7/29/2020

The Beach House (2019)

dir. Jeffrey A. Brown


Emily (Liana Liberato) i Randall (Noah Le Gros) przyjeżdżają do położonego na uboczu domu na plaży, by podreperować swój związek. Na miejscu okazuje się, że nie są jedynymi lokatorami: romantyczny wypad zaplanowali w tym czasie również Mitch (Jake Weber) i jego żona Jane (Maryanne Nagel). Nie mając innego wyboru, cała czwórka postanawia spędzić wspólnie trochę czasu. Sielankę przerywa wkrótce pojawienie się dziwnej zarazy, która najwyraźniej przybyła z głębi oceanu…


Reżyserski debiut Jeffa Browna to kameralny horror, który niedostatki budżetowe udanie przekuwa w swoją siłę. Miejsce akcji ogranicza się przez większość czasu do czterech ścian i fragmentu plaży, do dyspozycji mamy jedynie cztery postaci. Początek zwiastować może wręcz ascetyczny dramat o parze studentów, którzy się „pogubili”, jednak wraz z pojawieniem się małżeństwa w średnim wieku pojawiają się pierwsze niepokojące tony, a napięcie zaczyna rosnąć. Punkt zwrotny stanowi zakrapiana impreza z dodatkiem substancji psychoaktywnych, która przeradza się klasyczny „bad trip”. Od tej pory historia skręca w kierunku koszmaru na jawie, przybierając jednocześnie lovecraftowski klimat. Jak i u samotnika z Providence, zagrożenie jest nienazwane i prawdopodobnie czyhało w odmętach od zarania dziejów.


Przyznam, że mi osobiście najbardziej przypadła do gustu pierwsza połowa filmu, oparta głównie na posępnym nastroju i przeczuciu nadchodzącego kataklizmu. Wspomniany wieczór przy alkoholu i THC to wręcz perfekcyjny przykład upiornego zwidu, w którym pomieszaniu zmysłów towarzyszy realna groźba. Potem scenariusz skręca już na dobrze znane terytorium epidemiologiczne z elementami body horroru, a urok świeżości zastępuje dobrze znany schemat. Wprawdzie całość do samego końca trzyma w napięciu i oglądana w samotności w ciemnym pomieszczeniu może przyprawić o ciarki, ale przyznam szczerze, że liczyłem na nieco bardziej oryginalne rozwiązanie intrygi. Obciachu nie ma, ale elementu zaskoczenia też nie.


Jakby jednak nie patrzeć, „The Beach House” wciąż zasługuje na miano jednego z ciekawszych filmów grozy sezonu: mamy tu prosty, ale efektowny punkt wyjścia, świetne miejsce akcji, nieźle rozpisane postaci i gęstą, niepokojącą atmosferę. Znalazło się miejsce na odrobinę gore, ale bez niepotrzebnego epatowania przemocą. No i są przyjemne dla oka wizualne „odloty”. Jak na debiut to zdecydowanie więcej, niż mogłem oczekiwać, tym bardziej że na tle współczesnej horrorowej mielizny film Browna naprawdę stara się straszyć, a nie sięga jedynie po sprawdzone sztuczki z katalogu z upiornymi lalkami, dziewczynkami z długimi włosami czy wypranego do cna found footage. Ja tam jestem ciekaw co Brown jeszcze w przyszłości przygotuje...


7/23/2020

Il cittadino si ribella (1974)

dir. Enzo G. Castellari


Carlo Antonelli (Franco Nero) to nie wyróżniający się z tłumu obywatel, uczciwy, stateczny facet. Pewnego dnia ów szaraczek jest świadkiem napadu na bank. Rabusie porywają go i przy okazji spuszczają mu lanie. Szczęśliwie, Carlo uchodzi życiem i zgłasza sprawę na policję, jednak wymiar sprawiedliwości nie wydaje się być zainteresowany ściganiem przestępców. W tej sytuacji mężczyzna postanawia na własną rękę wytropić i ukarać sprawców…



Jeśli uznać, że „High Crime” stanowiło dla Castellariego wstęp do poliziottesco, to „Street Law” jest już dobrze naoliwioną, mknącą przed siebie machiną miejskiej przemocy. Film wszedł na ekrany w tym samym roku co głośne „Życzenie śmierci” i w ojczyźnie okazał się równie wielkim hitem, co obraz Michaela Winnera za oceanem (wszelkie oskarżenia o „inspiracje” świadome lub nie można w tym przypadku oddalić, jako że akcyjniak z Charlesem Bronsonem miał premierę zaledwie dwa miesiące przed „Street Law” i na tym etapie nie był nawet wyświetlany we Włoszech), zapoczątkowując modę na historie o wszelkiej maści mścicielach biorących sprawy we własne ręce.



Castellari zaczyna z grubej rury, jednocześnie narzucając z góry ton całej opowieści. Napisom początkowym towarzyszy efektowny kolaż przestępczej aktywności na ulicach Genui. Zaraz potem jesteśmy świadkami napadu na bank i pościgu policyjnego. W tle zaś pulsuje zapatrzony w jankeskie wzorce motyw muzyczny od Guido i Maurizio De Angelisów. Poziom adrenaliny: 150%! Po 12 minutach jazdy bez trzymanki akcja nieco zwalnia, po to jednak abyśmy mogli lepiej przyjrzeć się tłu społecznemu ówczesnych Włoch (korupcja, wszechobecna przemoc i przestępczość) oraz zawiązać nić porozumienia z bohaterem. Wprawdzie facet może nazbyt mocno bierze sobie do serca całą sprawę porwania, im jednak dłużej obserwujemy świat przedstawiony, tym bardziej jasne staje się, że ktoś musi wreszcie zrobić porządek w tym burdelu. Carlo wprawdzie nie sięgnie z marszu po karabin, by wytłuc cały półświatek, przez większość czasu towarzyszyć mu będziemy w czymś co można by określić jako rodzaj prywatnego „śledztwa”. Śledztwa w którym znajdzie zresztą nieoczekiwane wsparcie ze strony drobnego złodziejaszka (Giancarlo Prete), dzięki czemu w pewnym momencie warstwa emocjonalna filmu zostaje podbudowana wątkiem rodem z kina kumpelskiego.



Moment porachunków jest więc konsekwentnie odwlekany w czasie, po to by w finale całe skumulowane napięcie mogło wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Castellari ostateczną rozgrywkę nasyca dramatyzmem, tworząc z niej realizacyjny majstersztyk. Nie oznacza to jednak, że wszelkie atrakcje zachowane zostały na ten jeden moment – „Street Law” cały czas trzyma wyśmienite tempo, dozując na przemian sensację i bardziej kameralny wymiar opowieści. Koktajl wychodzi z tego doprawdy wyborny, wciągający bez reszty i emocjonujący jak przystało na rasowy vigilante movie. Aktorsko rzecz również trzyma poziom. Nero wypada przekonująco jako zdeterminowany przeciętniak, który postanowił powiedzieć „dość”: nie ma w nim cech superbohatera, często okazuje strach i bezradność, choć jednocześnie widać jego desperację. Na drugim planie mamy rasowych łotrów o wrednych facjatach Romano Puppo, Nazzareno Zamperli i Massimo Vanniego. W tym otoczeniu najpiękniejsza spośród dziewczyn Bonda, Barbara Bach robi ledwie za ozdobę, ale cóż to za cudowna ozdoba!


„Street Law” posiada więc całe mnóstwo atutów i naprawdę niewiele mankamentów. Do tych ostatnich zaliczyć należałoby przede wszystkim drobne naiwności fabularne, na które łatwo jednak przymknąć oko w ferworze akcji. Po seansie zostaje z nami masa satysfakcji i dwa muzyczne lejtmotywy przewijające się przez cały film. „Goodbye My Friend” to elektryzujący rock z progresywnym zacięciem, „Driving All Around” idzie z kolei bardziej w stronę luzackiego funku. Oba jak raz wpadną w ucho to już nie chcą stamtąd wyjść. Słowem: poliziottesco bliskie ideału!


7/22/2020

La polizia incrimina la legge assolve (1973)

dir. Enzo G. Castellari


Wicekomisarz Belli (Franco Nero) to twardy, nieustępliwy glina, który wytrwale tropi narkotykowy biznes w Genui. Jego kolejnym sukcesem ma być aresztowanie słynnego libańskiego dilera, jednak świeżo przybyły do miasta handlarz ginie w wyniku wybuchu bomby podłożonej pod radiowóz. Belli szuka winnych wśród starej gwardii, po to by w końcu dojść do wniosku, że w mieście pojawił się nowy, potężny gracz…


Enzo G. Castellari wspominał po latach, że na pomysł nakręcenia „High Crime” wpadł po obejrzeniu głośnego „Bullita”. Dla Włocha był to zarazem pierwszy w karierze obraz poliziottesco, a przy okazji – pierwszy kamień milowy gatunku. Film okazał się być bowiem ogromnym hitem w kraju, co zaowocowało w kolejnych latach prawdziwym wysypem kina policyjnego made in Italy. Fabuła nie jest tu przesadnie oryginalna i paradoksalnie bardziej wyraźne są wpływy „Francuskiego łącznika”, niż hitu ze Steve’m McQueenem. Ot, poprowadzona w nieskomplikowany sposób historia gliniarza, który samotnie walczy ze zorganizowaną przestępczością. Wcielający się w głównego bohatera Nero ma wszelkie cechy, by wiarygodnie odgrywać rycerza w srebrnej zbroi i bynajmniej nie ironizuję w tej kwestii: prawy, nieprzekupny chłop, który da po mordzie jeśli zajdzie taka potrzeba. Zabrakło wyrazistego antagonisty dla równowagi, jest jednak znany głównie z występów u Buñuela Fernando Rey w kluczowej roli starzejącego się mafiosa.


Co do samych scen akcji, to Castellari dostarcza porcję solidnej rozrywki – pościgi i strzelaniny to tutaj chleb powszedni – jednak do maestrii takiego „The Big Racket” na razie daleko. Nie należy jednak poczytywać tego za minus: „High Crime” posiada kilka energetycznych sekwencji, ale nie jest nimi przeładowany. Dominuje realistyczne podejście, a peckinpahowskie zabawy montażem zdarzają się tu zaledwie okazjonalnie. Konkretnego tempa rzecz nabiera w partiach finałowych, kiedy to pojawiają się tony rodem z kina zemsty. W tym kontekście ostateczna rozprawa może nieco rozczarowywać, bo takim szumowinom należałby się znacznie solidniejszy wpierdol. Tymczasem jest szybko i intensywnie, efektownie, acz nie do końca satysfakcjonująco.


Ci którzy oczekiwać będą rozpędzonej petardy odbiją się więc zapewne od „High Crime” jako tworu niespodziewanie realistycznego. Ci z większym obyciem we włoszczyźnie docenią stronę techniczną i ładunek emocjonalny zawarty w przedstawionej historii. Warto również odnotować, iż dla Castellariego i Nero był to początek jakże owocnej współpracy, obejmującej łącznie siedem tytułów. Duet powrócił już rok później z kolejnym mocarnym polizio-ciosem pod tytułem „Street Law”.


7/15/2020

Vice Squad (1982)

dir. Gary Sherman



Ramrod (Wings Hauser) jest alfonsem, a przy okazji – skończonym szują. Po tym jak jedna z jego podopiecznych ucieka spod jego kurateli, ten odnajduje ją i zakatowuje na śmierć. Ramrodowi depcze po piętach glina z obyczajówki, detektyw Tom Walsh (Gary Swanson). Ponieważ brak dowodów na winę zbira uniemożliwia jego aresztowanie, gliniarz zgarnia do współpracy prostytutkę o ksywce Princess (Season Hubley). Dziewczynie udaje się nagrać na taśmę wyznanie Ramroda, że ten czerpie zyski z nierządu, co wystarcza aby wpakować go za kratki. Sadystycznemu alfonsowi udaje się jednak zbiec, a jedynym jego pragnieniem jest teraz zemsta na osobie, która go „wystawiła”…



Ach, te pojebane lata 80.! W żadnej innej dekadzie nie mogłoby powstać dzieło tak bezwstydne, jak „Vice Squad”. Już jedna z pierwszych scen, w której czarny charakter spuszcza łomot prostytutce przy użyciu drucianego wieszaka (!), pokazuje że jechać będziemy na krawędzi. Wprawdzie kamera z reguły oszczędza widzowi bezpośredniego wglądu w dokonywane akty przemocy – większość z nich rozgrywa się poza kadrem – nie zmienia to jednak faktu, że filmowi Gary’ego Shermana (m.in. swietny horror „Dead & Buried” z 1981 roku) daleko do poczciwej opowiastki na dobranoc. Znajdujemy się w tętniącym nocnym życiem Los Angeles, gdzie na chodnikach wzdłuż Sunset Boulevard damy lekkich obyczajów oferują swe wdzięki przechodniom, a wszechobecne neonowe szyldy reklamują rozpustę we wszelakiej formie. To nie kraina spełnionych marzeń, a miejsce pełne wyrzutków i rzezimieszków. Na tym tle toczy się pojedynek szlachetnego gliniarza i bezwzględnego zwyrodnialca, w którym stawką jest życie samotnej matki, która kupczy swym ciałem, by zapewnić byt córce (jeśli więc ktoś chce, to znajdzie się tutaj nawet rys "melodramatyczny"…). 



Oprócz sugestywnego klimatu zepsucia, film w największym stopniu „niesie” osoba Hausera, który w roli Ramroda szarżuje ile wlezie, by zapewnić widzom możliwie jak największą dawkę emocji i frajdy. Jego bohater to skończony socjopata, wyzuty z jakichkolwiek ludzkich uczuć, a przy tym facet który pojęcie „strachu” zna zapewne jedynie ze słyszenia. Zrobi wszystko, byle nie dać się złapać, choć jednocześnie jego pragnienie zemsty jest tak nieodparte, że nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego. Paskudny typ i zarazem kapitalna kreacja, która nie pozwala oderwać wzroku od ekranu ilekroć ten drugoligowy wymiatacz pojawia się na ekranie. Jako ciekawostkę można dodać fakt, iż Hauser dodatkowo dał tutaj pokaz swoich możliwości wokalnych w towarzyszącym napisom początkowym i końcowym utworze „Neon Slime”. Możliwości tych ocenie poddawać nie zamierzam, uważam jednak że syczany wściekłym głosem tekst piosenki doskonale pasuje do zawartości obrazu. 


„Vice Squad” jest więc B-klasowym, naładowanym po brzegi akcją doznaniem, którego wręcz nie może odtrącić żaden miłośnik grindhouse’owej rozpusty. Brud ulic Miasta Aniołów, przerysowane aktorstwo, niekoniecznie „mądra” fabuła i ejtisowy feeling – wszystko to składa się na cudownie popaprany seans. Po prawdzie, film Shermana posiada dziś grono oddanych zwolenników, jednocześnie pozostając daleko poza czołówką obskurnych ulubieńców dekady. Chyba niesłusznie, bo pod wieloma względami to kwintesencja jej roztrzepanego stylu.


7/10/2020

La Morte Vivante (1982)

dir. Jean Rollin


W wyniku wycieku radioaktywnych substancji zmarła przed paroma laty Catherine Valmont (Françoise Blanchard) wraca do życia jako spragnione ludzkiej krwi zombie. Dziewczyna kieruje swe pierwsze kroki do opuszczonej rodzinnej posiadłości. Tam znajduje ją przyjaciółka z dzieciństwa Hélène (Marina Pierro), która widząc udrękę dawnej towarzyszki, zaczyna pomagać jej w zdobywaniu „pożywienia”. W tym samym czasie na trop zmartwychwstałej dziedziczki wpada przebywająca w okolicy Barbara (Carina Barone) i rozpoczyna prywatne śledztwo…



“The Living Dead Girl” a.k.a “La Morte Vivante” to bodajże jedna z najbardziej rozpoznawalnych pozycji w filmografii Jeana Rollina, choć jednocześnie niekoniecznie dla niej reprezentatywna. Wprawdzie tak jak w przypadku większości swoich dokonań, tak i tutaj twórca "Fascination" stawia na oniryczną atmosferę, jednak tym razem opowieść doprawił większą niż zwyczajowo dawką dosadnego gore. Sama fabuła jest czysto pretekstowa, miejscami wręcz – ujmując kolokwialnie – durna, bo roi się w niej od dziwacznych zbiegów okoliczności i ekscentrycznych pomysłów fabularnych (bohaterkę do życia budzą dwaj nicponie, którzy uznali że najlepszym miejscem na składowanie toksycznych odpadów będzie cmentarna krypta), jednak Rollin zwyczajowo ujmuje narracyjną niefrasobliwość w ramy umownej historii z pogranicza snu, co pozwala łatwo zaakceptować pomniejsze i większe nonsensy. 



Na poziomie „gatunkowym” mamy zresztą po raz kolejny do czynienia z wampiryzmem w ujęciu romantycznym i wysoce wystylizowanym. Niech nie zwiedzie was ta „martwa dziewczyna” z tytułu, bowiem odrodzona Catherine tylko z początku jawić się może jako bezmyślne zombie (zresztą jej „modus operandi” bliższe jest szlachetnym krwiopijcom, niż ordynarnym żywym trupom), szybko jednak przeistacza się w spragnioną miłości i zrozumienia istotę, którą wyniszcza jej „pośmiertny nałóg”. W trakcie trwania akcji sytuacja obraca się o 180 stopni, bo to pałająca platoniczną (czy aby tylko?) miłością do Catherine Hélène przemienia się w krwawego sutenera, który zrobi wszystko, aby zaspokoić głód swej oblubienicy. Wieńczy to wszystko fatalistyczny koniec, który nadaje całości gorzki, nihilistyczny posmak. 


Swoim zwyczajem Rollin oprawia tę turpistyczną baśń dla dorosłych w wysmakowane kadry, w których na równi celebruje tak klasyczne wnętrza i lokacje, jak klasyczne piękno swoich bohaterek. Tworzy to wyrazisty dysonans w połączeniu ze zgoła upiornymi sekwencjami przemocy, dając obraz na równi odrażający, jak i przepełniony tkliwością. Pomimo więc, że nie zaliczyłbym “The Living Dead Girl” do grona najciekawszych czy najbardziej stylowych dokonań francuskiego twórcy, to wciąż jest to dzieło o dużej sile oddziaływania. Powolne, celebrujące detale, miejscami wręcz majestatyczne. Do smakowania w samotności, późną nocą.