8/13/2020

I nuovi barbari (1983)

 dir. Enzo G. Castellari

Drugi – po „1990: The Bronx Warriors” – efekt „postapokaliptycznej” współpracy pomiędzy Enzo Castellarim i Fabrizio De Angelisem. I tak jak poprzednio mieliśmy do czynienia z miksem motywów z „Ucieczki z Nowego Jorku” i „Wojowników”, tak tym razem to już rip-off „Mad Maxa 2” pełną gębą.


Jest rok 2019. Po wojnie atomowej populacja ludzka jest zdziesiątkowana i prowadzi koczowniczy tryb życia w nowej, pustynnej rzeczywistości. Jedni zwrócili się ku religii i celebracji pokoju, inni – jak banda oszołomów określających siebie jako „Templariusze”, za cel obrała sobie wymordowanie resztek ludzkości, w celu „oczyszczenia świata”. Były członek tego gangu, niejaki Skorpion (Giancarlo Prete) staje po stronie uciskanych i rzuca wyzwanie dawnym kompanom…


„New Barbarians” zostali nakręceni za przysłowiowe grosze na przedmieściach Rzymu. I… to niestety widać! Niski budżet rzuca się w oczy na każdym kroku, w zamierzeniu „odjechane” pojazdy wojowników przyszłości wyglądają jakby zostały spreparowane z plastiku i w każdej chwili miały się rozpaść. Co się zaś tyczy samej historii, to są to zwykłe popłuczyny po filmie George’a Millera, z dość bezwstydnie zerżniętymi pomysłami fabularnymi. Nie angażuje ona przesadnie, bo wszystko to było przerabiane po wielokroć – westernowy schemat z samotnym „ostatnim sprawiedliwym” w kostiumie nihilistycznego science-fiction.



Nic to jednak, bo Castellari z tego wątłego materiału stara się wykrzesać możliwie najwięcej ognia. Niedostatki budżetowe maskuje kaskaderką i „peckinpahowskim” montażem – jak sam przyznawał po latach, większość sekwencji akcji nakręcił z użyciem trzech różnych prędkości, co dało mu większe możliwości manipulacji na etapie montowania. Ponadto madmaxowy schemat urozmaica np. poprzez dokooptowanie głównemu bohaterowi side-kicka, w którego wciela się nie kto inny jak Fred WIlliamson. Dzielny Nadir ma do tego prawdziwie „wystrzałową” broń – łuk na wybuchowe strzały. Dorzućmy jeszcze małoletniego mechanika z procą (Giovanni Frezza, czyli upiorny dzieciak z „The House by the Cemetery” oraz „A Blade in the Dark”) oraz niezawodnego George’a Eastmana, który zastępuje Lorda Humungusa na stanowisku podłego przywódcy pustynnych zwyroli, a otrzymamy solidny ejtisowy „dream team”.



Tak czy siak, „New Barbarians” pozostaje najsłabszą w moim odczuciu odsłoną trylogii, którą spinają dwie części o „wojownikach z Bronxu”. Owszem, to niezła „podróba”, ale dziwnie mało angażująca. Znajdziemy tu kilka fajnych patentów, które wystarczą, aby przyciągnąć każdego szanującego się miłośnika klimatów post-apokaliptycznych, ale nie jest to też pozycja do wielokrotnego użytku. W tym przypadku lepiej jednak sięgnąć po znacznie bardziej dekadencki oryginał australijski. Castellari wycisnął z danych mu możliwości maksimum, ale od widma campowej rozrywki pisanej na kolanie uciec tym razem nie zdołał.


8/07/2020

1990: I guerrieri del Bronx (1982)

 dir. Enzo G. Castellari

Lata 80. We włoszczyźnie to nie tylko kanibale, dogorywające giallo i kręcone „po kosztach” fantasy. To także krótkotrwałe, acz intensywne zachłyśnięcie się kinem postapokaliptycznym, oczywiście na fali popularności anglosaskich hitów. Znany z jakże owocnej współpracy z Lucio Fulcim producent Fabrizio De Angelis zakontraktował w 1982 roku Enzo G. Castellariego na trzy filmy science-fiction rozgrywające się w niedalekiej, zdehumanizowanej przyszłości. Zgodnie z własnymi słowami, Castellari „rzutem na taśmę” machnął całą trylogię w sześć miesięcy, a pierwszym tytułem, jaki ujrzał światło dzienne było właśnie „1990: The Bronx Warriors”.
Jak wskazuje tytuł, mamy rok 1990, przestępczość w nowojorskim Bronxie osiągnęła tak wysoki poziom, że dzielnica ogłoszona została ziemią niczyją, rządzoną jedynie przez lokalne gangi. Pewnego dnia do tego wyklętego miejsca przybywa 17-letnia Ann (Stefania Girolami), dziedziczka korporacyjnej fortuny, która porzuciła zepsuty świat Manhattanu na rzecz swawoli w świecie bezprawia. Dziewczynę przygarnia lider gangu motocyklistów zwanych Riders, Trash (Marco Di Gregorio), jednak ojciec uciekinierki bynajmniej nie zamierza odpuścić swej latorośli. Tropem Ann podąża bezwzględny łowca Hammer (Vic Morrow), za którym nadciąga armia eksterminatorów. W tej sytuacji Riders będą musieli poszukać pomocy u szefa konkurencyjnego gangu Ogre’a (Fred Williamson), a by połączyć siły w walce o autonomię Bronxu…

Jak wynika już z samego krótkiego streszczenia fabuły, „Bronx Warriors” garściami czerpie w szczególności z dwóch tytułów, które na przełomie dekad zelektryzowały widownię. Mowa rzecz jasna o „Ucieczce z Nowego Jorku” i „Wojownikach”. Z pierwszego wzięty został szkielet fabularny i motyw eksklawy rządzonej przez wyjętych spod prawa, z drugiego – barwny opis subkulturowej różnorodności i wątek miejskiej odysei w cieniu ciągłego zagrożenia. Castellari jednocześnie przesuwa akcenty: w odróżnieniu od buntowniczego Snake’a Plisskena, wysłany tropem zguby najemnik Hammer jest psychopatycznym oportunistą – kiedyś sam zamieszkiwał Bronx, teraz powraca by siać w nim zniszczenie. Tymczasem sami mieszkańcy tego wyniszczonego sektora doskonale mają się z dala od korporacyjnych machlojek i układów, wiodąc życie proste i dyktowane prawami natury. No dobra, trochę przesadzam w tym momencie z sarkazmem, niemniej wymowa całości jest jednoznacznie antysystemowa, a wizja przyszłości – zgoła niewesoła (i wbrew pozorom bliska naszej współczesności).

Castellari kradnie więc na potęgę, ale z podebranych jankesom klisz i koncepcji wykraja zgrabne, energetyczne kino akcji w kostiumie postapo. Pal licho, ze większość postaci jest zwyczajnie tekturowa, a fabuła mętna jak woda w Wiśle – liczy się przede wszystkim klimat i beztroska rozwałka. I pomimo skromnego budżetu, twórca „The Big Racket” wyciska z powierzonego mu materiału 100% esencji. Bawi się komiksowo przerysowanym designem gangowych barw, wrzuca do garnka bijatyki i pościgi, pali żywcem za pomocą miotaczy ognia, przy okazji robiąc świetny użytek z powierzonych mu lokacji (zdjęcia powstawały fifty-fifty w Nowym Jorku i we Włoszech). Ma przy tym do dyspozycji „znajome mordy”, które doskonale podnoszą temperaturę seansu. Najjaśniej błyszczy rzecz jasna Fred Williamson jako herszt najpotężniejszego gangu w mieście – zawsze na luzie, zupełnie jakby właśnie siedział na wakacjach na Florydzie. Vic Morrow (który niedługo potem zginie w wypadku na planie kinowej „Strefy mroku”) tworzy postać cokolwiek przerysowaną, grunt jednak że zapada w pamięć jako sadystyczny Hammer. Jest też George Eastman w małej roli „złego bossa”. Z kolei debiutujący na dużym ekranie Marco Di Gregorio (jako Mark Gregory, później między innymi Adam w „Adam and Eve Meet the Cannibals”) wygląda jakby wybierał się na casting na wokalistę do jakiejś grupy imitatorów The Ramones – twarda z chłopaka sztuka, ale wewnątrz to romantyczny skurczybyk.
„Bronx Warriors” stanowi więc uroczą makaroniarską podróbę i choć daleko mu do najlepszych dokonań Catellariego z poprzedniej dekady, to wciąż błyskotliwie (okazjonalne slo-mo) zrealizowana rozrywka z lekkim „pierdolnięciem”. A przy okazji fajna widokówka z czasów, gdy większość twórców filmowych wieszczyła, iż lada moment Nowy Jork całkiem już utonie pod falą bandytyzmu i zezwierzęcenia. Jeśli świerzbi was, by obejrzeć jeszcze raz „Ucieczkę z NY”, ale właśnie sobie uświadomiliście, że robiliście to już w zeszłym tygodniu, to warto sięgnąć półkę niżej i z Manhattanu przenieść się do sąsiedniego Bronxu – frajda gwarantowana.