11/23/2021

Último deseo (1976)

dir. León Klimovsky


Grupa wysoko postawionych oficjeli spotyka się w położonym na prowincji zamku. Towarzyszą im „damy do towarzystwa”, wespół z którymi przez kolejne kilka dni będą oddawać się libertyńskim przyjemnościom, wcielając w życie ideały markiza de Sade. Skrupulatnie zaplanowane swawole przerywa niespodziewane zdarzenie. W bliżej nieokreślonej odległości wybucha bomba atomowa, a uczestnicy orgii zostają odcięci od świata…

Hiszpańska odpowiedź na Noc żywych trupów (1968) w post-apokaliptycznych dekoracjach – tak w skrócie można podsumować Último deseo (AKA The People Who Own the Dark). Szybko okazuje się bowiem, że uwięzieni w zamku bogacze nie są jedynymi ocalałymi: u podnóża włości znajduje się wioska, której wszyscy mieszkańcy oślepli i są zgoła nieprzychylnie nastawieni do obcych (mają zresztą ku temu swoje powody). Nietrudno doszukać się w tej konstrukcji fabularnej ledwo tylko zakamuflowanej alegorii społecznej: żyjący w luksusach zdeprawowani próżniacy stają naprzeciw warstw, które do tej pory wyzyskiwali na rozmaite sposoby. Atomowa zagłada odwraca jednak role, a przedstawiciele „wyższych sfer” muszą salwować się ucieczką przed pałającym chęcią zemsty ludem. Parabola czytelna, na szczęście potraktowana przez Argentyńczyka Leóna Klimovsky’ego (m.in. głośne La Noche de Walpurgis [1971], pierwszy wielki hit hiszpańskiego kina grozy) instrumentalnie i bez nadmiernych pretensji.


Punkt wyjścia jest tu zresztą – nawet jeśli poniekąd wtórny względem Romero – wyborny i niezwykle obiecujący. Niestety (stety?), ze względu na ograniczenia budżetowe, twórcy nie mogli sobie pozwolić na rozegranie wizji nuklearnej hekatomby z odpowiednim rozmachem, postawili więc na sugestię. Film dzieli się w sposób niejako naturalny na dwie części: pierwsza, rozegrana na zamku, skutecznie buduje napięcie i mnoży pytania, w drugiej mamy już otwartą walkę. Scenariusz wprowadza grupę wyrazistych postaci, o których wiemy wystarczająco mało, by z nimi sympatyzować lub - w przypadku niektórych – wystarczająco dużo, by znienawidzić. Survivalowy charakter historii (więcej tu zresztą survivalu, niż czystego horroru) objawia prawdziwe oblicza poszczególnych bohaterów, powtarzając starą, doskonale znaną mantrę: człowiek człowiekowi wilkiem. Miłośnicy nadprzyrodzonych stworów nie mają zatem tutaj czego szukać, entuzjaści europejskich budżetowców z okresu – jak najbardziej.


Ostatni docenią w pierwszej kolejności obsadę, pośród której znajdziemy m.in. Alberto de Mendozę (m.in. The Strange Vice of Mrs. Wardh [1971], Horror Express [1974]), Nadiuskę (matka Conana u Miliusa), Marię Perschy (The Castle of Fu Manchu [1969], The Blue Eyes of the Broken Doll [1974]) czy - regularnie współpracującego z Klimovskim – Paula Naschy’ego (tutaj bez wilkołaczej charakteryzacji, za to jako jednoznaczna szumowina). Nie otrzymamy za to wyrazistego gore: śmierci nie należą do przesadnie krwawych i nie stanowią clou programu. Zamiast tego jest gęsty, skąpany w hiszpańskim słońcu, klimat – wszystkie „pozazamkowe” sceny rozgrywają się tutaj za dnia, co dodatkowo potęguje ponury wydźwięk całości. Zwieńczonej do tego kapitalnym – choć ponownie częściowo skradzionym od Romero, tyle że wydaniu „podrasowanym” – finałem do taktów Ode an die Freude Beethovena. Jedyne, czego tak naprawdę brakuje, to większej dawki perwersji obiecanej na wstępie. Reszta to solidny wzorzec postapo dla przyszłych pokoleń!



