Z duchem czasu trzeba iść. Prawda (nomen omen) stara jak sam świat: wszak ten, co się nie dostosuje, prędzej czy później zginie. Mimo wszystko, gdy oficjalnie ogłoszono, że Woody Allen nakręci miniserial dla Amazon Studios, niejeden z pewnością zachodził w głowę nad tym "co tu się właściwie dzieje?". Zaraz potem kolejna bomba: jedną z głównych ról zagra Miley Cyrus. Były "króliczek" (czy jak je tam zwą?) Disney Studios, a obecnie rozwydrzona skandalistka w produkcji jednego z najwybitniejszych reżyserów naszych czasów. Świat stanął na głowie...
Nie ma jednak co wszczynać paniki, bowiem "Crisis in Six Scenes" to dobrze nam znany Allen, neurotyk i pocieszny safanduła. Fabuła sześcioodcnikowej serii (każdy odcinek liczy sobie niespełna pół godziny, co daje w sumie blisko dwuipółgodzinny seans) przedstawia perypetie pary małżeńskiej w podeszłym wieku. On (reżyser we własnej osobie) jest autorem książek dla dzieci, który bezskutecznie próbuje sprzedać swój pomysł na telewizyjny show animowany. Ona (Elaine May) pracuje jako terapeuta małżeński. Pewnej nocy, w ich położonym z dala od miejskiego zgiełku domu pojawia się niespodziewany gość. To Lennie Dale (Cyrus), zbiegła z więzienia rewolucjonistka, która próbuje uciec do swych "braci" na Kubę. Nim jednak ucieczka do "komunistycznego raju" nastąpi, dziewczyna potrzebuje miejsca, w którym mogłaby przeczekać zamieszanie z dala od depczących jej po piętach organów ścigania. Dom państwa Muntzinger wydaje się być zaś wymarzonym schronieniem. Tak oto, poszukiwana kryminalistka zamienia życie swych gospodarzy oraz ich bliskich w dom wariatów z czystego zdarzenia...
Opinie krytyki po internetowej premierze były druzgocące: "Crisis..." określano jako nieśmieszny, przegadany i rozciągnięty ponad miarę, w zasadzie "nieoglądalny" żart z brodą. Ok, nawet jeśli skromne przedsięwzięcie Nowojorczyka zahacza o grubo ciosaną farsę, to i tak należy dziwić się tak ostrej reakcji. To Allen lekki, przystępny, frywolny, w formie zbliżonej najbardziej do tej, jaką reprezentował na przełomie wieków, kiedy to powstały błahe, ale wciąż przyjemne komedie w rodzaju "Drobnych cwaniaczków" czy "Klątwy skorpiona". Tym samym, czepianie się osiemdziesięciolatka, że nie nakręcił przełomowego dzieła, które wyniosłoby streamingowy biznes na wyższy poziom, to tak, jakby wytykać Nolanowi, że bez ustanku próbuje nam udowodnić, że jest największym wizjonerem X muzy od czasów Kubricka. Bicie piany, ot co!
Po prawdzie, jestem w stanie wybaczyć twórcy "Manhattanu" nawet ekscentryczną decyzję obsadową pod tytułem "Hannah Montana". Cyrus, jaka jest, każdy widzi. Reżyser dopasował jej (znikome) umiejętności, do swych potrzeb, obsadzając w roli butnej i zacietrzewionej terrorystki. Wilk syty i owca cała. Umiejscawiając zaś akcję w drugiej połowie lat 60., pozwolił sobie na dosadny prztyczek w nos dziełu kontestacji, bezlitośnie wykpiwając cytujących "przewodniczącego" Mao "bojowników o wolność". Dowcipne, inteligentne dialogi fruwają z prędkością karabinu maszynowego, a klasyczne figury z "allenowego" repertuaru powracają w jedynie nieco mizerniejszym wydaniu (z głównym bohaterem na czele). A że miejscami cała ta heca sprawia wrażenie kompilacji odrzutów ze "Złotej Ery" twórcy? Trudno, ja konwencję i tak kupuję w ciemno. Kiedy w pewnym momencie, pośród zamieszania, postać odtwarzana przez Allena słyszy dzwonek do drzwi i pyta sama siebie: a to kto znowu? Bracia Marx?", doskonale wiemy, do czego pije. Radosny rozgardiasz, chaos, anarchia pod kontrolą. Szkoda, że szaleni bracia faktycznie nie mogli pojawić się we własnych osobach na tej imprezie. Może utarliby przy okazji nosa kilku nadętym pismakom. Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz