6/24/2018

The Trust (2016)

dir. Alex Brewer, Benjamin Brewer



Policja Las Vegas korupcją stoi. Kradnie się na lewo i prawo, w tym także z Biura Dowodów Rzeczowych. Porucznik Jim Stone (Nicolas Cage) nie stanowi w tej kwestii wyjątku: patrzy przez palce, jak jego koledzy "biorą w łapę" i wynoszą z magazynu przedmioty codziennego użytku, narkotyki, pieniądze, czasem sam uszczknie co nieco z departamentu. Pewnego dnia, glina przypadkiem dowiaduje się, że drobny diler narkotykowy został wypuszczony na wolność za wysoką kaucją. Zaintrygowany, rozpoczyna prywatną obserwację miejsca zamieszkania kryminalisty. W ten sposób odkrywa, że siatka handlarzy stworzyła dużych rozmiarów kryjówkę na tyłach chłodziarni, gdzie deponują "fanty". Jim nie zastanawia się długo, w najdrobniejszych szczegółach obmyśla plan "włamu", do współpracy kaptując młodego sierżanta (Elijah Wood)...


Żyję według prostej zasady: nieważne jak chujowy, film z Cage'm zawsze fajnie obejrzeć. Aktor od końca lat 90. występuje głównie w gniotach, tylko z rzadka przerywając tę passę ambitniejszymi pozycjami. Posiada też oddaną bazę fanów, którzy gotowi są przetrawić najgorszy nawet zakalec, byle zobaczyć swego idola w akcji. Do tej grupy, oficjalnie i bez cienia zażenowania, sam się zaliczam. O "The Trust" słyszał zapewne mało kto, w tym samym roku bratanek Francisa Forda Coppoli zagrał w czterech innych tytułach, z których tylko "Snowden" Olivera Stone'a przebił się do mainstreamowej świadomości. Ot, jeszcze jedna chałtura na koncie Nicka, o której świat błyskawicznie zapomniał. Tyle, że tym razem, wcale nie jest aż tak "chujowo".


Obraz braci Brewerów, którzy na swym koncie mają m.in. klip do kawałka Justina Biebera (sic!), to w gruncie rzeczy tradycyjny heist movie. Do kompozycji, twórcy dodali nieco moralnego brudu, przez co odtwarzany przez Cage'a bohater upodabnia się pod wieloma względami do postaci granej przezeń uprzednio w "Złym poruczniku". Szczęśliwie, gwiazdor nie szarżuje, toteż jego występ można zaliczyć do stosunkowo udanych (w paru scenach jest nawet bardzo fajnie...). Partnerujący mu Wood po raz kolejny udowadnia, że on nie grał Frodo Bagginsa, tylko JEST Frodo Bagginsem: w każdym wcieleniu identycznie przerażony i nieporadny. Biedny chłopak, ale do roli ciapowatego służbisty akurat się nadaje. Z drugiego planu wypada wymienić Sky Ferreirę oraz Jerry'ego Lewisa, ale oni akurat do grania wiele nie mają. Zwłaszcza osoba słynnego komika została kompletnie niewykorzystana. Od strony realizacyjnej jest "przezroczyście", co specjalnie nie dziwi, w kontekście małego doświadczenia tandemu reżyserów.


Nadzieję należy zatem pokładać w scenariuszu, a ten akurat jest w miarę niezły. Mamy etycznie ambiwalentne postaci, które dodają nieco pikanterii stereotypowo poprowadzonej fabule. Dialogi - na przemian upozowane i całkiem zręczne - nie kłują w uszy, znajdzie się nawet miejsce na porcję czarnego humoru. Najlepsza jest wywrotka na finiszu, która może nie tyle zaskakuje, ale na pewno pozostawia cierpki posmak. Średniak, ni mniej, ni więcej. Zważywszy jednak, że dobór ról przez Cage'a ostatnimi czasy zbliża się do poziomu "grubego Vala Kilmera" (sorry Val, chyba sam wiesz, że od dawna w niczym godnym uwagi nie wystąpiłeś), to nie ma co psioczyć: ten skok może nie porywa, ale jest solidnym B-klasowcem, którego wypożyczenia na VHS-ce jakieś dwie dekady temu nie musielibyśmy pojmować w kategoriach poważnego życiowego błędu.

Ocena: ***



Quante volte... quella notte (1971)

dir. Mario Bava



Gianni (Brett Halsey) i Tina (Daniela Giordano) poznają się pewnego popołudnia w parku. On, niepoprawny podrywacz za kółkiem sportowego samochodu, błyskawicznie upatruje sobie nową zdobycz w nieśmiałej dziewczynie z pieskiem na smyczy. Umawiają się na randkę tego samego wieczoru. W środku nocy, Tina wraca do mieszkania, które dzieli z matką, potargana i w podartej sukience. Następnie zdaje swej rodzicielce szokującą relację z tego, jak to była napastowana przez napalonego playboya. A może jednak... fakty wyglądają trochę inaczej?


"Quante volte... quella notte" aka "Four Times That Night" to lekka w tonie komedia erotyczna. Bava podbiera koncept narracyjny z "Rashomona" Kurosawy, prezentując trzy różne wersje tych samych wydarzeń. Która z nich jest prawdziwa? Czy będzie to opowieść grzecznej dziewczynki wychowanej przez zakonnice czy też może nieśmiałego przystojniaka, który nie potrafi odeprzeć ataków wygłodniałej nimfomanki? Ewentualnie można przyklasnąć dozorcy-podglądaczowi, który z niesmakiem obserwuje jak porządna dziewczyna trafia na imprezę biseksualnych swingersów? Odpowiedź poznamy na sam koniec, w czwartym, opowiedzianym już przez bezstronnego narratora, wariancie opowieści. Trafiony zabieg, dzięki któremu film utrzymuje niesłabnące zainteresowanie ze strony widza. Znajdzie się też parę okazji do śmiechu, choć o gromkich jego erupcjach możemy zapomnieć. Rzecz jest po prostu sympatyczna, delikatnie pieprzna, ale bez żadnego grubiańskiego świntuszenia. Ci spośród widzów, którym termin "komedia erotyczna" kojarzy się z wulgarnymi amerykańskimi produkcjami spod znaku "American Pie", na pewno nie znajdą tutaj nic dla siebie.


Zgrzebna i obdarzona sporym wdziękiem błahostka, co może zaskakiwać, zważywszy, że włoski twórca pracował wówczas w morderczym tempie, a komedia bynajmniej nie była jego specjalizacją (vide: "Dr. Goldfoot and the Girl Bombs"). Fani dorobku reżysera może rozczarować brak bogatych wizualnych ozdobników, co nie oznacza, że scenograficznie czy od strony operatorskiej nie ma na czym "oka zawiesić": większość akcji toczy się w urządzonym z pop-artowym zadęciem mieszkaniu bohatera, w którym bez problemu odnalazłby się ze swoim aparatem Thomas z "Powiększenia" Antonioniego. W ogóle nad całością unosi się duch swobody obyczajowej końca lat 60., z całą jej otoczką: dochodzącymi do głosu mniejszościami seksualnymi, krótkimi spódniczkami, dandysowatym stylem bycia i prywatkami w psychodelicznych oparach. Dorzućmy do tego dobrze poprowadzonych aktorów, szczyptę golizny oraz garść ciekawie pomyślanych zwrotów akcji, a otrzymamy nieoczekiwanie trafioną propozycję na wieczór.

Ocena: ***½



6/22/2018

Le spie vengono dal semifreddo (1966)

dir. Mario Bava



Doktor Goldfoot był bohaterem komedii Normana Tauroga z 1965 roku ("Dr. Goldfoot and the Bikini Machine"). Grany przez Vincenta Price'a szalony naukowiec, stworzył armię powabnych kobiet-robotów, które za pomocą swych skąpo odzianych wdzięków miały wkradać się w łaski zamożnych biznesmenów i ogałacać ich z fortun. Plany doktorka niweczyli dwaj agenci, grani przez Frankie'go Avalona i Dwayne'a Hickmana, duet surferów o promiennych uśmiechach, w tamtych czasach, ulubieńców młodszej części publiczności. Wyprodukowany przez American International Pictures obraz był niewybredną parodią przygód Jamesa Bonda (imię tytułowego złoczyńcy to wszak oczywiste nawiązanie do dwóch części przygód agenta 007, "Dr. No" i "Goldfingera"), niezależnie jednak od wątpliwych walorów artystycznych, odniósł umiarkowany sukces. 


W tym miejscu, na arenę wkraczają Włosi, u których dzieło Tauroga spotkało się z wyjątkowo ciepłym odbiorem. Wytwórnia podjęła decyzję o realizacji sequela, z akcją umiejscowioną właśnie w słonecznej Italii. Za kamerą wylądował Mario Bava, wówczas łączący karierę twórcy kina grozy z renomą sprawnego rzemieślnika. "Dr. Goldfoot and the Girl Bombs" (w ojczyźnie reżysera film zatytułowano "Le spie vengono dal semifreddo", co z kolei było jawnym nawiązaniem do - świetnego skądinąd - dramatu z Richardem Burtonem "The Spy Who Came in from the Cold" na podstawie powieści Johna le Carré) kontynuuje wątki z pierwszej części, z tą różnicą, że tym razem, demoniczny jajogłowy wysadza przy pomocy swych mechanicznych dziewcząt generałów, próbując w ten sposób pokrzyżować szyki NATO. Na drodze makiawelicznej intrygi staje lowelas odtwarzany przez Fabiana Forte, na co dzień piosenkarza, okazjonalnie - także aktora.


O fabule nie ma sensu się rozpisywać, gdyż jest to jeden wielki rozgardiasz, nasycony nieświeżymi gagami i kiepskim grą odtwórców. Vincent Price po latach miał zresztą otwarcie stwierdzić, że to najgorsza rzecz w jakiej wystąpił. Trudno się dziwić takiemu postawieniu sprawy, gdyż wyraźnie widać, że słynny aktor przez większość czasu robi dobrą minę do złej gry, zmuszany do brania udziału w infantylnych wygłupach. Na ekranie panuje niemożebny chaos, próby zabawienia widza sprawiają wrażenie desperackich. Na sam koniec, slapstickowa błazenada przyjmuje formę kina niemego, z informacjami wyświetlanymi na planszach. Czemu miał służyć ów ekscentryczny zabieg, nie wiedział zapewne sam reżyser.


"Girl Bombs" to koszmarek, nie ma co do tego wątpliwości. Gwoli sprawiedliwości, warto jednak pamiętać, że poziomem produkcja nie odbiega wcale znacząco od innych komediowych przedsięwzięć AIP, ze szczególnym uwzględnieniem serii tzw. beach party movies. Zapoczątkowany w 1963 roku cykl, którego główną gwiazdą był wspomniany już Avalon, na przestrzeni czterech następnych lat zaowocował aż dwunastoma filmami. "Dr. Goldfoot and the Bikini Machine" było zresztą częścią przynoszącej spore zyski franczyzy. Jego włoski sequel wykorzystuje podobne patenty jak amerykański cykl, choć zabrakło beztroskiej zabawy pod tytułem "opaleni chłopcy o śnieżnobiałych zębach i urodziwe laski w bikini płatają sobie figle na plaży". Nie jest to więc aż takie kuriozum, jakby mógł współczesny widz pomyśleć, a raczej po prostu kolejny niefrasobliwy wytwór tamtej epoki. Jedno w każdym razie jest pewne: rzeczona pozycja chluby nie przynosi ani Price'owi, ani Bavie. 

Ocena: *½



Patrick vive ancora (1980)

dir. Mario Landi



Patrick leżał przykuty do łóżka w szpitalu w Melbourne. Po tym jak zamordował swoich rodziców, zapadł w głęboką śpiączkę, co jednak nie było w stanie go powstrzymać przed czynieniem zła. Dzięki parapsychicznym zdolnościom, mógł wpływać na swoje otoczenie oraz nieporadnie umizgiwać się do urodziwej pielęgniarki. Tak z grubsza prezentuje się zarys fabuły głośnego przedstawiciela ozploitation z 1978 roku w reżyserii Richarda Franklina (m.in. "Psychoza 2" [1983]). 


Pomysł z psychopatą władającym psychokinezą musiał ewidentnie zafascynować Mario Landiego, gdyż reżyser zdecydował się nakręcić "ciąg dalszy" przygód dzieciaka śpiącego z permanentnym wytrzeszczem. "Patrick Still Lives" zadebiutowało na ekranach w dwa lata po premierze oryginału, a jego stworzeniu przyświecał jeden nadrzędny cel: zaspokoić gusta najniższe. Ciężko tu zresztą mówić o kontynuacji sensu stricte, bo zwyczajem Włochów, zerżnięto jedynie fabularny koncept wyjściowy, cała reszta jest zaś swobodną wariacją na jego temat. Patrick w tej wersji jest więc synem naukowca. Stojąc przy ruchliwej drodze, chłopak zostaje trafiony wyrzuconym przez okno przejeżdżającego samochodu przedmiotem (!!!), co sprawia, że zapada w śpiączkę (tak właśnie!). Jak się okazuje, stan ten wyzwala w ofierze nieznane do tej pory moce. Jego ojciec postanawia zaprosić do rodzinnej posiadłości grupę ludzi (podejrzanych o spowodowanie wypadku) i wystawić ich na działanie telekinetycznych sił potomka...


Od czego by tu zacząć? Może od tego, że cała ta historia nie ma najmniejszego sensu. Scenariusz Piero Regnoliego (tytuły pokroju "Malabimby" [1979], "Nightmare City" [1980] czy "Demonia" [1990] mówią same za siebie) jest dziurawy niczym moskitiera, a twórcy nawet nie starają się w żaden sposób owych luk łatać. Podczas, gdy giną kolejne osoby, gospodarz domu wygłasza jakieś niestworzone farmazony, próbując "racjonalnie" wyjaśnić tragiczne wydarzenia. To w jaki sposób poszczególne ofiary zostały zwabione do willi na przedmieściach (tej samej, w której Andrea Bianchi kręcił później swoje "Burial Ground" [1981]), pozostaje nie mniejszą zagadką niż przyczyna stanu, w jakim znajduje się tytułowy bohater (ponoć trafiony został butelką, jednak na ekranie wygląda to zupełnie jakby ktoś w gościa rzucił mokrą szmatą, a ten w efekcie zaczął przesuwać przedmioty siłą woli). Aktorstwo to w większości przypadków gra na najwyższym poziomie znanym z takich serii jak "Naga broń" (1988) czy "Hot Shots!" (1991), efekty skrzypią tandetą ile wlezie, ale nawet dla tych, którym brak poczucia humoru, zawsze istnieje stosowna pociecha. Taka pod wymownym tytułem "sex & przemoc".


Landi, który rok wcześniej popełnił zwyrodniałe "Giallo a Venezia", niestrudzenie podąża tutaj ścieżką paskudnego eurosleazu, oferując masę golizny i porcję soczystego gore. Wszystko w najlepszej tradycji mizoginistycznej spaghetti-rozrywki, bo clou programu stanowią sceny zawierające nadziewanie kobiety przez waginę na rożen oraz rozszarpywania innej niewiasty żywcem (i nago!) przez sforę owczarków niemieckich. Brzmi zachęcająco? "Patrick Still Lives" bez dwóch zdań dostarczy dużo przyjemności maniakom niedwuznacznej zgnilizny, bo cała historia to tylko pretekst dla zaprezentowania serii mokrych fantazji lubieżnego tetryka (Landi niedługo potem przeszedł na emeryturę). Ekran zaludniają męskie świnie, impotenci, zgorzkniałe nimfomanki, masturbujące się dziewice i idioci pospolici, których sukcesywne likwidowanie przez upiornego blondasa na szpitalnym łóżku, wzbudzić musi radosny, bezrefleksyjny poklask u każdego konesera celuloidowego śmiecia. Jeśli kupujecie konwencję, w przypadku której wartościami nadrzędnymi będą orgia bezsensownych okaleczeń i parady nagich biustów, to z pewnością pokochacie ów dziwny twór. Tylko Włosi zdolni byli przetworzyć kameralny, nastawiony na powolnie dozowane napięcie thriller z dalekich Antypodów w obmierzłe soft-porno z rzeźnickimi zapędami. Głupie bezmiernie, nudne - nigdy!

Ocena: ***



Powyższy tekst pierwotnie opublikowany został na portalu Kinomisja.


6/17/2018

Psychomania (1973)

dir. Don Sharp



Tom (Nicky Henson) przewodzi gangowi motocyklowemu "The Living Dead". Jak to u zbuntowanej młodzieży, dni upływają im na szaleństwach i niegroźnych wybrykach. Ot, chuligani, ale raczej niegroźni. Pewnego dnia jednak, wygłupy na jednośladach kończą się tragicznie: Tom ginie w wypadku na motocyklu. Pochowany przez swoich przyjaciół, chłopak nieoczekiwanie wraca do życia. Wszystko za sprawą rytuałów czarnej magii, odprawianych przez matkę lidera gangu i jej wiernego lokaja...


Obraz Dona Sharpa (m.in. "Curse of the Fly", "The Face of Fu Manchu") czerpie z tradycji rdzennie jankeskich biker movies, które popularność zyskały w latach 50. za sprawą "Dzikiego" z Marlonem Brando, by potem ewoluować w rozpustne, inspirowane złą sławą Hell's Angels, grindhousowce pokroju "Wild Angels" Cormana. W przypadku "Psychomanii" (aka "The Death Wheelers") mamy jednak do czynienia z biker flickiem unurzanym w typowej dla brytyjskiego kina grozy manierze. Pierwsze co przychodzi tutaj na myśl to filmy ze stajni wytwórni Hammer. Stosowną klasę gwarantuje nie tylko udział weteranów Beryl Reid i George'a Sandersa (w jego ostatniej ekranowej roli), ale również - czy też przede wszystkim - specyficzna atmosfera. To za jej sprawą, obraz po latach zyskał sobie kultowy status, stanowiąc niewątpliwą ciekawostkę w ramach opartego na niezmiennych schematach gatunku.


Przestrzec należy jedynie tych, którzy po filmie o "motocyklistach-wampirach" oczekiwać będą campowej rozrywki. "Psychomania" jest pod tym względem bardzo zachowawcza, a wątki okultystyczne traktuje niespodziewanie poważnie. Rzecz idealnie sprawdziłaby się jako odcinek jednej z serii wspomnianej wytwórni, "Hammer House of Horror" lub "Hammer House of Mystery and Suspense". Od szybkiej akcji ważniejsza jest tu tajemnica, aktorski warsztat góruje nad ekscentrycznymi zwrotami akcji. Wciągnie nastawionych na klimat, miejscami lekko oniryczny, poszukiwacze wyrobów "seropodobnych" poczują się zawiedzeni. No chyba że kogoś ubawią nieco pokraczne przebrania członków gangu. Dobrą wizytówkę pozycji stanowią już napisy początkowe, utopione w senno-psychodelicznym sosie (dobra ścieżka dźwiękowa Johna Camerona). Po prawdzie, po wstępie oczekiwałem znacznie ciekawszego seansu, ale narzekać nie będę: dostałem nieco staroświecki, pod względem narracji i tonu, horror ze zgoła nieoczywistą fabułą i delikatnie "gotyckim" feelingiem.

Ocena: ***½



6/12/2018

Invasion U.S.A. (1985)

dir. Joseph Zito



Po sukcesie kasowym "Zaginionego w akcji", Cannon Group podpisało z Chuckiem Norrisem kontrakt na sześć filmów. Pierwszym z nich była "Inwazja na USA". Pomysł na fabułę podsunął sam gwiazdor produkcji, po tym jak przeczytał artykuł w Readers Digest, z którego wynikało, że na terytorium Stanów przebywają setki terrorystów. Wstrząśnięty Norris wyobraził sobie, co by się stało, gdyby ktoś "uaktywnił" takich uśpionych wywrotowców i przy ich pomocy dokonał zmasowanego ataku na kraj. Dalej już było prosto: wystarczył Chuck i jego słynne kopniaki, aby pokazać oprychom, gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. 


Za pieniądze z handlu kokainą, grupa partyzantów dokonuje zakupu broni. Dowodzeni przez sowieckiego sługusa Rostova (Richard Lynch), mają za zadanie przenieść taktyki znane im z południowoamerykańskiej dżungli na amerykańskie przedmieścia. Pierwszym ich celem jest miejsce desantu: Floryda. Na ich nieszczęście, do akcji wkracza zaprawiony w bojach agent CIA, Matt Hunter (Norris), który ma z Rostovem niewyrównane rachunki z przeszłości...



Nie będzie żadnym odkryciem, gdy stwierdzę, że "Invasion U.S.A." to typowe kino akcji doby rządów Reagana. Nieustraszony, prawomyślny Jankes kopie po tyłkach komunistycznych zbirów, którzy odważyli się podnieść rękę na amerykańskie wartości. Wyprodukowany przez kultowe Cannon Films, obraz posiada wszelkie atrybuty zacnego B-klasowca: historia jest naiwna, postaci umowne i archetypiczne, liczy się rozwałka, strzelaniny i prężenie muskułów. Trzeba przyznać, że przy stosunkowo niewielkim budżecie 12 milionów dolarów, twórcom udało się zrealizować wcale imponujące widowisko. W jednej z sekwencji, bojówkarze wysadzają domy na typowym sielskim osiedlu domków jednorodzinnych. Wygląda to efektownie, głównie dlatego, że okolica i tak przeznaczona byłą do wyburzenia, dzięki czemu ekipa techniczna mogła się pobawić materiałami wybuchowymi całkiem serio.


