12/13/2017

Sei donne per l'assassino (1964)

dir. Mario Bava



Oto jest! Obraz, który zdefiniował cały nurt giallo, film którego dalekosiężny wpływ można porównywać jedynie z siłą oddziaływania takich tytułów, jak "Psychoza" czy "Podglądacz". Nie tak dawno pisałem o "La ragazza che sapeva troppo", tam jednak Mario Bava zatrzymał się w połowie drogi, wciąż oscylując na granicy podlanego gotykiem kryminału. W "Sei donne per l'assassino" reżyser oddalił się od prostoty kręconych masowo w RFN krimi na podstawie prozy Edgara Wallace'a i postanowił skupić na czynach samego mordercy. Stylowy miks seksu i przemocy był przypadkiem bez precedensu: zdaniem wielu krytyków, "Blood and Black Lace" to pierwszy w dziejach przykład body count movie.


Cała akcja związana jest z luksusowym domem mody. Jedna z jego pracownic zostaje brutalnie zamordowana. Jej współpracownicy są zszokowani, policja wszczyna dochodzenie. Inspektor szybko dochodzi do wniosku, że zabójcą musi być jeden z zatrudnionych w firmie mężczyzn. Sprawa nabiera tempa, gdy zaczynają ginąć kolejne osoby...


Podczas kręcenia omawianej pozycji, Bava wreszcie dostał pełną swobodę twórczą i wykorzystał okoliczności z godną podziwu precyzją i determinacją. Sięgając po stały schemat kryminalnej zagadki spod znaku Agathy Christie, gdzie każda z podejrzanych osób miała powody, by dokonać zabójstwa, przesunął akcenty na grozę i makabrę. Przyodziany w długi płaszcz, ukrywający twarz pod maską, w czarnych rękawiczkach, oprawca to kwintesencja irracjonalnego zła, które później rozbłyśnie ze zdwojoną mocą w amerykańskich slasherach. Jest bezwzględny niczym dzika bestia, ale też - co warte odnotowania - nie zawsze kalkuluje na chłodno, zdarzają mu się potknięcia. Same sceny uśmiercania ofiar to prawdziwe mistrzostwo operowania zarówno napięciem, jak i efektem szoku. Choć z perspektywy lat przegrywają pod względem okrucieństwa z dziełami wielu naśladowców, wciąż robią wrażenie za sprawą maestrii wykonania. Dodajmy do tego wkład Bavy jako operatora zdjęć, generującego przepyszne kadry o wysoce nasyconych barwach, a otrzymamy kamień milowy w rozwoju horroru. 


W świetle powyższych faktów, łatwo zapomnieć, że "Sei donne..." to wciąż kino klasy B., gdzie często efekt, jaki dana scena ma wywrzeć na odbiorcy, jest ważniejszy od logiki. Przesada poszczególnych aktorów, chybione linie dialogowe czy ogólna "umowność" świata przedstawionego działają jednak w tym przypadku na zasadzie dopuszczalnej przez konwencję. Bava w pojedynkę zagospodarował niszę, jaka powstała po latach faszystowskiego reżimu i okresie dyktatu włoskiego neorealizmu. Przyniósł nową jakość tam, gdzie w najlepsze panoszyły się zmurszałe wzorce jeszcze sprzed II Wojny Światowej. Bez niego, pod znakiem zapytania stanęłyby nie tylko "Suspiria" czy "Profondo Rosso" Dario Argento, ale i cała rzesza późniejszych, hołubionych przez miłośników kina grozy majstersztyków, z "Halloween" Carpentera na czele. 

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz