3/29/2019

L'alcova (1985)

dir. Joe D'Amato



Aristide Massaccesi, szerzej znany jako Joe D’Amato dostarczył miłośnikom mocnych doznań wiele powodów do frajdy. Wyspecjalizowany w horrorach podlanych często dużą dawką erotyki Włoch ma na koncie takie niepodważalne klasyki jak „Antropophagus, „Buio Omega” czy „Absurd”. Zanim reżyser na dobre utonął w odmętach pornografii, trochę wcześniej, w złotych w latach 80. zaliczył rodzaj okresu przejściowego, kiedy to celował w nieco ambitniejszy repertuar, próbując dostarczyć coś, co zapewne sam postrzegał jako „artystyczna erotyka”. Najwyraźniej zapatrzony w swego rodaka, Tinto Brassa, Massaccesi popełnił szereg tytułów podających tematykę ludzkich namiętności w "wysublimowanej" formie...


Tyle w teorii, bowiem jak ktoś mający w kompletnej wzgardzie pojęcie dobrego smaku miałby tworzyć kino oparte na wyznacznikach wysmakowania i wysokiego poziomu artystycznego? Doskonały przykład stanowi „L’alcova” – osadzona gdzieś w słonecznej Italii historia miłosnego czworokąta. Mamy rok 1936. Powracający z wojny w Abisynii żołnierz przywozi ze sobą do domu czarnoskórą piękność – dar od plemiennego króla za uratowanie mu życia. Weteran odkrywa, że pod jego nieobecność żona nawiązała romans z sekretarką Velmą. Traktowana jak egzotyczne zwierzę, afrykańska księżniczka przypatruje się biernie panującym w posiadłości rozpustnym praktykom, by z czasem przejmować coraz większą kontrolę nad swymi właścicielami…


Pomysł wyjściowy nawet niezły, w sam raz na duszne studium psychologiczne w klimacie „Służącego” Josepha Loseya. Widzowi jednak od samego początku nie daje się zapomnieć, że obcujemy z dziełem D’Amato. Pierwszą połowę ogląda się jak wenezuelską telenowelę podlaną dużą ilością seksu i golizny. Nic tylko intrygi, puszenie się, ciężkie jak słoniowa noga linie dialogowe i marne aktorstwo. W dalszej części następuje typowa (a jednak i tak zaskakująca!) dla twórcy „Emanuelle w Ameryce” wolta: nasi rozpustnicy zaczynają się bawić w… kręcenie filmów pornograficznych. Kompletnie niezrozumiałe z punktu widzenia dramaturgii rozwiązanie, które jednak – o dziwo – ma swoje dramaturgiczne konsekwencje. Zaraz po realizacji domowego pornosa (obowiązkowo z udziałem zakonnicy, a jakże!) następuje bezsensowny finał. Ci, którzy liczyli na jakiekolwiek psychologiczne niuanse patrzą z niedowierzaniem i otępieniem w ekran, ci co liznęli już nieco włoszczyzny, kręcą jedynie z niedowierzaniem głowami.


Bo „L’alcova” to wciąż przede wszystkim ordynarna eksploatacja, w której D’Amato otoczył się sprawdzoną obsadą i równie sprawdzonymi sztuczkami. Co się sprzedaje najlepiej? Seks lesbijski. Jak nadać historii pozory powagi? Osadzić ją na rozpoznawalnym tle historycznym. Jak pozorować „artyzm”? Pokazać cipkę, ale żadnej penetracji (rzecz o klimaty "hard" ociera się tylko w momencie, gdy bohaterowie wyświetlają z projektora czarno-białego pornosa). Oczywiście opowieść ma swoje drugie dno: chodzi mianowicie o relacje między cywilizowanym Starym Kontynentem, a „dzikusami” z Afryki. Z pewnością w dzisiejszych czasach „L’alcova” napsułaby krwi strażnikom dyktatury politycznej poprawności, co nie zmienia faktu, że u D’Amato to próżni i aroganccy biali przez większość czasu wzbudzają niechęć. O żadnej pogłębionej refleksji jednak w tym przypadku mowy nie ma, skoro chodzi głównie o pokazanie paru zbliżeń na włosy łonowe.


W kwestii wspomnianej obsady, warto odnotować, że na ekranie spotykają się trzy – wówczas mocno przebrzmiałe – piękności włoskiej eksploatacji. Najbardziej spośród nich znana Laura Gemser, wypada zarazem najbardziej przekonująco, choć z początku wiele do grania nie ma. Niegdysiejszą Wicemiss Włoch Lilli Carati miłośnicy śmieciowego kina będą kojarzyć przede wszystkim z „Avere vent'anni” Fernando Di Leo. Z kolei Annie Belle zaliczyła już wcześniej występ u D’Amato w „Absurd”, grała również u Deodato („La casa sperduta nel parco”) i Rollina („Levres de sang”). 


Trio zacne, ale – niestety – temperatury w trakcie seansu jakoś wydatnie nie podnosi. Może rzecz w tym, że sceny erotyczne, mimo że jest ich tutaj dużo, zrealizowane zostały bez polotu, zupełnie jakby chodziło o odhaczenie obowiązkowych punktów programu. Wprawdzie „L’alcova” nie nuży jakoś wybitnie, ale to chyba głównie zasługa faktu, że często jest po prostu niezamierzenie zabawna. Jeśli ktoś chce się przekonać jak wygląda vintage’owe soft porno od twórcy bynajmniej nie-softowego „Porno Holocaust” to może się skusić.




3/25/2019

The Dirt (2019)

dir. Jeff Tremaine



Mötley Crüe przedstawiać raczej nikomu nie trzeba. Chłopaki osiągnęli olbrzymią popularność w pierwszej połowie lat 80., stanowiąc ucieleśnienie rock’n’rollowego stylu życia epoki rządów Ronalda Reagana. Dla wielu, zespół utożsamia wszystko, co najgorsze w muzyce rockowej tamtych czasów: krzykliwy ubiór, tapirowane fryzury i zamiłowanie do melodyjnego grania. Z drugiej strony, to właśnie szokująca otoczka i nonkonformizm zapewniły grupie sławę, a energetyczne, pełne popisów pirotechnicznych show z jakiego słynęli (zespół zakończył działalność w 2015 roku) raczej nikogo nie pozostawiało obojętnym. Ponadto, na przestrzeni 35 lat działalności, glam metalowcy stworzyli szereg niezapomnianych hitów, które doskonale wytrzymują upływ czasu. W roku 2001 wydana została z kolei książkowa autobiografia pod wymownym tytułem „The Dirt: Confessions of the World's Most Notorious Rock Band”, w której członkowie z detalami opisywali swoje – często ekstremalne – doświadczenia, na przemian budząc śmiech, niesmak i wprawiając w konsternację.


Raczej mało kto po lekturze nie dojdzie do wniosku, że to po prostu kapitalny materiał na film, czego producenci byli zresztą świadomi od dawna. Potrzeba jednak było lat i pieniędzy giganta streamingu Netflixa, aby projekt w końcu ujrzał światło dzienne. Wprawdzie nadzór popularnej platformy mógł w tym przypadku budzić uzasadnione obawy – w końcu Netflix póki co do pełnometrażowych filmów szczęścia raczej nie ma. Na szczęście, twórcy sprostali zadaniu i dostarczyli porządne, rockowe filmidło, po brzegi naładowane muzyką, seksem i prochami.


Już sam początek jest obiecujący: trafiamy na imprezę do wiadomych gospodarzy, gdzie alkohol leje się strumieniami, a Tommy Lee na oczach wszystkich robi dobrze ustami roznegliżowanej pani. Chwilę potem jesteśmy świadkami kobiecej ejakulacji, a na ekranie pojawia się tytuł filmu. Efektowne wejście, nie ma co… W dalszej kolejności poznajemy losy zespołu w wersji chronologicznej: zapoznanie poszczególnych członków, pierwsze występy, wielka sława i upadek na samo dno, a potem – powrót do formy po pokonaniu różnych przeciwności.


Schemat ograny jak ta lala, ale przyznam że jakoś szczególnie w trakcie seansu mi to nie przeszkadzało: tempo jest zawrotne i na nudę narzekać nie można. Pierwsza godzina to kwintesencja hasła „sex, drugs & rock’n’roll” z dosłownie wszystkimi związanymi zeń skojarzeniami. Hotelowe demolki i ganianie nago po korytarzach? Są. Regularne odwiedziny w barach ze striptizem? Są. Pieprzenie się z groupies po toaletach i garderobach? Jest. Narkotykowe prywatki? A jakże! Jazda po pijaku z tragicznym finałem? Też jest. Znalazło się nawet miejsce na gościnny występ „wujka” Ozzy’ego, który jest dosyć wiernym odtworzeniem wydarzeń opisanych w książce (kto czytał, ten wie, że Księcia Ciemności nikt nie przebije). Jest też uzależnienie od narkotyków i powolny rozpad grupy. Tak mniej więcej w połowie, nastrój opowieści z jawnie imprezowego (w pewnym momencie, gdy głos zostaje oddany perkusiście, w telegraficznym skrócie przekonujemy się jak wygląda życie w trasie, co stanowi zarazem jeden z najlepszych fragmentów filmu) nabiera powagi. Życiowe dramaty poszczególnych postaci rzecz jasna sprzyjają refleksji, ale akurat pod tym względem twórcy byli zachowawczy – psychologia bohaterów nie ulega znacznemu pogłębieniu, to raczej typowa "rozpusta" + "pokuta", niczym u Cecila B. DeMille'a - trza było.


Szczęśliwie, rzecz unika pułapki rozpadu na dwie nieprzystające do siebie części, zastrzeżenia można jednak mieć do nieco nazbyt błyskawicznego finału, który streszcza zespołowy „Reunion” i ma nas pozostawić pokrzepionymi na duchu i sytymi. Mnie to rozwiązanie nie nasyciło, choć zważywszy na to, jak dużo udało się zawrzeć w niespełna dwugodzinnej produkcji, trzeba stwierdzić że to naprawdę porządna robota. Rzecz ma pazur (patrz: pierwsza połowa), miejscami dostarcza naprawdę świetnej zabawy, ale kiedy trzeba, potrafi przystopować. Jest też porządnie zagrana: dobrze dobrani, nieopatrzeni aktorzy (niekoniecznie pod względem fizjonomii, bo sobowtóra Micka Marsa raczej ciężko byłoby znaleźć) to w tym przypadku połowa sukcesu. Poza tym doskonale wyważono proporcje pomiędzy wybuchowymi składnikami, a samą historią, która nie zostaje przysłonięta przez wizualne atrakcje. Żadne tam wiekopomne dzieło, ciekawym w pierwszej kolejności i tak polecam wersję papierową, ale z ulgą przyznaję że netfliksowy „Dirt” pozytywnie mnie zaskoczył. 

Ocena: ****




3/18/2019

R.O.T.O.R. (1987)

dir. Cullen Blaine



Rok 1987. Ulice Detroit patroluje RoboCop, cyborg w służbie prawa i porządku. Nieco na południe, w Dallas, naukowcy opracowują swoją wersję elektronicznego policjanta. Niestety, im nie poszło tak dobrze jak ich kolegom po fachu z  Michigan: R.O.T.O.R. (skrót od Robotic Officer Tactical Operation Research) zbuntował się i począł wymierzać sprawiedliwość na własną rękę jako policjant, sędzia i kat w jednym…


Sędzia Dredd spotyka Terminatora. Niskobudżetowy horror science-fiction określany jest jako B-klasowa odpowiedź na wspomnianego „RoboCopa” – bardzo szybka zresztą, zważywszy, że oba filmy weszły na ekrany w odstępie kilku miesięcy. Niezależnie jednak od tego, w jak dużym stopniu twórcy wzorowali się na głośnym obrazie Paula Verhoevena, trzeba jasno stwierdzić, że „R.O.T.O.R.” to niezłe kuriozum. Nieporadna realizacja, idiotyczny scenariusz, irytujące postaci, które zachowują się jakby zostały żywcem wyjęte z głupawego sitcomu – to mieszanka wybuchowa, która dostarczy sporo frajdy każdemu miłośnikowi złego kina. 


 To, że reżyser borykał się z poważnymi ograniczeniami budżetowymi w trakcie kręcenia ma w tym przypadku swój urok – dość powiedzieć, że tytułowy robot grany jest po prostu przez faceta (z wąsem!) w kostiumie motocyklisty. Zanim wkroczy do akcji, zostajemy uraczeni krótką prezentacją jego "niezwykłych możliwości", która stanowi wbijające w fotel, pionierskie dokonanie na polu animacji komputerowej (zobaczyć można tutaj). Niedostatki budżetowe można by było jednak łatwo wybaczyć, gdyby film oferował w zamian inne walory: ciekawy koncept, dobre tempo akcji czy umiejętnie budowane napięcie. Nic z tego! Obraz Cullena Blaine'a to nieudolnie odrobiona lekcja z gatunkowych klisz na przykładzie wymienionych powyżej, kultowych pozycji. Słuchając poszczególnych linii dialogowych, trudno nie dojść do wniosku, że sami twórcy nie traktowali swojego zadania na poważnie. I nie chodzi tu nawet o to, że „R.O.T.O.R.” bawi w sposób niezamierzony, raczej o to, że zamiast spodziewanego dreszczowca z elementami sci-fi dostajemy… dziwaczny pastisz z elementami thrillera. Efekt jest niepowtarzalny: czerstwy humor zamiast wpędzać w zażenowanie – nieoczekiwanie bawi (patrz: pojęcie "głupawki"). Oczywiście, najpierw należy poddać się specyficznej konwencji dzieła, które – ujmując kolokwialnie – nie bierze jeńców. 


Co ciekawe, sam scenarzysta stanowczo odciął się stanowczo od gotowego filmu, twierdząc, że… reżyser usunął z niego większość akcentów humorystycznych. Innego zdania byli kpiarze z „Mystery Science Theater 3000”, którzy doskonale bawili się przy komentowaniu kiczowatego i jakże sympatycznego tworu. No ale jak tu zareagować na robota, który uparł się że zabije Bogu ducha winną kobietę, bo... tak i już. Pościg tropem nieszczęsnej niewiasty nie ma żadnego uzasadnienia logicznego - to po prostu pomysł, który twórcy żywcem zerżnęli z obrazu Camerona, bo wydawał im się fajny. Wpadki i bzdury można zresztą wymieniać długo, ale i tak najbardziej zastanawia postać "pociesznego" robota (nie, nie tego mordercy, tylko jeszcze innego), który zachowuje się jak skrzyżowanie C3PO z Alfą z "Power Rangers" - dodatkowy komentarz wydaje się tu zbyteczny. Nie ma pewności co do tego, czym na planie wspomagała się ekipa, ale jedno jest pewne: to musiała być bardzo niezdrowa używka. Mając to na względzie - odważnym seans polecam.


P.S. Tak, powyższy plakat to z kolei zżyna z "Mad Maxa"...



3/09/2019

The Swinging Barmaids (1975)

dir. Gus Trikonis



Seryjny morderca zabija kelnerkę z baru Swing-A-Ling. Przypadkowymi świadkami zdarzenia są trzy koleżanki z pracy dziewczyny, które zaskakują napastnika nad ciałem ofiary. Sprawcy udaje się zbiec, lecz policja posiada jego dokładny rysopis. Psychopata zmienia swój wygląd i postanawia zatrudnić się jako wykidajło w Swing-A-Ling, zbliżyć do tamtejszych pracownic, a następnie – wyeliminować je po kolei…


„The Swinging Barmaids” to ciekawy przypadek eksploatacyjnego trashu z lat 70. Choć już sam tytuł wskazywać mógłby na nieprzyzwoitą rozrywkę, to rzecz okazuje się być… niespodziewanie stonowana. Grindhouse’owy charakter produkcji jest wyraźnie odczuwalny na każdym kroku, a jednak jako przykład tego typu „niewysublimowanej” (wybaczcie określenie, ale jakimś posłużyć się musiałem) rozrywki, rzecz ma podejrzanie zdroworozsądkowy charakter. Twórcy oszczędnie wykorzystują standardowe w ramach konwencji wabiki, za jakie uznać należy seks oraz przemoc. Zabójstw jest niewiele, a do tego są praktycznie bezkrwawe (co nie oznacza jednak od razu, że niewinne...). Golizna również pojawia się w umiarkowanych ilościach: dziewczęta przez większość czasu kuszą swymi wdziękami spod kusych wdzianek a la króliczki Playboya, okazjonalnie tylko je zrzucając, ku uciesze spragnionej wrażeń gawiedzi. Co jakiś czas błyśnie przed oczami para kształtnych piersi, ale to raczej erotyzm w jankesko-pruderyjnym wydaniu – nagość wręcz nierozerwalnie łączy się z pełnymi furii atakami zabójcy.


Czy to oznacza, że obraz Gusa Trikonisa nie ma nic do zaoferowania miłośnikom celuloidowego szmelcu? Wręcz przeciwnie – tak się składa, że „The Swinging Barmaids” bije na głowę sporą część swoich oślizgłych, unurzanych w moralnej zgniliźnie konkurentów z okresu. Zacznijmy od tego, że zaskakują profesjonalna realizacja oraz przyzwoite aktorstwo (czyt. powyżej średniej gatunkowej). Nie owijając w bawełnę: to się po prostu dobrze ogląda! Może rzecz w tym, że scenariusz ma ręce i nogi, miast skupiać się tylko na wyszukiwaniu pretekstów do pokazywania roznegliżowanych semi-modelek. A może to umiejętność budowania napięcia, przy jednoczesnej potrzebie wyłamywania się ze schematów? Dość powiedzieć, że zabieg, w myśl którego postać mordercy jest nam znana od samego początku, sprawdza się tutaj doskonale: w przeciwieństwie do bohaterek, jesteśmy cały czas świadomi, że pośród nich znajduje się wilk w ludzkiej skórze, co paradoksalnie pomaga kreować ekranowy suspens.


Nie bez znaczenia są też wspomniani aktorzy, spośród których najbardziej wybija się Bruce Watson, jako zwichrowany mizogin z kompleksem Edypa i niebezpiecznym błyskiem w oku. Na drugiej szali mamy Williama Smitha (m.in. ojciec "Conana Barbarzyńcy"), który z właściwą sobie swadą wciela się w twardego gliniarza na tropie psychola. No, może nie przez cały czas takiego twardego – w zasadzie dopiero w finale odkrywa on przed widzem swe pochmurne oblicze Brudnego Harry’ego. No i są też niewiasty, wszystkie zgrabne i ponętne. Wyróżnić trzeba z pewnością obecność Dyanne Thorne, ale w tym akurat przypadku nie mogę zrozumieć twórców: dysponując na planie słynną Ilsą, kompletnie nie wykorzystali jej naturalnych atutów. Nie dość, że ginie jako pierwsza, to jej obfite walory (chyba wiadomo, o czym mowa) migają nam przed oczami w szarpanych wstawkach. Nieładnie, panowie, nieładnie! Ale cały film – jak najbardziej wart uwagi. Mniej tu sleazu, więcej za to roboty na poziomie i zabawy konwencją.

P.S. Tekst uprzednio ukazał się w zbiorczym tekście Sexploitation, mon amour Vol. 2 na portalu Kinomisja.





3/04/2019

Fantasm (1976)

dir. Richard Franklin



Niedługo po nakręceniu debiutanckiego „The True Story of Eskimo Nell”, szerzej nieznany, początkujący reżyser z Antypodów nazwiskiem Richard Franklin dostał propozycję zrealizowania niskobudżetowej komedii erotycznej. Punktem odniesienia były, popularne wówczas zwłaszcza w niektórych krajach Europy, kręcone niskim sumptem filmy, które pod płaszczykiem walorów edukacyjnych przemycały duże dawki golizny. 


Franklin postawił na rubaszną formę i frywolny żart i choć efektem jego wysiłków nie jest dzieło na miarę „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać”, niemniej byłby to dobry alternatywny tytuł dla tejże produkcji. Naszym przewodnikiem po niuansach ludzkiej psychiki jest pocieszny profesor Jungenot A. Freud (John Bluthal), światowej sławy niemiecki psychiatra, który w nader przystępny sposób przedstawia zagadnienia związane z rozmaitymi fantazjami seksualnymi. Niektóre z nich są zgoła banalne, inne naładowane erotyzmem, jeszcze inne – zwyczajnie nieprzyzwoite…


Na film składa się szereg krótkich nowelek, spośród których niektóre zahaczają o tematykę tabu. Wszak w czasach dzisiejszych feministki z pewnością nie miałyby grama wyrozumiałości dla historii traktującej o kobiecych marzeniach związanych z… gwałtem. Niesmak u niejednego wzbudzi również sprośny segment z wątkiem kazirodczym. Nie warto chyba jednak zaprzątać sobie w trakcie seansu głowy rozważaniami nad nieuchronnie zmieniającymi się nastrojami społecznymi i przesuwającymi granicami wolności. Tutaj chodzi przecież o rozrywkę w nieco pikantnym sosie, a tak się składa że „Fantasm” z obietnic złożonych widzowi się wywiązuje. Jest frywolnie, ale z zachowaniem lekkiego tonu. Co bardziej bezwstydne wyjątki w dowcipny sposób komentuje, posługujący się twardym akcentem, zgoła niegroźny profesor, a na brak dorodnych ciał w pełnej okazałości nie można narzekać. 