11/03/2021

I Don't Want to Be Born (1975)

dir. Peter Sasdy 


Pierwsze zaskoczenie następuje już w trakcie napisów początkowych. Oto naszym oczom ukazuje się oblicze kobiety przeżywającej intensywny orgazm. Po chwili okazuje się, że to nie orgazm, tylko poród. Znajdująca się w ostatniej fazie stanu błogosławionego Joan Collins rodzi syna, który – zgodnie ze słowami lekarza „nie chce się urodzić”. Ów syn z biegiem czasu okaże się być – jakżeby inaczej – diabłem wcielonym. Matka wkrótce dostanie pazurami po twarzy, a w pokoju dziecięcym zaczną odchodzić dantejskie sceny, jakby właśnie nawiedzili go członkowie The Who w imprezowym nastroju. Z retrospekcji dowiadujemy się, że bohaterka imieniem Lisa (z niewiadomych przyczyn w niektórych wersjach dubbingowych przemianowana na Sharon, stąd też jeden z alternatywnych tytułów filmu brzmi Sharon’s Baby) swego czasu była tancerką w podrzędnych klubach, gdzie robiła za Esmeraldę z Katedry Marii Panny w Paryżu (1831) Viktora Hugo. Pewnego wieczoru jej sceniczny partner, lubieżny karzeł, zaczął ją napastować. Lisa odrzuciła jego awanse, w związku z czym nieborak przeklął ją, zwiastując że jej dziecię będzie Antychrystem. Nie pogubiliście się jeszcze? To lecimy dalej. Niemowlę rośnie w zastraszającym tempie i jest coraz silniejsze: zostawione z opiekunką podtapia ją w kąpieli, a gdy to nie odnosi zamierzonego skutku, wpycha biedaczkę do stawu w trakcie spaceru, rozwalając jej głowę o kamień (wciąż mówimy o berbeciu kwilącym w wózku z gondolą, żeby była jasność). Następnie zaczyna po kolei policzkować każdego nieboraka, który zechce przyjrzeć mu się z bliska – nie widzimy w kadrze samej czynności, jedynie postać z zakrwawionym nosem po fakcie. Należy więc podejrzewać, że osesek ma krzepę Mike’a Tysona. W związku zaś z faktem, że dzieciak jest nadpobudliwy, od poczęcia lekarz i rodzice szprycują go środkami uspokajającymi. Od czasu do czasu jego rozhisteryzowana mamuśka ma dodatkowo zwidy, za sprawą których buźka szkraba przeistacza się w oblicze obłapiającego ją karypla…

Mało? W pakiecie dostajemy scenę łóżkową między dwójką rodziców, którzy przed wskoczeniem w pielesze zastanawiają się czy zajrzeć do pokoju dziecięcego. Z pomysłu rezygnują, stwierdzając że skoro jest cisza, to znaczy że pociecha śpi. I dalej, obmacywać się i turlać przez całą szerokość łóżka. Ale zło nie śpi, o nie! Po tym jak bobas wymorduje większość otoczenia (w tym dekapitując przy użyciu łopaty lekarza położnika odtwarzanego przez zdezorientowanego przez większość czasu Donalda Pleasence), do akcji wkracza importowana z Włoch zakonnica (jedna z pierwszych ról filmowych Eileen Atkins, która popisuje się tutaj – nie wiedzieć czemu – siermiężnym akcentem tawariszcza zza Żelaznej Kurtyny), która robi mu kilka razy „The Power of Christ Compels You”, czyni nad nim międzynarodowy znak krojenia pizzy na czworo, odczytuje kilka wersów z katechizmu po łacinie i po sprawie. Moc nieczysta pod postacią zbereźnego karła została pokonana przy akompaniamencie pląsających w negliżu tancerek.

Jak nietrudno wyczytać z tego skondensowanego opisu, dzieło Petera Sasdy’ego (kilka lat później da światu równie kuriozalne The Lonely Lady, w którym Ray Liotta gwałci Pię Zadorę przy użyciu szlaucha) to prawdziwe tour de force zdebilenia, crème de la crème nieudolnych szatańskich rip-offów. Kręcony z pokerową twarzą Bustera Keatona popis nieudolności, który zaskakuje praktycznie na każdym kroku. I jako taki z czasem doczekał się grona sympatyków, z lubością celebrujących kolejne wpadki i poronione pomysły twórców. Ciężko bowiem wyobrazić sobie, co czuła obsada podczas czytania scenariusza, dlaczego uznani aktorzy pokroju Pleasence’a i Atkins nie zerwali kontraktu. Jedynym, który tak naprawdę zdaje się dobrze bawić w tym burdelu opanowanym przez kretynów jest John Steiner, wcielający się we właściciela klubu ze striptizem i byłego fagasa bohaterki. W momencie, gdy widzimy jego wysuszoną maskę okutaną w habit kwaśny tryper heksowego zgąbczenia mózgu sięga zenitu, a my jako widzowie nie mamy innego wyjścia, jak poprosić o kolejny strzał.



11/01/2021

Magdalena, vom Teufel besessen (1974)

dir. Walter Boos


RFN-owski rip-off Egzorcysty (1973). W odróżnieniu od  większości podróbek hitu Williama Friedkina, Magdalena, vom Teufel besessen nie ogranicza się do bezrefleksyjnego odtwarzania zawartych w nim najbardziej efektownych scen, ale proponuje własne, sprośne podejście pełne ekscesów. Film rozpoczyna scena, w której zmęczona po całym dniu pracy sexworkerka odrzuca zaloty natarczywego lowelasa i kieruje się w kierunku domu. Nie będzie jej jednak dane zaznać spoczynku tej nocy, bowiem na bramie strzegącej wejścia do kamienicy znajduje ukrzyżowanego starca. Tajemnicze zabójstwo będzie zaczątkiem prawdziwych dziwów: dorastająca w internacie wnuczka denata zostaje tej samej nocy opętana przez demona, który ze skromnej, przykładnej uczennicy przeistacza ją w wyuzdaną nimfomankę…



I tak oto, tytułowa Magdalena zrzuca odzienie i zaczyna kusić mężczyzn na prawo i lewo obietnicą krzesania wulwy, po czym z miną niewiniątka wzywa pomocy i oskarża wiedzionych na pokuszenie o gwałt (można więc śmiało posłużyć się w tym przypadku wyświechtanym sformułowaniem, że „film jest dzisiaj nawet bardziej aktualny, niż w momencie powstania”). Podczas pierwszego ataku demonicznego opętania dziewczyny, jedna z jej koleżanek kwituje rezolutnie całe zajście słowami „Nic dziwnego że się pochorowała, jest tak spięta, że żyje praktycznie jak zakonnica”, podczas gdy jej współlokatorka pakuje jej rękę w majtki szepcząc czule „To nigdy nie mogłoby się nam przytrafić !”. 


Niedługo potem Madzia (przed momentem toczyła pianę z ust na podłodze, który to widok skłonił jedną z jej opiekunek do przypuszczenia „Wyglądało jak atak padaczki”, na co inna zaprzeczyła „Nie, wcale nie!”) biega świecąc gołą yoni po korytarzach szkolnego przybytku i wywala z kopa drewniane drzwi, rozbijając je na drobne drzazgi. Meble i przedmioty na strychu zaczynają lewitować, szaleństwo zostało spuszczone z łańcucha. Opętane dziewczę robi się całkiem nieprzewidywalne, co rusz przechodząc od słodyczy do wulgarności i nęcąc swoim źródełkiem przypadkowych samców. Nie zna dziewczyna świętości kompletnie, toteż podczas wizyty w kościele obwieszcza księdzu z ujmującą prostotą: „Chcę przyjąć komunię… ale nie w usta, tylko w cipę!”, by niedługo potem gołymi rękoma podrzeć na strzępy oprawną w skórę biblię.



Potencjał bluźnierczy zostaje tutaj zatem wykorzystany z pewnym naddatkiem i kieruje się ku prawdziwie rogatej rozpuście, kulminacją której jest gwałt dokonany – na całe 8 lat przed Bytem Sidneya J. Furie – na naszej psotnej uczennicy przez niewidzialnego napastnika. Wcielająca się w główną bohaterkę Dagmar Hedrich wykonuje swe zadanie z pełnym poświęceniem, dzięki czemu w trakcie seansu częściej widujemy ją w negliżu, aniżeli w przyodzieniu. Tym samym warto zaznaczyć, że Magdalena, vom Teufel besessen więcej wspólnego ma z włochatym bawarskim erotykiem, aniżeli z szatańskimi zakusami. Jeśli jednak, podobnie jak niżej podpisany, pękacie każdorazowo ze śmiechu przy scenach w których Regan sika na dywan lub grubym głosem wykrzykuje słynne „Twoja matka ssie kutasy w piekle” to gwarantuję, że dzieło specjalisty od sprośnych rozbieranek Waltera Boosa (m.in. pięć części niezwykle popularnej w swoim czasie serii Schulmädchen-Report [1970-1978]) zapewni Wam mnóstwo ogniofrajdy. 



The Legacy (1978)

dir. Richard Marquand


Para dekoratorów wnętrz z Los Angeles wylatuje do Anglii na zaproszenie anonimowego biznesmena. Podczas podróży przez wiejskie rejony, kochankowie biorą udział w niegroźnym wypadku. W związku z tym, iż w jego wyniku ich motocykl zostaje poważnie uszkodzony, Amerykanie korzystają z zaproszenia mieszkającego w pobliżu milionera i zatrzymują się jego olbrzymiej posiadłości. Wkrótce do rezydencji przybywają kolejni goście, podczas gdy zdrowie gospodarza zaczyna się drastycznie pogarszać…


Hammerowski w duchu film grozy, reżyserski debiut Richarda Marquanda, który później wyreżyseruje również szpiegowski dreszczowiec Igła (1981) na podstawie powieści Kena Folleta, thriller erotyczny Zębate ostrze (1985) oraz, bodajże najbardziej mainstreamowe osiągnięcie w jego dorobku, zwieńczenie trylogii Gwiezdnych Wojen, Powrót Jedi (1983) - wszystko to na przestrzeni niespełna dekady, zanim umrze w wyniku powikłań po udarze na moment przed 50. urodzinami. The Legacy sięga po wątki okultystyczne, osadzając je w rustykalnej scenerii wyspiarskiej prowincji i każąc przyjąć widzowi perspektywę przybysza z zewnątrz. Dzięki temu sprawdzonemu zabiegowi łatwiej przełknąć poszczególne scenariuszowe bzdury (wiele spośród zachowań pary głównych bohaterów ciężko niestety racjonalnie uzasadnić) i skupić się na nastroju oraz odkrywaniu kolejnych elementów zagadki.


Ta ostatnia nie należy może do przesadnie zaskakujących, niemniej twórcom udaje się przez półtorej godziny z kawałkiem utrzymywać napięcie w oczekiwaniu na ostateczną diabelską emanację. Nie ma tu zbędnego efekciarstwa, elementy grozy dawkowane są z umiarem, słowem: stara, dobra szkoła straszenia. Do tego wyposażona w rzetelną obsadę. Na pierwszym planie mamy przyszłą pozaekranową parę, Sama Elliotta i Katharine Ross. Po stronie brytyjskiej wyróżniają się John Standing jako mefistofeliczny pan na włościach Jason Mountolive, znana z występów u Kubricka i w serialu Ja, Klaudiusz (1976) Margaret Tyzack oraz… Roger Daltrey, wcielający się w swoje celuloidowe odbicie, gwiazdę rocka, która podpisała pakt z Jego Szatańską Wysokością.


Marquand nie wymyśla koła, jego reżyseria jest miejscami nieco toporna (dziwne przeskoki czasowe w niektórych partiach), niemniej udanie łączy angielską flegmę z bardziej jankeskim podejściem do filmowego horroru. A na koniec oferuje karierowiczowską przewrotkę w najlepszej tradycji Dziecka Rosemary (1968), dowodząc że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie jest to czołówka gatunku, ale jego solidne uzupełnienie – już tak!