9/18/2017

Blue Jasmine (2013)

dir. Woody Allen



Z nieznanych bliżej powodów od kilku lat wśród krytyki filmowej przyjął się zwyczaj pisania przy okazji każdego nowego filmu Woody'ego Allena, że to jego "powrót do formy". Niestety żaden ze "znawców" uprawiających ów dziwny proceder nie wskazuje, kiedy to Allen formę stracił. Czy może miało to miejsce w okresie "Drobnych cwaniaczków" i "Klątwy skorpiona", filmów w istocie nieco odbiegających poziomem od całokształtu twórczości nowojorczyka? Jeśli tak, to autorzy posługujący się podobnymi sformułowaniami najwyraźniej musieli lekko "przybalować" i stracili kontakt z rzeczywistością na dobrą dekadę. Jeśli jednak są równie zachowawczy, jak by na to wskazywały ich wypociny, to zapewne mają rzeczywiście na myśli to, co piszą (cokolwiek to jest). Wynikałoby z tego, że Allen rokrocznie formę traci i odzyskuje, z zyskiem zresztą dla swoich widzów. 


Idąc dalej tokiem owego rozumowania, śpieszę z radością poinformować, że wraz ze swym ostatnim dokonaniem pt. "Blue Jasmine" twórca "Manhattanu" formę odzyskał ponownie. Tym razem jest to nieco bardziej gorzka forma, choć też bez przesady: powiedzmy, że gdzieś pomiędzy "Wszystko gra" a "Poznasz przystojnego bruneta". Czerpiąc inspiracje z "Tramwaju zwanego pożądaniem", proponuje nam tym razem przypowieść o współczesnej Blanche DuBois. Kobiecie upadłej, przegranej, ale też z goryczy swej porażki bynajmniej nie wyciągającej zbyt głębokich wniosków. Jeanette vel Jasmine (Jeanette wydawało się bez polotu) przyjeżdża do San Francisco w "odwiedziny" do swej przybranej siostry, Ginger (Sally Hawkins). Jej życie zawaliło się po tym, jak jej mąż, oszust i malwersant ukrywający się za maską biznesmena i filantropa, trafił za kratki, gdzie popełnił później samobójstwo. Luksusy poszły w diabły, Wuj Sam bynajmniej nie ulitował się nad biedną wdową, ta musi więc ponownie stanąć na nogi. Ale Jasmine pomysłu na życie nie posiada, nie musiała do tej pory na siebie pracować. To, w czym się specjalizuje, to przede wszystkim udzielanie rad innym... 


"Blue Jasmine" to ponure wejrzenie w głąb świata tzw. "kobiety sukcesu". Przy czym sukces takowej polega w tym przypadku, że szczęśliwie (lub też nie, jak się z czasem okazuje) wyszła za mąż za milionera. Spełnione zostało podstawowe założenie, cała reszta to pestka: chodzenie na zakupy do luksusowych butików przy Piątej Alei, spotkania z podobnie próżnymi przyjaciółkami, zajęcia z jogi i pilates. Żyć, nie umierać, mówiąc krótko. Gorzej, kiedy ta fasada z bajki zaczyna się rozpadać, bo wraz z nią w drobny mak pęka wręcz całe jestestwo bohaterki. Pozbawiona swego "naturalnego" środowiska, nie jest w stanie przystosować się do reguł prawdziwego świata, a życie jej bynajmniej nie oszczędza. Pisząc postać Jasmine, Allen odwalił kawał roboty, bo to bez wątpienia jedna z najciekawszych kobiecych bohaterek, jakie stworzył. 


Okazję, jaką dawała ta rola, bezbłędnie wykorzystała wcielająca się w nią Cate Blanchett. Tworzy figurę tyleż groteskową, co prawdziwą, pełną autentycznego cierpienia. Inna sprawa, że jej zdetronizowana królewna przez większość czasu irytuje, czy wręcz odpycha. Pewne współczucie zaczyna budzić dopiero wtedy, gdy przekracza granicę własnej mentalnej nędzy, uświadamiając widzowi, że jej wewnętrzna pustka jest dla niej samej pojęciem abstrakcyjnym. Blanchett z precyzją, ale też dawką finezji, uwiarygadnia swoja bohaterkę, stając się tym samym jedną z murowanych kandydatek do przyszłorocznych Oscarów. Wiele jeszcze przed nami, ale osobiście szczerze wątpię, by ktoś zdołał ją przebić. 


Nawet więc jeśli allenowska "forma" zmienną bywa, to w tym przypadku o rozczarowaniu nie ma mowy. Autor scenariuszy do "O północy w Paryżu" i "Annie Hall", jeszcze raz udowodnił, że w kwestii oddawania na ekranie absurdu życia nie ma sobie równych. Jest cierpki i nieodparcie zabawny jednocześnie. Jak przystało na prawdziwego mistrza kina, wskazuje przywary, ale i mówi: to my, lepsi nie będziemy.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz