8/24/2017

The Blood on Satan's Claw (1971)

dir. Piers Haggard



Wieś na angielskiej prowincji, XIII wiek. Podczas pracy na polu, młody Ralph Gower (Barry Andrews) odkrywa zdeformowaną czaszkę, która nosi cechy zarówno ludzkie, jak i zwierzęce. O znalezisku powiadamia rezydującego w okolicy sędziego (Patrick Wymark). Ten nie daje wiary rewelacjom chłopaka, a gdy obaj zjawiają się na miejscu zdarzenia, okazuje się że szczątki zniknęły. Niedługo potem, miejscowa młodzież zaczyna zdradzać niepokojące symptomy. Coraz większa ilość dzieci odwraca się od tradycyjnych wartości chrześcijańskich i formuje grupę czcicieli Złego...


Kilkakrotnie spotkałem się z opinią, iż istnieje coś w rodzaju "(nie)Świętej Trójcy" tzw. folk horroru. W jej skład wchodzą, zdaniem miłośników gatunku, trzy tytuły: "Witchfinder General" (1968), "The Wicker Man" (1973) oraz właśnie omawiany tutaj "The Blood on Satan's Claw". O ile pierwszy z tych tytułów, pomimo całego otaczającego go kultu oraz mojej sympatii i uznania dla osoby Vincenta Price'a, nigdy jakoś szczególnie mnie nie ruszał, o tyle kolejna pozycja, upiorne pogańskie kino grozy w reżyserii Robina Hardy'ego, pozostaje w moim odczuciu unikatowym majstersztykiem, który do dziś ma niewiele sobie równych. Koniec końców, zabrałem się za trzeci spośród wymienionych, licząc na konkretne emocje w służbie Księcia Ciemności.


Cóż, z miejsca nadmienię: nie zawiodłem się. Co prawda, wspomniany powyżej film Hardy'ego wciąż pozostaje dla mnie  niedoścignionym okazem nurtu, niemniej muszę przyznać, że obraz Piersa Haggarda to prawdziwa gratka dla miłośników horroru satanicznego. Z miejsca uprzedzę wszelkich zapaleńców: to nie żadne gore-fest, raczej bardzo klimatyczna zabawa w dostarczanie dreszczy. Scenariusz w bardzo przemyślny sposób pogrywa z oczekiwaniami widza: zmieniają się tutaj kluczowe postaci, kicz i makabra idą noga w nogę z budzącym ciarki koszmarem. Kiedy naszym oczom ukazuje się owłosiona łapa diabła, myślimy sobie: "oho, nadciąga retro-obciach". A tu nagle - nic z tego. Nastrój jest smolisty jak wydzieliny kozła, poziom aktorstwa - szczególnie tych młodszych odtwórców - daje do myślenia, czy aby naprawdę nikt tu nie został poważnie rąbnięty w głowę kopytem Belzebuba, a sielskie lokacje dodają całości uroku. Nie trzeba wszak umiejscawiać akcji w ciemnościach nocy, aby pokazać że Zło czai się na każdym rogu.


"The Blood on Satan's Claw" (aka "Satan's Skin") po blisko pięciu dekadach trzyma się wyjątkowo dobrze. Wina reżysera, montażysty? Zapewne i to, i to. Wystarczy spojrzeć na przepysznie sfilmowaną (i zmontowaną) scenę gwałtu na młodej wieśniaczce, by wiedzieć, że twórcy doskonale wiedzieli, co chcą osiągnąć. Oczywiście, dzisiaj ten szatański pomiot odbiera się z pewną dozą dystansu, trudno jednak nie docenić maestrii, z jaką budowana jest gęsta atmosfera, konsekwencji w szafowaniu niejednoznacznymi tropami. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to byłby to jedynie nazbyt oczywisty finał, bliższy właśnie wspomnianemu obrazowi Michaela Reevesa, aniżeli wykwintności, z jaką napięcie rozładował arcy-czort Hardy'ego.Jedno jest pewne: jeśli "The Witch" Roberta Eggersa przypadł Wam do gustu, to musicie zobaczyć, jak kapie krew ze szponów Szatana.

Ocena: *****



8/23/2017

The Killers (1946)

dir. Robert Siodmak



Małe miasteczko o nazwie Brentwood w stanie New Jersey. Późnym wieczorem, w miejscowym barze zjawia się dwóch nieznajomych. Pytają o niejakiego "Szweda", pracownika stacji benzynowej. W przeciągu kilku minut terroryzują załogę knajpki, jednoznacznie dając do zrozumienia, że ich celem jest zlikwidowanie poszukiwanego mężczyzny. Kiedy staje się jasne, że ich cel nie przybędzie tego dnia na obiad, wyruszają do jego domu. "Szwed" ginie od kul z rewolwerów, a zabójcy znikają tak szybko, jak się pojawili. Oprócz policji, sprawą zajmuje się także wysłannik towarzystwa ubezpieczeniowego, który bada przeszłość denata i próbuje ustalić, kto i dlaczego go zamordował...


Fabuła filmu Roberta Siodmaka wywiedziona została z krótkiego opowiadania Ernesta Hemingwaya. Scenarzyści Richard Brooks oraz John Huston (który nie został umieszczony w napisach ze względu na kontrakt wiążący go z inną wytwórnią, tj. Warner Bros.) rozbudowali skromną historię, dopisując niewesołe dzieje głównego bohatera. Poznajemy je w serii retrospekcji, zupełnie jak miało to miejsce w starszym o pięć lat arcydziele Orsona Wellesa "Obywatel Kane". Grany przez Burta Lancastera Ole "Swede" Anderson okazuje się być postacią zgoła tragiczną, którą los pomiatał zbyt wiele razy, wystarczająco wiele, by ten w końcu się poddał. 


"The Killers" uchodzi dziś za jeden z najlepszych filmów noir w dziejach. Mamy tu wszak wszystko, co definiuje ten gatunek: kryminalną intrygę, zaplanowany pieczołowicie napad, twardych gangsterów, uwikłanego w ciemne interesy brutala-romantyka, a wreszcie - wzorcową femme fatale. Wcielająca się w Kitty Collins Ava Gardner jest zmysłowa, wyrachowana i stąpa po trupach do celu. Słowem: kobieta marzeń. 


Dzieło Siodmaka, który na swym koncie posiada przynajmniej kilka wartych uwagi "czarnych kryminałów", trafiło po latach "na przechowanie" do Biblioteki Kongresu, ze względu na swe "kulturowe, historyczne i estetyczne znaczenie". Najlepiej zatrzymać się na dłużej przy pierwszej i ostatniej kwestii, resztę pozostawiając akademikom, bowiem "Zabójcy" to po prostu wzorcowo skrojona, wciągająca jak cholera opowieść o facecie, który sięgnął dna i już nigdy nie zdołał odciąć się od swej ponurej przeszłości. Wiedząc, jak przykry czeka go koniec, wciąż nie potrafimy powstrzymać się od kibicowania mu, a operujące światłem i cieniem zdjęcia autorstwa Woody'ego Bredella (m.in. również "Lady on a Train" Charlesa Davida) oraz muzyka Miklósa Rózsy, czynią z seansu prawdziwie upajającą ucztę dla amatorów mrocznych refleksji w oparach moralnej dwuznaczności.

Ocena: *****



8/22/2017

A Most Wanted Man (2014)

dir. Anton Corbijn



Na wstępie filmu Antona Corbijna wita nas informacja, iż od czasu zamachów z 11 września 2001 roku, Hamburg znajduje się w centrum zainteresowania służb wywiadowczych całego świata. To tu planował ataki jeden z terrorystów...
Zaraz potem poznajemy Günthera Bachmanna (Philip Seymour Hoffman), szefa tajnej rządowej jednostki do walki z terroryzmem. Günther aktualnie tropi świeżo przybyłego do Niemiec Czeczena, muzułmanina nazwiskiem Issa Karpov (Grigoriy Dobrygin). Ukrywający się w portowym mieście chłopak, korzysta z pomocy lewicującej prawniczki Annabel Richter (Rachel McAdams), która ma mu umożliwić kontakt z bankierem Tommy Brue (Willem Dafoe). W jego instytucji przechowywana jest fortuna, jaką pozostawił po sobie ojciec Issy, rosyjski wojskowy z mafijnymi powiązaniami. Bachmann podejrzewa, że rękę na pieniądzach planuje położyć Al-Qaeda...


Corbijn, który w 2007 roku zabłysnął "Control", biografią lidera Joy Division, Iana Curtisa, wziął tym razem na warsztat książkę jednego z najpoczytniejszych pisarzy z kręgu literatury szpiegowskiej, Johna le Carré. Ci, którzy czytali cokolwiek tego autora, tudzież oglądali którąś spośród ekranizacji jego twórczości, będą dobrze wiedzieć, z jakim typem kina mamy tutaj do czynienia. Poruszamy się w strefie "szarości", skrytych układów, toczącej się mozolnie inwigilacji. Nasz przewodnik po tym świecie zmęczonych agentów i konspiratorów, Günther to krępy, wiecznie popijający whisky profesjonalista. Ubrany w znoszony płaszcz, sprawia ciągle wrażenie, jakby był bliski rezygnacji. Jednocześnie, da się u niego zauważyć wciąż obecny rys idealistyczny: dobrze wie, że gra toczy się o zbyt wysoką stawkę, by łapać płotki, zmuszony jest więc wiecznie ścierać się z uciążliwą i bezsensowną biurokracją. Rola ta była jedną z ostatnich w błyskotliwej karierze Hoffmana. Aktor, który stworzył wybitne kreacje w takich obrazach jak "Magnolia" czy "Capote", niedługo po premierze "A Most Wanted Man" na festiwalu w Sundance, zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków. Rola Bachmanna tylko potwierdza jego klasę jako aktora, stanowiąc zarazem znacznie lepsze epitafium, aniżeli występy w młodzieżowym cyklu "Igrzyska śmierci".


Z pozostałych odtwórców, na wymienienie zasługują: jak zawsze niezawodny Defoe (z silnym, "niemieckim" akcentem) oraz konsekwentnie szukająca ucieczki ze świata komedii romantycznych McAdams. Jakby nie patrzeć, ten ponury, jak zwykle u le Carré'a zwieńczony deprymującym, pesymistycznym finałem obraz, posiłkuje się przede wszystkim wysokiej klasy aktorstwem. Od intrygi i psychologicznego zniuansowania postaci nie odwrócą bowiem naszej uwagi strzelaniny i pościgi. Taka formułą kina szpiegowskiego doskonale pasuje także do oszczędnego stylu Corbijna, który z dyscypliną prowadzi akcję, umiejętnie rozkłada akcenty i sprawną ręką wykorzystuje możliwości podlegających mu aktorów.


Mógłbym oczywiście przyczepić się do pewnych uproszczeń (czasem odnosi się wrażenie, że jak na zawodowych szpiegów, bohaterowie czasem wiedzą zaskakująco mało albo też za dużą rolę odgrywają zbiegi okoliczności), ale po co? Wszak to nie dokument, a jedynie wciąż kino rozrywkowe. Na pewno wyższej klasy i o większych ambicjach, aniżeli blockbustery z udziałem Toma Cruise'a, niemniej jednak chodzi o to samo: trzymać widza w napięciu, wodzić go za nos, sprawiać by wstrzymywał oddech. Corbijnowi ta sztuka się udaje.

Ocena: ****



I Vampiri (1957)

dir. Riccardo Freda, Mario Bava



Narodziny kina grozy "mad in Italy" były nader skromne i bynajmniej nie zwiastowały wielkich osiągnięć Południowców w tej dziedzinie. Wszystko zaczęło się pod koniec lat 50., kiedy to wraz z rokrocznie wzrastającą ilością produkowanych na Półwyspie Apenińskim filmów, tamtejszy rynek zaczął otwierać się na nowe możliwości. Do tej pory, powojenna kinematografia włoska specjalizowała się przede wszystkim w ponurych rozliczeniach spod znaku neorealizmu. Jak wiadomo jednak, nie samym chlebem i solą człek żyje, toteż włoski reżyser Riccardo Freda postanowił wypróbować rodzimą widownię pod kątem horroru. Sceptycznie nastawionego do pomysłu producenta Luigi Carpientieri, przekonał obietnicą scenariusza napisanego w rekordowym, jednodniowym trybie i zaledwie dwutygodniowym okresem kręcenia. Tak oto, wraz ze swym stałym współpracownikiem, operatorem Mario Bavą, Freda wszedł na plan obrazu zatytułowanego później jako "I Vampiri" (czyli dosłownie "wampiry").


Historia rozgrywa się współcześnie w Paryżu. Po mieście grasuje seryjny morderca kobiet. Wszystkie jego ofiary znalezione zostają bez choćby jednej kropli krwi w ciele. W obliczu bezradności policji, ambitny dziennikarz Pierre Lantin (Dario Michaelis), decyduje się przeprowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Trop prowadzi go do zamku rodziny Du Grand...


Zrealizowany pod szyldem wytwórni Titanus, film Fredy nie odniósł większego sukcesu, utwierdzając jedynie producentów w przekonaniu, iż horror to gatunek nie tylko gorszy jakościowo, ale też mało dochodowy. Z dzisiejszej perspektywy, "I Vampiri" jawi się z kolei jako sympatyczna, ale mało zajmująca ramotka: statyczne ujęcia osłabiają dynamikę opowieści, inspirowany legendami o krwawej hrabinie Elżbiecie Batory scenariusz odsłania swe braki i sprawia wrażenie naiwnego. Dla historyków X muzy jest to jednak z pewnością wdzięczny materiał do rozważań nad rozwojem nurtu. Jako pierwszy włoski film grozy ery kina dźwiękowego, "Lust of the Vampire" (bo tak brzmi nadany przez dystrybutora, anglojęzyczny tytuł) wyprzedza o rok hit wytwórni Hammer "Horror of Dracula" i kładzie jednocześnie podwaliny pod nowożytny boom na opowieści o wampirach. Włosi dostrzegli potencjał tkwiący w makabrze i straszeniu dopiero trzy lata później, wraz z sukcesem klasyka Mario Bavy "La maschera del demonio".


Warto w tym miejscu nadmienić, że ojciec włoskiego horroru, właśnie na planie omawianej pozycji stawiał swe pierwsze kroki jako reżyser. Kiedy w wyniku tarć z ludźmi ze studia, ostatniego dnia filmowania Freda porzucił swe stanowisko, pałeczkę przejął jego przyjaciel i autor zdjęć. Bava dokończył zdjęcia w ciągu dwóch dni, drastycznie zmieniając przy okazji finalny kształt obrazu. Wśród wprowadzonych przezeń modyfikacji znalazło się między innymi zupełnie nowe zakończenie oraz decyzja o uczynieniu z drugoplanowej postaci dziennikarza głównego bohatera. Co ciekawe, wraz z kryminalnym wątkiem prywatnego dochodzenia, późniejszy twórca "Sei donne per l'assassino", już na tym etapie - nieświadomie, ale wciąż - eksperymentował z formułą stworzonej przez siebie estetyki kina giallo. Całkiem sporo tego, jak na jeden niskobudżetowy i zgoła zapomniany film klasy B., czyż nie?


Co zaś do zaoferowania ma współczesnemu widzowi ta wampiryczna baśń poza garścią historycznych faktów? Cóż, choć daleki od miana arcydzieła suspensu, "I Vampiri" wciąż poszczycić się może sugestywnym gotyckim klimatem, umiejętnie wykorzystanymi (bo "zapożyczonymi") dekoracjami oraz nadal robiącą spore wrażenie charakteryzacją. Bava wykorzystał patent sprawdzony już ćwierć wieku wcześniej, przy okazji słynnej ekranizacji "Doktora Jekylla i pana Hyde'a" z 1931 roku. Za pomocą odpowiedniego oświetlenia, twarz wcielającej się w ponętną Giselle Du Grand Gianny Marii Canale, w przeciągu sekund przemienia się w oblicze starej kobiety. W dalszym ciągu lepsze i bardziej imponujące niż dzisiejsze CGI. Radzę sprawdzić!

Ocena: ***½



8/21/2017

Thriller - en grym film (1973)

dir. Bo Arne Vibenius



Lata 70-te to era rozkwitu kina eksploatacji. Początek dekady przyniósł tzw. "kino szoku", które do mainstreamowego obiegu wprowadzili tacy twórcy jak Stanley Kubrick czy Sam Peckinpah. Był wśród nich także młodszy kolega po fachu nazwiskiem Wes Craven, który swym debiutanckim "Ostatnim domem po lewej" wywołał prawdziwą burzę. Stało się jasne, że po zerwaniu z rygorystycznym kodeksem Haysa nadeszły czasy kina pełnego przemocy i brutalności. Osławiony obraz Cravena zaś jest dziś uznawany za sztandarowe dzieło podgatunku określanego mianem "rape & revenge". Nie trzeba było bynajmniej długo czekać, aby tego typu rozrywka znalazła licznych naśladowców. Również w tych krajach, które wówczas rzadko dawały o sobie znać na filmowej mapie świata. Za przykład niech posłuży tu kultowy obraz szwedzkiego reżysera Bo Arne Vibeniusa, znany jako "Thriller - en grym film"... 


Bohaterką rzeczonej produkcji jest młoda dziewczyna imieniem Frigga (Christina Lindberg), która od czasów gwałtu dokonanego na niej w dzieciństwie przestała mówić. Frigga mieszka na szwedzkiej wsi, gdzie pracuje w gospodarstwie rodziców. Podczas jednej z wypraw do miasta dziewczyna poznaje zamożnego Tony'ego (Heinz Hopf), który zaprasza ją do swego mieszkania. Mężczyzna niebawem ukazuje swe prawdziwe oblicze: odurza bezbronną niemowę heroiną i siłą umieszcza w prowadzonym przez siebie burdelu. Osamotniona, zdana na pastwę bezlitosnych gangsterów Frigga w wyniku swych prób buntu zostaje pozbawiona jednego oka. Od tej pory postanawia pokornie wykonywać wolę swych stręczycieli i sprzedawać swe ciało, ale w skrytości ducha zaczyna już planować i przygotowywać się do krwawej zemsty... 


Zapewne niejeden czytelnik mógłby się wzburzyć w trakcie czytania tej recenzji w zetknięciu z użytym przeze mnie określeniem "kultowy". Prawdą bowiem jest, iż jest to zwrot zdecydowanie od jakiegoś czasu nadużywany. W przypadku "Thriller - en grym film" wydaje mi się on jednak w pełni uzasadniony. Z jednej bowiem strony jest to niewątpliwie twór bezwstydnie nastawiony na tanią eksploatację, w wielu momentach niemalże ostentacyjnie kiczowaty. Z drugiej jednak nie sposób nie docenić sprawnej reżyserskiej roboty, czy oryginalnych konceptów, które zostały tu użyte. Niewątpliwie obraz Bo Arne Vibeniusa był jedną z inspiracji, które legły u podstaw Tarantinowskiego szlagieru pod tytułem "Kill Bill". Co więcej, oglądany dziś, wciąż jest filmem, który może dostarczyć inspiracji i... sporej frajdy. 


Do podstawowych wad "A Cruel Picture" w mym odczuciu należy fabuła - niezwykle wątła, wręcz czysto pretekstowa. Co prawda trudno się obrażać, że tego typu produkcja nastawiona jest raczej na czystą rozwałkę niż psychologiczne niuanse, ale pisany na kolanie, pokraczny scenariusz z czasem dostarcza coraz większej ilości absurdów, obok których trudno przejść obojętnie. Przedstawiona tu koncepcja nieuniknionej śmierci w przypadku odstawienia narkotyku daje się jeszcze jakoś przełknąć, ale już niektóre z bzdurnych poczynań bohaterki (jak choćby szaleńczy i bezsensowny rajd policyjnym wozem pod koniec) potrafią zirytować. 


Film nadrabia obecność tych mankamentów przy pomocy ciężkiego klimatu, którym operuje bezbłędnie. "Thriller - en grym film" posiada sugestywny, dołujący nastrój, który przez cały czas trwania pozostaje praktycznie niezmienny. Stąd też wspomniane wpadki poczytać można jako elementy rozładowujące atmosferę. Znajdzie się tu ponadto kilka wstawek XXX, które oferują widzowi sekwencje kopulacji z maksymalnymi zbliżeniami - to posunięcie dodaje całości jedynie bardziej "brudnego" charakteru. A wszystko po to, aby zbliżająca się wielkimi krokami okrutna zemsta jednookiej prostytutki dostarczyła nam jako widzom jeszcze więcej satysfakcji. I dostarcza. Sceny rozprawiania się bohaterki z jej ciemiężcami zostały tu bez wyjątku sfilmowane w zwolnionym tempie, co niejednokrotnie wypada bardzo efektownie. Z czasem może to zacząć nużyć niektórych widzów, ale mi w zasadzie w ogóle nie odebrało przyjemności z seansu. 


Widowiskowy, brutalny, dosłowny - taki jest szwedzki "Thriller". Bywa też że jest wręcz idiotyczny, ze poszczególne elementy układanki gryzą się ze sobą. Ale to wszystko razem decyduje chyba właśnie o niepowtarzalności i egzotyce tej pozycji. W smaku mieni się wieloma zaskakującymi akcentami, więc godna jest polecenia przede wszystkim tym najbardziej wytrawnym koneserom szeroko pojętej eksploatacji na obszarze X Muzy.

Ocena: ****


8/17/2017

The Last House on Dead End Street (1977)

dir. Roger Watkins



Obraz Rogera Michaela Watkinsa jest swego rodzaju legendą w światku miłośników filmowego horroru. Nakręcony w 1972 roku, do dystrybucji wypuszczony dopiero pięć lat później. O jego złej sławie decyduje nie tylko podjęta tematyka – filmy snuff, ale i cała otoczka. Do dziś wielu zaszokują ukazane tu sceny mordów, nad całością unosi się specyficzny, nihilistyczny duch oraz atmosfera obrazu zakazanego, dzieła całkowicie undergroundowego. Przez wiele lat jego nieocenzurowana wersja była praktycznie niedostępna, po świecie krążyły jedynie kopie na kasetach VHS o koszmarnej jakości. Dziś, w czasach ogólnie dostępnego Internetu, jego zdobycie nie jest już tak trudne (został wydany na DVD przez Bartel Entertainment), co nie zmienia jednakowoż jego unikatowego charakteru. 


„The Last House On Dead End Street” to historia drobnego przestępcy Terry’ego Hawkinsa, który po wyjściu z więzienia postanawia zająć się produkcją filmów. Nawiązuje więc kontakty w światku produkcji obrazów XXX, montuje własną ekipę realizatorską i przystępuje do realizacji projektu. Nikt jednak nie wie, jakiego rodzaju dzieło pragnie stworzyć Hawkins. Tymczasem jego „scenariusz” zakłada brutalne zamordowanie przed kamerą grupy osób ze światka pornobiznesu… 


Pomimo upływu lat film Watkinsa wciąż wywiera na widzu silne wrażenie, podobnie jak słynny „The Last House On The Left” Wesa Cravena, który w dużej mierze był inspiracją dla tego obrazu. Tyle że w tym przypadku ma się do czynienia z pozycją rzeczywiście dość niezwykłą. Do dziś nie jest dostępna pełna wersja reżyserska zgodna z zamysłem twórcy, stąd film ma dosyć poszarpaną konstrukcję narracyjną, widać, że wielu elementów w nim brakuje. Przydaje to uroku obcowania z czymś tylko dla wybranych. Do tego zarówno reżyser, jak i część ekipy została w napisach początkowych ukryta przez dystrybutora pod pseudonimami (Watkins figuruje na ten przykład jako Victor Janos). Podniszczona taśma, improwizowane dialogi, czasem nie do końca wyraźny obraz (jak w trakcie sekwencji ćwiartowania kobiety na stole operacyjnym) – można się miejscami poczuć, jakby rzeczywiście dostąpiło się zaszczytu obejrzenia prawdziwego filmu „ostatniego tchnienia”. Co prawda, muszę ze swej strony nadmienić, wykonanie efektów w wielu momentach pozostawia wiele do życzenia i wiele fragmentów może już tak nie szokować jak kiedyś, ale całość nadrabia to swoim niezwykłym klimatem niczym z koszmaru i… mankamentami. To paradoks, ale właśnie kiepskie aktorstwo, montaż, zdjęcia, procentują tu na plus, jeszcze sugestywniej oddziałując na odbiorcę – rzeczy, które w przypadku normalnej produkcji są niezwykle ważne, tu jakby schodzą na dalszy plan. 


Komu warto polecić „The Last House…”? Na pewno maniakom gore – mimo że tego typu sceny nie zawsze błyszczą tu realizmem, to wciąż są mocne dzięki swej otoczce. Warto też na pewno się z nim zapoznać, jeśli chce się posmakować choć odrobiny tego uczucia, jakim musi być możliwość obejrzenia obrazu snuff. Na plakatach reklamujących ten rarytas widniało hasło reklamowe: „To tylko film”. Może jednak – dla większego efektu – lepiej spróbować choć na chwilę o tym zapomnieć. Na pewno nie będzie to wtedy seans, o którym łatwo zapomnieć.

Ocena: ***½


8/16/2017

Snuff (1976)

dir. Michael Findlay, Horacio Fredriksson, Simon Nuchtern



Najpierw był niskobudżetowy film eksploatacji małżeńskiego tandemu twórczego Michaela i Roberty Findlayów pod wiele mówiącym tytułem "The Slaughter". Para ta znana jest dziś wielbicielom grindhouseowej rozrywki głównie z tzw. trylogii ciała, na którą składają się: "Touch of Her Flesh", "Kiss of Her Flesh" oraz "Curse of Her Flesh". Ich nakręcony w Argentynie obraz o którym teraz mowa to kiepsko zrealizowany i takoż zagrany dreszczowiec nawiązujący do sprawy bestialskich morderstw dokonanych przez "rodzinę" Mansona. Przez krótki czas był on wyświetlany w kilku podrzędnych kinach, po czym wszyscy o nim zapomnieli. 


Właściwa historia zaczyna się w momencie, gdy w posiadanie "The Slaughter" wchodzi niezależny dystrybutor nazwiskiem Allan Shackleton. Postanawia on zrobić użytek z nabytego filmidła, które - delikatnie mówiąc - na sukces kasowy zbytnio liczyć nie może. Shackleton decyduje się dokręcić nowe zakończenie do dzieła Findlayów, które bazować będzie na zasłyszanych przez niego pogłoskach o snuff movies, znanych też jako filmy "ostatniego tchnienia". W sfilmowanym naprędce finale grupa filmowców dokonuje przed kamerą brutalnego mordu na jednej z aktorek. Opatrzony tym drastycznym zwieńczeniem obraz ponownie wchodzi na ekrany pod nowym tytułem, tym razem rozreklamowany jako zawierający szokujący zapis prawdziwego zabójstwa... 


Dziś wiadomo już, że "Snuff" to tylko charakterystyczna dla swojej dekady próba zdyskontowania budzącej sensację tematyki. Tania i w gruncie rzeczy nieudana. Mistyfikacja wymyślona przez Shackletona prędko wyszła na jaw, a sam film znany jest dziś jedynie w kręgach najbardziej zagorzałych miłośników gore i kina eksploatacji. Zła sława, jaka go otacza, skrywa ponadto rzecz w zasadzie niewartą zachodu i stosunkowo niewinną. 


Niewinną, bo samo "bulwersujące" zakończenie, które jest głównym magnesem przyciągającym do tej pozycji, oglądane z dzisiejszej perspektywy potraktowane może być najwyżej wzruszeniem ramion. Zawarte w nim efekty są kiepsko wykonane, trudno więc byłoby komukolwiek uwierzyć, że przedstawiona scena morderstwa jest autentyczna. Czekać zaś na ową "atrakcję" trzeba ponad siedemdziesiąt minut czasu ekranowego, w trakcie którego dzieje się doprawdy niewiele. Te siedemdziesiąt minut to właśnie wspomniany "The Slaughter", i trzeba przyznać, że nic dziwnego, iż w momencie swej skromnej premiery nie wywołał ów tytuł furory. Byłby on może nawet całkiem zabawny w swej nieporadności, gdyby nie to, że jest przeraźliwie nudny. Fabuła to chaotyczny zlepek bzdur, unurzanych w zjełczałym hipisowskim sosie. Dla urozmaicenia jednostajnej bezsensowności zarejestrowanego materiału filmowi bohaterowie od czasu do czasu udają, że kogoś zabijają. Ewentualnie udają, że zażywają narkotyki. 


"Snuff" traktowane może być jako ciekawostka: raczej trudno mimo wszystko nie wspomnieć o tej pozycji w przypadku sporządzania jakiejkolwiek monografii dotykającej zagadnienia filmów "ostatniego tchnienia", jako że jest to pozycja, która w dużej mierze spopularyzowała to pojęcie. Można go także potraktować jako swoiste post scriptum do pełnego tandety, ale i ujmującego w pewnym stopniu swą nieporadnością, dorobku małżeństwa Findlayów. Blisko półtora roku po premierze przemontowanej wersji "Slaughter" oboje zginęli w wypadku helikoptera. Zdążyli jeszcze wcześniej wytoczyć Shackletonowi sprawę, ale doszło do pozasądowej ugody. Ostatnie tchnienie kina eksploatacji?

Ocena: *½ 


8/11/2017

Fast Times at Ridgemont High (1982)

dir. Amy Heckerling



Cameron Crowe swe pierwsze kroki w showbusinessie stawiał jako dziennikarz, pisząc artykuły dla magazynu Rolling Stone. W 1981 roku, opublikował opartą na własnych doświadczeniach książkę "Fast Times at Ridgemont High: A True Story", do której materiały zbierał, udając studenta w Clairemont High School w San Diego. Jeszcze zanim powieść trafiła na rynek, pojawiły się plany przeniesienia jej na ekran. Scenariusz napisał sam Crowe, a za kamerą stanęła debiutantka Amy Heckerling. Skromny, pozbawiony głośnych nazwisk oraz dużej kampanii promocyjnej film, odniósł niebywały sukces, szybko stając się kultową wśród amerykańskiej młodzieży pozycją. Autor materiału na prawdziwy sukces i sławę musiał jeszcze zaczekać ponad dekadę: "Jerry Maguire" w jego reżyserii okazał się być jednym z największych hitów sezonu 1996/97.


"Fast Times..." pozbawione jest tradycyjnej fabuły, na akcję składa się szereg epizodów, w których udział bierze grupa licealistów. Mamy więc piętnastoletnią Stacy, która za namową starszej koleżanki, postanawia rozpocząć życie erotyczne. Jest podkochujący się w niej Mark oraz jego kumpel, konik-amator imieniem Mike. Brad kończy właśnie szkołę, ale nie widzi dla siebie żadnych perspektyw poza pracą w kolejnych fast foodach. Jeff z kolei to wiecznie upalony surfer, istna zmora nauczycieli, w szczególności profesora od historii Stanów Zjednoczonych...


Przeplatające się losy bohaterów tworzą barwną mozaikę, której dodatkowego kolorytu dostarcza złożona z ówczesnych przebojów ścieżka dźwiękowa. To trochę taki Altman w wersji "light": poznajemy różne postawy, zakręty życiowe, porażki i sukcesy, refleksja należy zaś już do samego widza. Obraz Heckerling, choć w dużej mierze pozostaje bezpretensjonalną komedią, w której pierwsze skrzypce grają przygodny seks i młodzieńcze rozterki, nie unika też poważniejszych tematów (niechciana ciąża, zawiedziona przyjaźń), trzymając się jednak konsekwentnie z dala od taniego moralizatorstwa czy łzawego sentymentalizmu.


Jednym z powodów, dla których o "Beztroskich latach w Ridgemont High" wciąż się pamięta - oczywiście, pomijając walory rozrywkowe - jest obsada, pośród której znajdziemy istną kopalnię przyszłych gwiazd. Judge Reinhold, Forest Whitaker, Eric Stolz, Nicolas Cage, Jennifer Jason Leigh - wówczas nieznani, pod koniec dekady przejmą stery w hollywoodzkim kinie. Młody Sean Penn daje prawdziwy popis vis comica jako miłośnik marihuany Jeff Spicoli, Phoebe Cates zalicza z kolei pamiętną scenę topless przy basenie.


Film Heckerling słusznie zajmuje szczególne miejsce pośród kina młodzieżowego swoich czasów: to nic innego jak szalone, kiczowate lata 80. w pigułce. Dobre na stres i chandrę, z odpowiednio wyważonymi proporcjami między komizmem, a powagą. Na perypetie bohaterów spoglądamy z życzliwością i empatią, w końcu dojrzewanie to czas szczególny, a im starsi jesteśmy, z tym większym rozrzewnieniem wspominamy ten okres. 

Ocena: ****½


8/10/2017

Scarecrows (1988)

dir. William Wesley



Idę o zakład, że w przypadku pytania: "która dekada była dla filmowego horroru najważniejsza", 8 na 10 respondentów złożonych z fanów kina grozy (do tych rzecz jasna nie zaliczam współczesnej młodzieży, dla której szczytowymi osiągnięciami gatunku byłyby zapewne twory pokroju "Obecności") wskaże lata 80. Cała reszta postawi pewnie na dziesięciolecie poprzedzające. Przyczyn takiej popularności, widocznej chociażby w dzisiejszej fali nostalgii, jest przynajmniej kilka. Oczywiście, jedną z nich będzie fakt, że "pokolenie VHS" zaczyna już przeżywać kryzys wieku średniego, tęsknie spoglądając ku sielance czasów młodości. Inna sprawa, że całe lata 80. w kwestii hollywoodzkiego kina rozrywkowego były wypadkową doświadczeń dekad poprzednich, do perfekcji doprowadzając choćby stylistykę kina Nowej Przygody. Jednocześnie, wraz z narodzinami slashera, horror zaczął przeżywać prawdziwy rozkwit. Zamiast niedawnych aluzyjnych wątków wampirycznych, obudziła się prawdziwa wolność, owocując frywolnym podejściem do seksualności (co najbardziej lubią w wolnym czasie robić amerykańskie nastolatki? - bzykać się!), natężeniem przemocy, ale też specyficznym klimatem, który wywietrzał już na początku kolejnego dziesięciolecia.


Wspominam o tym wszystkim przy okazji seansu filmu "Scarecrows" Williama Wesleya, albowiem stanowi on doskonały przykład na to, jak operowanie atmosferą, szczypta czerstwych odzywek, które nijak nie przeszłyby we współczesnej produkcji oraz odrobina obrzydliwości, mogą przyprawić o szybsze bicie serca miłośnika kina klasy B. Dość powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z pozycją co najwyżej przeciętną. A jednak przyjemność płynąca z tych osiemdziesięciu minut w towarzystwie morderczych strachów na wróble jest spora...


Fabuła jest nader prosta: cała afera zaczyna się od porwania samolotu. Grupa złodziei zmusza ojca i córkę do pilotowania awionetki, którą planują uciec za meksykańską granicę wraz ze zrabowanym łupem. Jeden z rabusiów nie ma jednak zamiaru dzielić się pieniędzmi z resztą kompanów. Wywoławszy zamieszanie, wyskakuje na spadochronie wraz z forsą i ląduje pośrodku pola kukurydzy. Zdradzeni bandyci ruszają jego tropem, nie podejrzewając nawet, na jakie niebezpieczeństwo się narażają...


Akcja rozkręca się dość powoli, ale przyznać trzeba, że debiutujący za kamerą Wesley umie kreować napięcie. Robi też dobry użytek ze skromnego budżetu - niby gołym okiem widać, że fundusze ekipa miała niewielkie, ale ograniczenie akcji w czasie i przestrzeni pozwala obrócić braki na korzyść. Znajdziemy tu całkiem sporo porządnie wykonanego gore, a i charakteryzacja tytułowych upiorów cieszy oko. Aktorstwo jest na poziomie zbliżonym do większości B-klasowców z okresu, czytaj: jest znośnie. Jeśli komuś jednak przeszkadzałyby mało naturalne zachowania poszczególnych postaci, zawsze może skupić wzrok na prześlicznej Victorii Christian, wcielającej się w zakładniczkę imieniem Kelly.


Największy mankament omawianej pozycji stanowi sam scenariusz, który jest najzwyczajniej w świecie... głupi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi tych bzdur o kukłach przemieniających ludzi w bezwolne zombie. Umówmy się jednak co do jednego: nie takie absurdy łykaliśmy w dzieciństwie, z dłońmi nerwowo uczepionymi oparć fotela. De facto, można dziełu Wesleya zarzucić wiele i wcale nie dziwię się, że dziś rzadko kto o nim pamięta. Na pewno jednak nie sposób powiedzieć, że te niespełna półtorej godziny się dłużyło lub też przyniosło srogi zawód.

Ocena: ***



8/08/2017

Raw (2016)

dir. Julia Ducournau



Justine (Garance Marillier), podobnie jak jej rodzice, jest wegetarianką. W jednej z pierwszych scen filmu widzimy, jak matka dziewczyny urządza w jadłodajni dziką awanturę o kawałek mięsa znaleziony w jedzeniu córki. Chwilę później, nastolatka trafia do studenckiego kampusu. Justine dołącza do swej starszej siostry, by studiować weterynarię. W trakcie jednej z akcji inicjacyjnych dla "nowych", dziewczyna zostaje zmuszona do zjedzenia surowej króliczej nerki. I w tym momencie zaczynają się kłopoty...


Zawiązanie akcji "Raw" sprawia wrażenie wisielczego żartu. Debiut fabularny Julii Ducournau utrzymany jest jednak w tonacji serio, stanowi pokłosie fali francuskich horrorów gore, które zalały rynek na początku nowego tysiąclecia. To body horror pełną gębą, w którym pobrzmiewają echa wczesnej twórczości Davida Cronenberga. Gdybym sam miał wymieniać, do inspiracji z pewnością dorzuciłbym jeszcze takie tytuły, jak "Trouble Every Day" Claire Denis, "Dans ma peau" Mariny de Van czy całkiem jeszcze świeże "Contracted" Erica Englanda.


