8/10/2017

Scarecrows (1988)

dir. William Wesley



Idę o zakład, że w przypadku pytania: "która dekada była dla filmowego horroru najważniejsza", 8 na 10 respondentów złożonych z fanów kina grozy (do tych rzecz jasna nie zaliczam współczesnej młodzieży, dla której szczytowymi osiągnięciami gatunku byłyby zapewne twory pokroju "Obecności") wskaże lata 80. Cała reszta postawi pewnie na dziesięciolecie poprzedzające. Przyczyn takiej popularności, widocznej chociażby w dzisiejszej fali nostalgii, jest przynajmniej kilka. Oczywiście, jedną z nich będzie fakt, że "pokolenie VHS" zaczyna już przeżywać kryzys wieku średniego, tęsknie spoglądając ku sielance czasów młodości. Inna sprawa, że całe lata 80. w kwestii hollywoodzkiego kina rozrywkowego były wypadkową doświadczeń dekad poprzednich, do perfekcji doprowadzając choćby stylistykę kina Nowej Przygody. Jednocześnie, wraz z narodzinami slashera, horror zaczął przeżywać prawdziwy rozkwit. Zamiast niedawnych aluzyjnych wątków wampirycznych, obudziła się prawdziwa wolność, owocując frywolnym podejściem do seksualności (co najbardziej lubią w wolnym czasie robić amerykańskie nastolatki? - bzykać się!), natężeniem przemocy, ale też specyficznym klimatem, który wywietrzał już na początku kolejnego dziesięciolecia.


Wspominam o tym wszystkim przy okazji seansu filmu "Scarecrows" Williama Wesleya, albowiem stanowi on doskonały przykład na to, jak operowanie atmosferą, szczypta czerstwych odzywek, które nijak nie przeszłyby we współczesnej produkcji oraz odrobina obrzydliwości, mogą przyprawić o szybsze bicie serca miłośnika kina klasy B. Dość powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z pozycją co najwyżej przeciętną. A jednak przyjemność płynąca z tych osiemdziesięciu minut w towarzystwie morderczych strachów na wróble jest spora...


Fabuła jest nader prosta: cała afera zaczyna się od porwania samolotu. Grupa złodziei zmusza ojca i córkę do pilotowania awionetki, którą planują uciec za meksykańską granicę wraz ze zrabowanym łupem. Jeden z rabusiów nie ma jednak zamiaru dzielić się pieniędzmi z resztą kompanów. Wywoławszy zamieszanie, wyskakuje na spadochronie wraz z forsą i ląduje pośrodku pola kukurydzy. Zdradzeni bandyci ruszają jego tropem, nie podejrzewając nawet, na jakie niebezpieczeństwo się narażają...


Akcja rozkręca się dość powoli, ale przyznać trzeba, że debiutujący za kamerą Wesley umie kreować napięcie. Robi też dobry użytek ze skromnego budżetu - niby gołym okiem widać, że fundusze ekipa miała niewielkie, ale ograniczenie akcji w czasie i przestrzeni pozwala obrócić braki na korzyść. Znajdziemy tu całkiem sporo porządnie wykonanego gore, a i charakteryzacja tytułowych upiorów cieszy oko. Aktorstwo jest na poziomie zbliżonym do większości B-klasowców z okresu, czytaj: jest znośnie. Jeśli komuś jednak przeszkadzałyby mało naturalne zachowania poszczególnych postaci, zawsze może skupić wzrok na prześlicznej Victorii Christian, wcielającej się w zakładniczkę imieniem Kelly.


Największy mankament omawianej pozycji stanowi sam scenariusz, który jest najzwyczajniej w świecie... głupi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi tych bzdur o kukłach przemieniających ludzi w bezwolne zombie. Umówmy się jednak co do jednego: nie takie absurdy łykaliśmy w dzieciństwie, z dłońmi nerwowo uczepionymi oparć fotela. De facto, można dziełu Wesleya zarzucić wiele i wcale nie dziwię się, że dziś rzadko kto o nim pamięta. Na pewno jednak nie sposób powiedzieć, że te niespełna półtorej godziny się dłużyło lub też przyniosło srogi zawód.

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz