6/18/2019

Zombi 2 (1979)

dir. Lucio Fulci



Do Zatoki Nowojorskiej wpływa dryfująca łódź. Straż Przybrzeżna wchodzi na jej pokład i zostaje zaatakowana przez wielkiego mężczyznę, który zachowuje się jak szaleniec. Zanim zostanie postrzelony w samoobronie, przegryza szyję jednego ze stróżów prawa. Wkrótce okazuje się, ze łódź była własnością pewnego naukowca, który prowadzi badania na jednej z karaibskich wysp. Jego córka, wspólnie z reporterem z nowojorskiej gazety, wyrusza na poszukiwania badacza, o którym słuch zaginął...


Tak przedstawia się zawiązanie akcji w „Zombi 2” Lucio Fulciego. Karaiby, Voodoo i żywe trupy, a zarazem właściwy początek wielkiej przygody Włocha z gore. Wprawdzie już we wcześniejszych obrazach reżysera przemoc – również w wydaniu ekstremalnym – była obecna, ale to dopiero na tym etapie na dobre poświęcił się on celebrowaniu flaków i zgnilizny. Powstające z grobów trupy trawione są przez rozkład, z ich oczodołów wysypują się glisty, czuć zapach śmierci i rozkładu. Upiorna, sugestywna wizja, którą twórca będzie później dopracowywał m.in. w swojej trylogii „Bram Piekielnych”.


Same okoliczności powstawania filmu doskonale podsumowują podejście Włochów do kina rozrywkowego w tamtym okresie: „Świt żywych trupów” George’a Romero święcił właśnie we włoskich kinach triumfy pod mało wysublimowanym tytułem „Zombi” (wersja na tamtejszy rynek została przemontowana przez samego Dario Argento). Producent Fabrizio De Angelis, który dysponował scenariuszem Dardano Sacchettiego, który dotykał tematyki żywych trupów, postanowił wykorzystać okazję i zarobić na sukcesie amerykańskiego hitu. Reżyserię tego „nieoficjalnego sequela” powierzył Fulciemu.


Fabuła nie ma wiele wspólnego z dziełem Romero, a komentarz społeczny, tak istotny w „Świcie”, jest tu nieobecny. Włoch stworzył rasowy horror, który bazuje głównie na klimacie i podkręconych do maksimum efektach szoku. Słynna, po wielokroć cenzurowana, scena nabijania oka na drzazgę to tylko jeden z przykładów tego, jakimi środkami operuje ”Zombi”. Niski budżet i realizacyjne niedostatki nadrabiane są tonami obrzydliwości i gęstą atmosferą, którą potęguje kapitalny, syntezatorowy soundtrack od Fabio Frizziego. Minorową wymowę całości wieńczy pamiętny finał, w którym wracamy do Nowego Jorku z zapowiedzią apokalipsy.


„Zombi 2”  w momencie premiery nie zyskało aprobaty krytyków, a na Wyspach film został mocno pocięty po to tylko, by wejść do kina z kategorią X. Wypuszczony na rynek video, dołączył do listy osławionych „video nasties”, by przez kolejne lata być wydawanym w mniej lub bardziej okrojonych wersjach. Dlatego przy poszukiwaniach warto zwracać na długość trwania, aby przypadkiem na natrafić na wydanie, na którym spoczęły łapy cenzorów. 


Niedawno miałem okazję obejrzeć omawianą pozycję i w trakcie seansu uzmysłowiłem sobie, że ostatni raz widziałem ją dobre 20 lat temu. Co więcej, okazało się, że film jest... dokładnie taki, jakim go zapamiętałem. Gęsta atmosfera, świetna charakteryzacja, kilka mocniejszych momentów, lekki dysonans pomiędzy pocztówkowymi widokami, a makabryczną tematyką, cudnie "odjechana" scena zapasów zombie z rekinem. Ale głównie ten mocarny klimat, jakiego ze świecą szukać u innych reżyserów. Jedno z największych arcydzieł włoskiego horroru – nie ulega wątpliwości, choć przecież przez lata traktowane po „macoszemu”, jako twór „gorszej jakości”. Aby dziejowej ironii jeszcze raz stało się zadość, Fulci oddane rzesze fanów i należyty szacunek zyskał dopiero po śmierci. "Zombi 2" aka "Zombie Flesh Eaters" z biegiem lat zaś tylko zyskuje - już nie jako obskurne, sadystyczne gore, a klasyka w czystej postaci.

PS. Samo "Zombi 2" doczekało się dwóch "oficjalnych" sequeli, w których to swe niecne paluchy maczał Claudio Fragasso (na planie "trójki" zastąpił schorowanego Fulciego). Filmy powstały odpowiednio w 1988 i 1989 roku. W obu przypadkach mamy do czynienia z rozrywką tylko dla zahartowanych miłośników włoszczyzny trzeciej świeżości, przed czym lojalnie przestrzegam. 



6/03/2019

Train spécial pour Hitler (1977)

dir. Alain Payet



Podczas gdy włoskie kino nazisploitation obfitowało w naturalistyczne obrazy gwałtów, tortur i przemocy wszelakiej, jego francuski odpowiednik oparty był na nieco bardziej subtelnej formule. Produkowane przez wytwórnię Eurociné obrazy skupiały się przede wszystkim na erotyce, co najwyżej celebrując fetyszyzm, ale unikając z reguły czytelnych konotacji z tematyką Holokaustu. Tytuły pokroju „Helga, la louve de Stilberg” czy „Elsa Fräulein SS” chętnie przy tym podbierały od głośnych dokonań nurtu. W przypadku „Train spécial pour Hitler” aka „Helltrain” aka „Hitler’s Last Train”, punkt wyjścia jest w zasadzie identyczny jak w „Salonie Kitty” Tinto Brassa, z tą różnicą, że w tym przypadku mamy... burdel na kółkach. 


Wszystko zaczyna się w momencie, gdy członkowie SS podejmują decyzję o stworzeniu mobilnego domu publicznego dla kadry oficerskiej. Umiejscowiony w pociągu przybytek ma stać się miejscem relaksu dla żołnierzy na froncie. Jego szefową zostaje piosenkarka z klubu nocnego, ulubienica wpływowego SS-mana, Ingrid (gwiazda francuskiego sexploitation, Monica Swinn)...


O fabule ciężko napisać cokolwiek więcej, albowiem jest ona do bólu sztampowa i wyjątkowo uboga. Na akcję składa się szereg „pikantnych” scenek, przetykanych nużącymi scenami dialogowymi. W drugiej połowie, w miarę zbliżania się do frontu, tempo nieco się rozkręca, co jednak niekoniecznie oznacza że robi się ciekawie – ot, do całego spektaklu dołączone zostają po prostu sceny potyczek z partyzantami, strzelaniny itp., itd. 


Stojący za kamerą Alain Payet wyspecjalizowany był w kinie pornograficznym i trzeba mu oddać, że sceny erotyczne filmuje z reguły w całkiem stylowy sposób, unikając przy tym z reguły dosłowności. Nie ma za to ręki do aktorów i za grosz talentu, jeśli chodzi o budowanie dramaturgii. Rytm opowieści jest monotonny i usypiający niczym stukot kół tytułowego pociągu. Widzowie poszukujący bezeceństw również poczują się mocno zawiedzeni, bo bodaj najmocniejsze fragmenty historii dotyczą poklepywania prostytutek po tyłkach przez członków ruchu oporu. No chyba, że kogoś zniesmaczy widok dorosłego faceta jadącego na dziewczynie niczym na koniu.


Perwersji brak, przemocy również, a i dawkowana szczodrze golizna szybko zaczyna nużyć. „Train spécial pour Hitler” to jeden z tych wyjątkowych przypadków, gdy sięganie po bulwersującą w założeniu tematykę nie przynosi żadnych wymiernych rezultatów. To tanie kino wojenne, podlane eksploatacyjnym sosem, który miast jednak emocjonować, przynosi gorzkie rozczarowanie. Ciekawscy zdecydowanie powinni sięgnąć po nazistowskie orgie w wydaniu spaghetti, tutaj panoszy się bowiem nuda.