W skrócie i bez owijania w bawełnę: Ducournau nie stawia na oryginalność. Całą fabułę można wszak streścić w jednym, dwóch zdaniach. Zarazem mamy tutaj do czynienia z  kolejnym współczesnym horrorem, który zamiast pławić się w klimatach retro, oprócz oferowania dużych ilości posoki zalewającej ekran, zręcznie symuluje drugie dno. Nie jest to zarzut, w końcu każdy może sobie tutaj dopisać własną interpretację, co jednocześnie nie ma wielkiego wpływu na satysfakcję płynącą z seansu. Krytyka konsumpcjonizmu? You've got it! Zaduma nad drapieżną naturą człowieka? Też da się podpiąć. Wampiryczne uzależnienie, kanibalizm, nawet likantropia - wszystkie te klasyczne elementy kina grozy mają prawo przeglądać się w omawianym obrazie. Jako istota nie spożywająca mięsa, sam miałem chwilowe obawy, czy przypadkiem nie powinienem zostać porwanym przez refleksyjne tonie. Na szczęście, dałem sobie z tym spokój...


Jakby jednak nie patrzeć, "Raw"(aka "Grave") to kawał dobrej roboty od strony realizacyjnej. Owszem, mógłbym wytknąć pewne niedociągnięcia i dziury logiczne, jednak reżyserka sprawnie je maskuje, kreując zawiesistą atmosferę, mnożąc pytania, spowalniając tempo. Efekt jest naprawdę niezły: to nie żadne bezmyślne gore-fest, ale całkiem sprytnie pomyślany shocker, który skutecznie przykuwa widza do ekranu. Bardzo dobre jest aktorstwo, ze szczególnym uwzględnieniem roli głównej bohaterki, co wskazuje na to, że Ducournau ma dobrą rękę do wykonawców. Co bardziej krwiste fragmenty dodają pikanterii, ale całość trzyma się z dala od bezmyślnego szokowania. Czy chcecie, czy nie, to mięso - o dziwo! - jest całkiem świeże.

Ocena: ****



8/03/2017

Atomic Blonde (2017)

dir. David Leitch



Bondów w spódnicy było wielu. Począwszy od popartowej "Modesty Blaise", przez wytwór blaxploitation "Cleopatra Jones", po w pełni wyemancypowaną Geenę Davis z "Długiego pocałunku na dobranoc". Żadna z nich nie zagościła na dłużej w świadomości zbiorowej. Wątpliwe, aby sztuka ta udała się agentce MI6, Lorraine Broughton. Ale czy każda "misja specjalna" musi być od razu przełomowa?


"Atomic Blonde" to adaptacja powieści graficznej "The Coldest City" autorstwa Anthony'ego Johnstona i Sama Harta. Bohaterką jest tutaj wspomniana agent Broughton (Charlize Theron), która w przededniu zniszczenia muru berlińskiego, zostaje wysłana do obecnej stolicy Niemiec w celu przechwycenia listy szpiegów. Ujawnienie zawartych na niej nazwisk, grozi eliminacją najważniejszych wysłanników brytyjskiego wywiadu...


Żeby nie było narzekań: powieść graficzna=komiks. Czyli dla jednych będzie to rekomendacja, dla innych - przestroga. Bo "Atomic Blonde" to w większym stopniu dynamicznie nakręcone kino akcji, aniżeli poważny film szpiegowski. Fabuła jest na przemian naciągana, niedorzeczna albo nielogiczna. Prawda jednak taka, że nikt nie każe nam jej śledzić. Na pierwszy plan wysuwają się bowiem efektowne sceny potyczek głównej bohaterki ze zbirami zza Żelaznej Kurtyny. 


Od strony wykonania, obraz Davida Leitcha nie budzi większych zastrzeżeń. Akcja mknie naprzód jak szalona, choreografia walk na najwyższym poziomie i montaż, od którego można dostać oczopląsu. W drugiej połowie filmu, współtwórca "Johna Wicka", oferuje nam nawet sekwencję mordobicia, nakręconą w "jednym ujęciu". Nawias stąd, że nawet mało spostrzegawczy widz dojrzy gołym okiem wszystkie szwy, ale niejeden zapewne da się też ponieść emocjom. Theron jako główna bohaterka jest przebiegła, zimna i wyrachowana, przez całe dnie popija rosyjską wódkę, jak rasowy gladiator obnosi się ze swymi obrażeniami, by na sam koniec wszystkich gładko wykiwać. Partnerujący jej McAvoy bawi się swoją rolą cwaniaka i jest to pewna odmiana w jego dość monotonnej karierze.


OK, czyli kupować w takim razie czy też nie? Owszem, pod warunkiem, że wiecie, co za towar. "Atomic Blonde" stara się być wypadkową dotychczasowych doświadczeń kina szpiegowskiego, łącząc umowność klasycznych wcieleń Bonda, obskurantyzm ekranizacji prozy Johna le Carré i realistyczno-reportażową formułę spod znaku serii o Jasonie Bournie. Najbliżej tu jednak do typowej eskapistycznej rozrywki: ma być głośno, szybko i chropawo. Dodajmy do tego soundtrack na którym pobrzmiewają hity Davida Bowie'go (tak, "Putting Out Fire" zyskało drugą młodość przy okazji "Bękartów wojny" ale to kawałek z "Cat People" Schradera), New Order, The Clash, Siouxsie & the Banshees, George'a Michaela i Neny, a wyjdą dwie godziny nie wymagającej myślenia, bezpretensjonalnej kopaniny w wydaniu "retro". Bo mimo wszystko, więcej tu ukłonów w kierunku kina sprzed trzech dekady, aniżeli hołdowania współczesnym trendom. 

Ocena: ***