podejście i frywolny klimat bywają ujmujące. Widząc zaś na wstępie logo wytwórni Rogera Cormana New World Pictures, automatycznie obniżamy poprzeczkę, dzięki czemu te niespełna półtorej godziny upływa w niezobowiązującej atmosferze. Czyli: jest głupawo, ale szczęśliwie obyło się bez bólu żuchwy.

Ocena: **


10/16/2017

Le meraviglie di Aladino (1961)

dir. Henry Levin, Mario Bava



Sukces "La maschera del demonio" stanowił gigantyczny zwrot w karierze Mario Bavy: po latach terminowania przy błahych komediach i lichym kinie sandałowym, Włoch wreszcie miał szansę udowodnić, że jako samodzielny twórca jest w stanie dostarczyć produkt nie tylko ambitniejszy, ale i o sporym potencjale kasowym. Musiały jednak upłynąć trzy lata, aby reżyser dostał zielone światło dla swojego projektu "La ragazza che sapeva troppo", kolejnego kamienia milowego, tym razem dla rozwoju gatunku giallo. W międzyczasie, ceniony operator pracował przy trzech projektach: przygodowym "Gli invasori", odwołującym się do greckiej mitologii "Ercole al centro della Terra" oraz czerpiącym z baśni 1001 nocy "Le meraviglie di Aladino". W przypadku dwóch ostatnich tytułów, Bava znów odrabiał lekcję na stanowisku drugiego reżysera.


Samej historii przybliżać raczej nikomu nie trzeba, ograniczę się więc do szybkiego streszczenia dla zapominalskich: Aladyn to bujający w obłokach lekkoduch. Chłopak wchodzi w posiadanie magicznej lampy. Jej mieszkaniec, wszechpotężny Dżin, obiecuje swemu nowemu panu spełnić jego trzy życzenia. Zanim jednak nasz sympatyczny safanduła zdobędzie serce ukochanej z czasów dzieciństwa, będzie musiał pokrzyżować szyki przebiegłemu wezyrowi...


W kontekście dorobku Bavy, "The Wonders of Aladdin" to jeszcze jedna "pańszczyźniana orka", na której ostateczny kształt twórca "Mask of Satan" nie miał żadnego wpływu. Nakręcony w koprodukcji włosko-francusko-amerykańskiej obraz stanowi mix sprawdzonych chwytów: trochę slapstickowego humoru, pojedynki na szable, fakirzy i latające dywany. Rozrywka w sam raz na niedzielny seans przy rodzinnym stole. Oczywiście, pod warunkiem, że ktokolwiek w dzisiejszych czasach jest w stanie zaakceptować taką poczciwą ramotkę. 


Z braku naprawdę angażujących elementów fabuły, warto zwrócić uwagę na samą obsadę. Donald O'Connor, wówczas już mocno przebrzmiała gwiazda hollywoodzkich musicali (m.in. "Deszczowa piosenka"), robi  w roli tytułowej użytek ze swojego vis comica, przy okazji do cna rozmieniając na drobne niegdysiejszą popularność. Michèle Mercier i  Terrence Hill wcielają się w książęcą parę, zaś wisienkę na torcie stanowi kurtuazyjny występ Vittorio De Siki jako poczciwego Dżina.  


"Le meraviglie di Aladino" posiada pewien staroświecki urok, anachroniczny sznyt, nijak to jednak nie ratuje widza przed znużeniem. Sto minut trwania to zdecydowanie zbyt długo, jak na tak pstrokaty przejaw kiczowatej wyobraźni włoskiego przemysłu naśladowczego.

Ocena: **



10/13/2017

Raising Cain (1992) Re-Cut

dir. Brian De Palma



"Raising Cain" było powrotem Briana De Palmy po ośmiu latach do hitchcockowskich klimatów. Po porażce "The Bonfire of the Vanities", reżyser postanowił jeszcze raz wkroczyć na znajome terytorium i robić to, co umiał najlepiej: nakręcił psychologiczny dreszczowiec, składając po raz kolejny hołd mistrzowi suspensu. Tym razem trop prowadził do słynnej "Psychozy", jednak efekt końcowy rozczarował krytykę: zabrakło drapieżności i odwagi, jakimi odznaczały się takie obrazy, jak "Dressed To Kill" czy "Body Double". Dla wielu, "Cain" to De Palma staczający się w ponure czeluście lat 90.: pozbawiony wizjonerskiej pasji, niezdecydowany pomiędzy autorską wizją, a wymaganiami wielkich studiów filmowych.






Przyznam, że i mi przy pierwszym spotkaniu nie przypadł do gustu ten nieco przekombinowany thriller o rozpadzie osobowości. Trudno nie docenić wizualnej maestrii, muzycznych tematów od Pino Donaggio czy ocierającej się o groteskę, ale wciąż porywającej kreacji Johna Lithgowa, jako całość jednak, "Mój brat Kain" sprawia wrażenie filmu wykastrowanego, zachowawczego. Sam twórca szybko połapał się, że popełnił błąd, decydując się na istotne zmiany w narracji i przefasowanie chronologii z pierwotnego zamysłu na bardziej przystępną dla masowego widza.



Właściwa historia zaczyna się 20 lat po premierze obrazu, kiedy to holenderski reżyser Peet Gelderblom opublikował w sieci przemontowaną, w oparciu o oryginalny scenariusz (czyt. sprzed autorskich modyfikacji), wersję "Kaina". Gelderblom poukładał sceny w kolejności zgodnej z pierwotnym założeniem. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania: sam De Palma zachwycił się pracą wykonaną przez Holendra i umieścił fan-edit o nazwie "Re-Cut" na kolekcjonerskim wydaniu Blu-Ray, tym samym oficjalnie namaszczając go jako "wersję reżyserską". 


Będąc świeżo po seansie rzeczonego wariantu, oddaję sprawiedliwość Gelderblomowi: są powody do mruczenia! "Raising Cain: Re-Cut" to zupełnie inny, znacznie lepszy film. Pierwsze pół godziny dosłownie przyprawia o zawrót głowy (nomen omen), wrzucając zdezorientowanego widza w sam środek akcji. De Palma, jakiego kochamy: stylistycznie wyrafinowany, na granicy kiczu i geniuszu. Znacznie bardziej interesująco prezentują się także odniesienia do idola reżysera, bo o ile wersja kinowa sprawiała wrażenie odtwórczego ćwiczenia na bazie słynnego dzieła Hitchcocka z 1960 roku, o tyle w nowym wydaniu niezwykły przypadek Cartera, nosi już cechy inteligentnej żonglerki cytatami. Łatwe wcześniej do przeoczenia niuanse nabierają wyrazistego smaku, a widz zadaje sobie jedyne słuszne pytanie: po co mi "kinówka", skoro mogę mieć "real deal"?


Nie będę więcej kadził, gorąco za to polecam ten niespodziewany "Director's Cut", gdyż stawia on niedoceniony w momencie premiery obraz w zupełnie innym świetle. Zresztą, wpiszcie w wyszukiwarce ciąg słów-kluczy: raising cain re-cut i poczytajcie opinie: nie jestem odosobniony w zachwycie. Albo w ogóle nic nie czytajcie więcej, tylko od razu zdobądźcie kopię i oglądajcie!

Ocena: *****



10/10/2017

Never Talk to Strangers (1995)

dir. Peter Hall



Doktor psychiatrii Sarah Taylor (Rebecca De Mornay) bada oskarżonego o serię zabójstw na tle seksualnym Maxa Cheskiego (Harry Dean Stanton) pod kątem niepoczytalności. Po godzinach pracy, poukładana pani psycholog wiedzie samotne życie, wciąż próbując się uporać z tajemniczym zniknięciem jej narzeczonego. Pewnego dnia, spotyka ujmującego Portorykańczyka imieniem Tony (Antonio Banderas). Choć kobieta wzbrania się przed wstępowaniem w nowy związek, naturalny urok ognistego Latynosa przełamuje jej opory. W momencie, gdy romans zaczyna rozkwitać, Sarah staje się celem tajemniczego prześladowcy. Czyżby jej nowy kochanek był czyhającym na jej życie psychopatą? A może to szantaż ze strony jej przebywającego w celi śmierci pacjenta?


"Never Talk to Strangers" to typowy wykwit kina lat 90. Jeszcze jeden thriller erotyczny, który pragnąłby zdyskontować oszałamiający sukces "Nagiego instynktu". Tak jak jednak miało to miejsce w przypadku "Slivera", "Barw nocy" czy "Sideł miłości", próby dorównania hitowi Paula Verhoevena przyniosły marne rezultaty. Stojący za kamerą Brytyjczyk Peter Hall uznawany jest za jednego z najwybitniejszych reżyserów szekspirowskich drugiej połowy XX wieku. Zmarły 17 września tego roku twórca wyraźnie jednak nie czuje formuły "pikantnego" dreszczowca i w zetknięciu z przekombinowanym i wtórnym scenariuszem wyraźnie załamuje ręce. Pod jego batutą, gwiazdorski duet De Mornay/Banderas, wypada niczym para aktorów z opery mydlanej, a napięcie ledwo zipie.


Z perspektywy czasu, omawiany tytuł ma jednak szansę zyskać jako swoista "guilty pleasure", stając obok takich anty-arcydzieł epoki, jak "Jade" czy "Showgirls". Co prawda, film Halla nie jest w połowie nawet tak bezwstydnym okazem campu, jak drugi z wymienionych obrazów, niemniej i tutaj koneserzy kiczu znajdą coś dla siebie. Dęta psychologia i fabularne twisty, które miast zaskakiwać wywołują zduszony rechot to dwa największe "plusy" "Never Talk to Strangers". Oczywiście, nie licząc pary odtwórców głównych ról. De Mornay, mimo że w trakcie zdjęć była już grubo po trzydziestce, wciąż olśniewa urodą, a na dodatek w kilku scenach śmiało porzuca krępujący jej wdzięki stanik. Banderas, wówczas wciąż pretendujący do miana pierwszoligowej gwiazdy Hollywood (przypomnijmy: "Desperado" to ten sam rocznik) chwyta się przysłowiowej brzytwy i wyciska z przerysowanej postaci "bodyguarda" maksimum wdzięku i południowej zadziorności.


Skłamałbym, pisząc, że nie darzę tej produkcji dużą dozą sympatii. "Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym" w wysoce niezdarny sposób stara się kopiować hitchcockowskie patenty, w roli wabika wykorzystując pieprzny kontekst. Finał jest tu tyleż przewrotny, co idiotyczny, a clou programu, czyli sceny erotyczne, bawią swym jaskrawym przestylizowaniem. Mając na względzie powyższe fakty, wciąż jednak wzdycham do młodzieńczego obiektu pożądania: od pierwszego seansu "Ryzykownego interesu" Rebecca mogła dla mnie grać w czymkolwiek, a i tak sięgnąć było warto.

Ocena: **½



5 bambole per la luna d'agosto (1970)

dir. Mario Bava



Miliarder George Stark (Teodor Corrà) zaprasza na swoją prywatną wyspę grupę znajomych. Pośród gości znajduje się profesor Gerry Farrell (William Berger), wybitny naukowiec, który niedawno opracował formułę, dzięki której planuje zrewolucjonizować świat przemysłu. Wynalazca szybko przekonuje się, że na jego patent czyha trzech uczestników weekendowego wypoczynku. Pomimo, że mężczyźni oferują mu grube pieniądze za wyłączny dostęp do jego odkrycia, profesor pozostaje niewzruszony i odrzuca ich hojne propozycje. Nagle, jeden po drugim, wczasowicze zaczynają ginąć z rąk nieznanego sprawcy...


"5 bambole per la luna d'agosto" powstało w tym samym roku, co głośne giallo "Il rosso segno della follia". Rok później, na ekrany wejdzie inne przełomowe dzieło Mario Bavy, proto-slasher "Reazione a catena". Można więc śmiało powiedzieć, że jest to okres, gdy słynny włoski reżyser znajdował się u szczytu swoich możliwości. A jednak, omawiany obraz nie tylko nie należy do cenionych przez krytykę, nawet sam twórca przyznawał z perspektywy czasu, że "Five Dolls for an August Moon" jest jednym z jego najsłabszych dokonań. Co ciekawe, pod względem fabuły, nastroju i formy, wykazuje rzeczona pozycja spore podobieństwo względem wspomnianego "A Bay of Blood". I tu i tam mamy sielskie lokacje, w obu przypadkach akcja skupia się nie metodycznym likwidowaniu kolejnych postaci. Za inspirację posłużyła Bavie tym razem powieść Agathy Christie „Dziesięciu małych Murzynków”, arcydzieło literatury kryminalnej i niedościgniony wzorzec dla przyszłych pokoleń, w tym dla autorów brukowych łamigłówek "w żółtej okładce".


Może też w tym tkwi szkopuł: twórca "Sei donne per l'assassino" wziął na warsztat archetypiczną dla gatunku sytuację, przysłowiowy "samograj" i straciwszy czujność, poległ. Efektem jego starań jest bowiem wyzuty z napięcia dreszczowiec z rosnącym systematycznie body countem. Kiepsko zagrany, z jałową intrygą i nieprzekonującymi zwrotami akcji. Bava, podobnie jak jego krajanie-naśladowcy, nie miał wielkiego talentu do prowadzenia aktorów, chętnie wpychał w ich usta katastrofalne linie dialogowe, skupiając się przy tym głównie na stronie wizualnej i kreowaniu nastroju. "Five Dolls..." można więc uznać za intrygującą wpadkę: nie zabraknie tutaj ciekawych zabiegów montażowych i unikalnych kompozycji kadru, które mają za zadanie przysłonić braki fabularno-wykonawcze. Ostatecznie jednak, idiotyczny epilog staje się przysłowiowym "gwoździem do trumny" i pozostawia podobny niesmak, jak nieprawdopodobnie kuriozalne zakończenie innego filmu reżysera, uznawanego za pierwsze giallo w dziejach "La ragazza che sapeva troppo".


Stylowy, ale sztuczny, makabryczny, acz pozbawiony krwistych fajerwerków (miłośnicy gore nie znajdą tutaj wielu powodów do radości), przewrotny i przeszarżowany zarazem, "5 bambole per la luna d'agosto" nie jest z pewnością najgorszym dokonaniem w bogatej filmografii Włocha, ma jednak prawo rozczarować. W zestawieniu z przełomowymi dziełami Bavy, ta wprawka z kryminalnych szarad jawić się musi jako regres. Z drugiej strony: to, co doniosłe i kreujące trendy, często okupione jest towarzystwem prób o znamionach przeciętności. 

Ocena: **½



10/06/2017

Blade Runner 2049 (2017)

dir. Dennis Villeneuve



Odziany w staromodny skórzany płaszcz z podszewką, oficer K. (Ryan Gosling) z LAPD, wykonuje niewdzięczną pracę "blade runnera". Gdy w"wywęszy" jakiegoś nielegalnego replikanta, jego zadaniem jest likwidacja osobnika. Podczas rutynowej akcji, zabiwszy jednego ze zbiegów, policjant trafia na trop grubej afery. Takiej, która może zmienić koleje historii...


Podczas, gdy Ridley Scott kazał nam się głowić nad tym, czy Harrison Ford jest androidem czy też nie, Villeneuve "wali z grubej rury": tak, jego bohater jest replikantem, o czym zresztą doskonale wie zarówno on sam, jak i jego otoczenie. Obdarzony psim spojrzeniem błękitnych oczu Ryana Goslinga K., należy do kolejnej generacji "sztucznych ludzi", takich, którzy nigdy się nie buntują, nie kłamią, zawsze posłusznie wypełniają rozkazy. Nawet w nim jednak coś pęknie, gdy jego kolejna misja i jej znaczenie zaczną go przerastać. Znajdujemy się więc z powrotem na znajomym gruncie, gdzie kluczowe zdają się być pytania o kwintesencję człowieczeństwa, o to, czym jest dusza, na jakim etapie maszyna zaczyna odczuwać empatię, nienawiść, czy jest w ogóle zdolna do miłości?


To wszystko już było w oryginale z 1982 roku i nie będę bajdurzył, że twórca "Arrival" wniósł do tematu coś istotnie nowego, na poważnie zasiał ziarno wątpliwości. Nie, Kanadyjczyk skupia się przede wszystkim na kontynuacji myśli przewodniej poprzednika, czasem po prostu zmienia nieco perspektywę. Grunt, że dzięki dopracowywanemu przy okazji swych wcześniejszych filmów warsztatowi, jest w stanie zaoferować jedno z najbardziej imponujących dokonań kina science-fiction XXI wieku.


Czekacie zapewne, aż w ślad za piewcami omawianego tytułu, okrzyknę go arcydziełem. A tu figa! "Blade Runner 2049" pełen jest dziur logicznych, które widoczne są już przy pierwszym seansie. Co gorsza, Villeneuve nie wierzy zbytnio w inteligencję widza i ma brzydki zwyczaj "dopowiadania". W praktyce oznacza to, że na wypadek gdyby odbiorca za długo gapił się w dno pudełka po popcornie, to reżyser mu powtórzy co musi wiedzieć, ewentualnie wepchnie w usta któregoś z bohaterów kwestię, która wiele wyjaśni. Przyznam szczerze, że nie lubię być traktowany w ten sposób: wolę raczej "niejasności" i pobudzanie wyobraźni, aniżeli przysłowiowe "wykładanie kawy na ławę".


Porzućmy jednak w tym miejscu nieco nazbyt napuszone kwestie filozoficzne, a nawet samą fabułę: prawda bowiem jest taka, że to właśnie scenariusz jest najsłabszą stroną "Łowcy androidów" na miarę nowego tysiąclecia. Tutaj liczy się przede wszystkim wizja. I jakaż to jest wizja! Zanurzony po skronie w stylistyce neo-noir, wysadzany neonowymi błyskotkami, na przemian ponury i kolorowy, "BR2049" to obraz stworzony do oglądania na dużym ekranie. A najlepiej na jeszcze większym: w wersji dostosowanej do rozmiarów kin IMAX, film dosłownie powala. Nie jest to jednak festyniarski popis efektów, którego moglibyśmy się spodziewać po Michaelu Bayu, co to to nie! To podrasowana rzeczywistość sprzed trzydziestu lat: chropowata, dekadencka, mroczna, a jednocześnie porażająca swym pięknem i majestatem. Wespół z odpowiedzialnym za zdjęcia Rogerem Deakinsem, Villeneuv tworzy klimat, który dosłownie wgniata w fotel. Wykorzystując podpatrzone u klasyków czarnego kryminału koncepty, prezentuje nam rzeczywistość toczoną przez rozkład, pozbawioną nadziei, niebezpieczną i depresyjną. To doznanie intensywne, perfekcyjne pod względem spójności świata przedstawionego, konsekwentne tak od strony plastycznej, jak i w kwestii nastroju.


Ton narracji idealnie podkreśla ścieżka dźwiękowa: skomponowany przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa soundtrack opiera się głównie na wariacjach wokół tematów Vangelisa. Bywa więc lirycznie, ale kiedy trzeba, muzyka jest w stanie podkreślić dramatyzm sytuacji i przyprawić o ciarki. Wreszcie ktoś utemperował Zimmera z jego bombastycznością i pokierował ją na właściwe tory.


Kolejna kwestia to aktorstwo. I tutaj w zasadzie obyło się bez większych zaskoczeń. Jaki Gosling jest, każdy widzi. Ja tam za typem przepadam od czasów "Drive": dobrze sprawdza się w rolach przygaszonych przez życie samotników. I jako pełen zwątpienia K./Joe "działa" bez zarzutu. Wszyscy też z pewnością zastanawiali się, jak po trzech dekadach wypadnie w roli Deckarda Harrison Ford. Otóż nie jest już tak zblazowany, jak niegdyś, reżyser wygrywa jego pooraną zmarszczkami twarz, ukazuje zmęczenie. Co do kwestii "człowieczeństwa" jego postaci: nie nastawiajcie się na nie lada zaskoczenia, to naprawdę nie jest tym razem aż tak istotne. Nie stara się też nawet Villeneuve zastąpić pamiętnego Roya Batty'ego równie elektryzującym antagonistą: pod tym względem jest raczej ubogo. Na pocieszenie dostajemy przesadnie demonicznego Jareda Leto, który sprawia wrażenie, jakby czuł się nieco spłoszony po negatywnym odbiorze jego interpretacji Jokera. Miłą niespodzianką pośród obsady jest za to Ana de Armas, która - paradoksalnie - tworzy najbardziej ludzką figurę w tym zestawie. Co ciekawe, to właśnie pytania odnośnie jej postaci okazują się być najciekawsze w całym zestawie pod tytułem: "czy on czuje, czy tylko mu się tak wydaje?".


Nowy "Blade Runner" wygrywa przede wszystkim jako ekstatyczny blockbuster "na poziomie". Choć niewolny od wad, wciąż pozostaje kinem z krwi i kości, takim które budzi prawdziwe emocje, stworzonym z pasji, nawet jeśli dostosowanej do potrzeb i wrażliwości masowego klienta multipleksu. To nie kolejny "Obcy/Prometeusz" od Scotta, o którym zapomnicie w pięć minut po opuszczeniu sali kinowej. To jeden z tych przypadków, gdzie po zapaleniu świateł przez obsługę, dalej siedzicie i wpatrujecie się w lecące na ekranie napisy z myślą: "kurde, będę miał o czym pogadać ze znajomymi!". A po powrocie do domu odpalacie soundtrack, by przedłużyć wrażenia z seansu. 

Ocena: *****