"Inwazja" to jedna ze sztandarowych pozycji w dorobku Norrisa z tego okresu. Są ku temu konkretne powody: jako czysto rozrywkowe kino, rzecz sprawdza się wyśmienicie. Mamy przerysowany czarny charakter, mknącą do przodu - bez oglądania się na logikę - akcję, stosowną dawkę przemocy i masę rozkosznych głupot, które umieszczone zostały w scenariuszu całkiem serio. Jest eksploatacyjno-maczystowski sznyt i bardzo wysoki body count. Dla stojącego za kamerą, wyspecjalizowanego w eskapistycznych "gatunkowcach", Josepha Zito, był to ciąg dalszy dobrej passy po takich obrazach, jak "Zabójca Rosemary", "Piątek 13.: Ostatni rozdział" czy wspomniany już na wstępie "Zaginiony w akcji". Porządna rozpierducha nigdy się nie zestarzeje, więc jeśli też uważacie, że jedynym stosownym sposobem komunikacji z "czerwonymi" jest wysyłanie ich na spotkanie z Karolem Marksem przy użyciu bazooki, to samotne starcie Chucka z najeźdźcami dostarczy wam niewątpliwej frajdy. A scena rozprawy Rostova z dilerami to ultrabrutalna wisienka na tym torcie. 

Ocena: ***½



6/10/2018

Death Machine (1994)

dir. Stephen Norrington



Po tym jak w kolejnym incydencie z udziałem "broni specjalnej" giną cywile, korporacja CHAANK oskarżona zostaje na forum publicznym o liczne nadużycia i ukrywanie efektów prowadzonych przez siebie badań. Na nową przewodniczącą zarządu firmy zostaje mianowana milionerka Hayden Cale (Ely Pouget). Kobieta szybko odkrywa, że jeden z pracowników, zwichrowany geniusz Jack Dante (Brad Dourif), pozostaje praktycznie poza jakimkolwiek nadzorem ze strony szefostwa. Młody psychopata całe dnie spędza zamknięty w swoim tajnym laboratorium, gdzie pracuje nad stworzeniem idealnej maszyny do zabijania...


Akcja toczy się w świecie przyszłości, gdzie trwa wieczna noc i bez przerwy pada deszcz. Rząd i społeczeństwo utraciły kontrolę nad wielkimi korporacjami, które czują się bezkarne w swych dążeniach do zaprowadzania porządku kosztem prawdy i swobód obywatelskich. Przypomina wam to coś? Film Norringtona to de facto hołd złożony akcyjniakom z lat 80. Cytaty, zapożyczenia, odniesienia są tu wręcz jaskrawe. "Robocop" spotyka "Obcych" Camerona, "Szklana pułapka" idzie ramię w ramię z "Blade Runnerem", znajdą się smaczki dla fanów "Terminatora", a nawet... "Uniwersalnego żołnierza". Jeśli ktokolwiek ma jakiekolwiek wątpliwości co do szlachetnych intencji reżysera, wystarczy spojrzeć na nazwiska poszczególnych bohaterów: John Carpenter, Scott Ridley, Sam Raimi, Dante - tutaj nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Późniejszy twórca "Blade'a" daje wyraz swej miłości względem gatunkowego kina, na którym się wychowywał, w zgoła niedwuznaczny sposób, miejscami ocierając się wręcz o łopatologię. 


Widać wyraźnie, że to dzieło debiutanta-zapaleńca.  Norrington, który karierę zaczynał pracując przy efektach specjalnych do takich obrazów, jak "Hardware" czy dwie części "Obcego" właśnie, tworzy tu swojego własnego Frankensteina, zlepek tematów i koncepcji, które wprawdzie nie zawsze działają ze sobą w pełni kompatybilnie, ale bez cienia wątpliwości oddziaływać będą na wyobraźnię każdego - małego lub dużego -dzieciaka. Od strony narracyjnej panuje straszny rozgardiasz, licha psychologia postaci zmierza donikąd, ale całość ratuje zbawienny dystans. Jest tu bowiem pastiszowe zacięcie i nawet jeśli poszczególne odwołania mają się jak pięść do zboża, to widać, że są one szczere, naiwne, pełne nieoszlifowanej pasji. Co rusz natrafiamy na akcent humorystyczny (opatrunek na zranioną nogę? wyciągnięte bez rozpinania spodni majtki!), od groma bezsensownych rozwiązań (po włączeniu alarmu przeciwpożarowego w budynku, wszelkie wyjścia zeń zostają zablokowane), czerstwe one-linery klepane z pokerową twarzą  ("He's dead. I showed him my thing... and it killed him!"). Mimo wszystko jednak, przydałoby się w tym sosie na bazie "wszystkiego" więcej dyscypliny, ewentualnie mniej powagi. Bo gdy słyszymy, że były szefuńcio korpo zginął w wyniku ataku rekina... we wnętrzu wieżowca, to od razu świta w głowie Monty Python, jednak zaraz potem konwencja znów wraca na bardziej przyziemne tory.


Abstrahując jednak od tych nierówności, "Death Machine" wciąż pozostaje tworem niedocenionym. Film trafił na ekrany w mocno poszatkowanej wersji, gdzie sensu było jeszcze mniej niż zgodnie z pierwotnym zamierzeniem. Zakazany w szeregu krajów za "przesadną przemoc" (sic!), zyskał drugi żywot na rynku video, jako jeszcze jeden B-klasowy potworek. Sam reżyser podejmował próby odtworzenia swego oryginalnego zamysłu, dzięki czemu dziś możemy natrafić na cztery różne wersje filmu, których długość waha się od 85 do 128 minut (!). Naturalnie, szczerze polecam jak najbardziej rozszerzony wariant, by nie utracić zbyt wiele z tej ekstrawaganckiej zabawy w roboty i komandosów. Prawda bowiem taka, że tkwi tu spory potencjał na godny zapamiętania owoc swoich czasów.  W końcu ten homage dla eighties, to... nineties pełną gębą! Jak spluwy to tylko wielkości szafy grającej, jak szwarccharakter, to tak pojebany, że głowa mała. Niepoważny, eskapistyczny do przesady, przestylizowany, ale nie skażony kalkulacją. Na swoje nieszczęście został zlekceważony zarówno przez krytykę, jak i niewyedukowaną widownię i odebrany całkiem serio, czyli jako tandetne kino najgorszego sortu. Tymczasem, jest to bodaj najbardziej frapująca pozycja ze skromnego dorobku Norringtona-reżysera. Chociażby dlatego, że w sercu gra jej to, co "my" też kochamy najbardziej. Pisząc "my", mam na myśli wszystkich kinożerców wychowanych w epoce VHS, chciwie łaknących kolejnych doznań w kiepskiej jakości, ale z wielką duszą i wyobraźnią.

Ocena: ****


6/09/2018

I coltelli del vendicatore (1966)

dir. Mario Bava



Rurik (Cameron Mitchell) podróżuje samotnie po tym, jak jego rodzina została zaatakowana i zabita pod jego nieobecność. W akcie zemsty, wiking wymordował swych niegdysiejszych sojuszników, sądząc iż to oni odpowiedzialni byli za zbrodnię. Ze swej pomyłki zdał sobie sprawę dopiero po fakcie i od tamtej pory szuka odkupienia. W trakcie długiej wędrówki, mężczyzna trafia pod dach wdowy wychowującej małego syna. Rurik roztacza nad nimi opiekę. Wkrótce okazuje się, że okolica terroryzowana jest przez siepaczy jego śmiertelnego wroga Hagena (Fausto Tozzi), człowieka który odpowiedzialny był za śmierć jego bliskich...


Mario Bava wkroczył na plan "I coltelli del vendicatore" w momencie, gdy do ukończenia zdjęć w terminie pozostało jedynie sześć dni. Reżyser dokonał niezbędnych zmian w scenariuszu i od nowa nakręcił większość scen. Jak na tak niedogodne warunki pracy, efekt końcowy zaskakuje w sposób pozytywny. To drugie spotkanie twórcy "The Girl Who Knew Too Much" z kinem przygodowym o wikingach, po "Erik the Conqueror" z 1961 roku (gdzie również pierwsze skrzypce grał importowany zza oceanu Mitchell). Znacznie zresztą ciekawsze od tamtej produkcji, bo w gruncie rzeczy dostajemy tu zręcznie przyrządzony miks kina sandałowego i westernu. Jeden z krytyków określił wręcz "Knives of the Avenger" jako remake słynnego "Shane'a", osadzony w brutalnych realiach bytowania ludzi Północy. 


Oczywiście, miłośnicy "klasycznego" dorobku Włocha, nie znajdą tu zbyt wiele dla siebie. Wizualny styl reżysera ( z zawodu przecie operatora), dostrzec można dopiero w scenach finałowych, gdzie scenografia zdaje się być jako żywo wyjęta z kina grozy. Jeśli jednak nastawimy się na lekkie kino rozrywkowe "z myszką", to większych powodów do narzekań nie ma. Cieszy przede wszystkim wyraziście zarysowana postać głównego bohatera, który nie jest osobnikiem bez skazy, wręcz przeciwnie - dźwiga on na swych barkach wyjątkowo paskudne brzemię. I może przez to łatwiej go polubić niż posągowych herosów z kina tamtych lat. Błędy z przeszłości rzucającego nożami wikinga, nadają tej opowieści odpowiedni ciężar dramaturgiczny. Aż chciałoby się, by finałowa rozprawa z tym "właściwym" łotrem miała większy pazur i dawała więcej satysfakcji. Ale nic to: jak na Bavę poprawiającego robotę po innych i tak jest nieźle.

Ocena: ***



6/07/2018

Roy Colt & Winchester Jack (1970)

dir. Mario Bava



Roy (Brett Halsey) i Jack (Charles Southwood) należą do grupy rabusiów. Po tym jak ten pierwszy decyduje się opuścić bandę i rozpocząć uczciwe życie, dowództwo nad zgrają przejmuje Jack. Roy zostaje mianowany szeryfem małego miasteczka, podczas gdy jego dawni kompani bezskutecznie próbują utrzymać się z grabieży. Drogi towarzyszy broni szybko jednak przetną się ponownie, gdy pojawi się okazja wejścia w posiadanie mapy prowadzącej do ukrytego złota...


Choć Bava próbował swych sił w westernie trzykrotnie (wcześniej przy okazji "La strada per Fort Alamo" i "Ringo del Nebraska"), gatunek ten wyraźnie mu nie leżał. Podczas gdy inni Włosi czerpali garściami ze spuścizny jankeskiej "mitologii", doprawiając ją aromatycznymi przyprawami z ojczyzny, maestro kina grozy ograniczył się do bezrefleksyjnego małpowania wzorców. "Roy Colt & Winchester Jack" to spaghetti (ravioli?) utrzymane w komediowej konwencji, przy czym zaznaczyć trzeba, że dowcip jest tu zdecydowanie przyciężki, pozbawiony polotu, przaśny po prostu. Głównym przeciwnikiem bohaterów jest na ten przykład rubaszny Rosjanin, który po traumatycznych przeżyciach na Syberii wiecznie narzeka na zimno. W jednej ze scen para rewolwerowców trafia do burdelu, gdzie urządzają - sfilmowaną w chaotyczny, przeszarżowany sposób - regularną rozróbę, ku uciesze innych gościów przybytku. Mamy też Indiankę, która swemu oblubieńcowi każe płacić za seks (?!). Awanturniczy ton nie wybrzmiewa w przekonujący sposób, postaci nakreślone są grubą kreską, całość pachnie tanią, wymęczoną farsą.


Na początku można jeszcze odnieść wrażenie, że Bava próbuje sklecić uboższą wersję hollywoodzkiego hitu "Butch Cassidy and the Sundance Kid". Ale nie! Prawda jest prozaiczna: "Roy Colt..." to po prostu jeszcze jedna chałtura na koncie tego reżysera, w którą nie włożył on za grosz serca. I trudno mu się dziwić: przy tak nieciekawej historii i ograniczonym budżecie, nie sposób było wyczarować kina na poziomie. Bava nie czuł westernu, o czym świadczy już chociażby fakt, że w przypadku swoich zmagań z tą rdzennie zachodnią konwencją, zaniedbywał nawet swoją operatorską pasję. Przy całej wyrozumiałości jednak, ciężko wybaczyć tak oczywiste wpadki, jak choćby scena miłosna, w trakcie której najmocniej wzrok przyciąga widok... plastrów przyklejonych na sutki aktorki! Choć pozornie nieszkodliwy, omawiany obraz nie zdoła zadowolić nawet zagorzałych miłośników Włoszczyzny w siodle.

Ocena: **