Bo choć Franklin historię ramową (tj. właśnie wywody zafiksowanego na punkcie seksu psychiatry) nakręcił w rodzimej Australii, to po „pikantne szczegóły” ekipa musiała udać się do grzesznego Los Angeles, wówczas rozkwitającej światowej stolicy porno. Poszukując odpowiednich odtwórców do swoich nowelek, twórcy zgłosili się do agencji aktorskich specjalizujących się w gwiazdach „kina dla dorosłych”. A że akurat mamy połowę lat 70., przez ekran przewijają się takie sławy branży, jak Candy Samples, Serena, Rene
Bond, Maria Arnold czy sam John „Johnny Wadd” Holmes. Segment z udziałem tego ostatniego jest jednocześnie tym, który najmocniej zahacza o klimaty XXX. W prostej historyjce o rozleniwionej kobiecie, zażywającej odpoczynku nad brzegiem basenu, Holmes wyłania się z jego odmętów jako współczesne wcielenie Neptuna, by – jakżeby inaczej – dać znudzonej niewieście rozkosz, o jakiej nie śniła. Tym samym, możemy w pełnej krasie obserwować słynny rewolwer Johnny’ego Wadda. Następujący po igraszkach z użyciem owoców podwodny taniec, choć – z wiadomych względów – nosi pewne znamiona twardej pornografii, jest jednocześnie celebrowany z takim smakiem że przez moment można odnieść wrażenie, że to zupełnie inny kaliber kina (twórcy ewidentnie zapatrzeni byli w tym przypadku w starszą o dwa lata "Emmanuelle"). 


Plejadę pięknych i szczodrze obdarzonych przez naturę dopełniają występy Uschi Digard i Roxanne Brewer, które z kolei wdziękami mamiły głównie w kinie eksploatacji. Choć akurat krótka opowiastka z wątkiem lesbijskim, w której podziwiamy wdzięki jednej z „superlisic” Russa Meyera należy niestety do najbardziej rozczarowujących. Warto na koniec zaznaczyć, że stojący za kamerą Franklin, po zrealizowaniu kilku udanych thrillerów na rodzimym gruncie (m.in. „Patrick” i „Roadgames”), wyruszył na podbój Hollywood, gdzie popełnił m.in. sequel „Psychozy”. O „Fantasm” wolał po latach wypowiadać się jako o czymś w rodzaju „filmu studenckiego”.

P.S. Tekst częściowo ukazał się już wcześniej na łamach "wyliczanki" Sexploitation, mon amour Vol. 2 na portalu Kinomisja.

3/03/2019

Rolls-Royce Baby (1975)

dir. Erwin C. Dietrich




Lina Romay pierwsze kroki przed kamerą stawiała w wieku 19 lat, występując w niskobudżetowym horrorze „The Erotic Rites of Frankenstein”. Jak się miało później okazać, stojący za kamerą Jesús Franco został jej życiowym partnerem (choć para wzięła ślub dopiero na jesieni wspólnego życia, w 2008 roku). Na przestrzeni czterdziestu kolejnych lat, Lina wystąpiła w ponad setce jego filmów, okazjonalnie również sama zajmowała się reżyserią i scenariopisarstwem.


„Rolls-Royce Baby” to jeden z nielicznych przypadków, gdy Franco „wypożyczył” swą muzę innemu twórcy. Oczywiście miało to miejsce „po znajomości”, gdyż producentem przedsięwzięcia był Erwin C. Dietrich, wieloletni współpracownik Hiszpana, który pomógł mu zrealizować kilka spośród jego najbardziej znanych dzieł. Nakręcony we RFN film opowiada historię młodej dziewczyny, która odniosła sukces w aktorstwie i modelingu, dzięki czemu teraz może pławić się w luksusach. Dziewczę jest przy tym zdecydowanie wyzwolone i wprost uwielbia przygodny seks. Jej ulubione zajęcia to: masturbacja, wdzięczenie się przed obiektywem i szukanie przypadkowych partnerów…


Ot, cała fabuła. Towarzyszymy naszej niewyżytej nimfomance, gdy zza okien prowadzonej przez szofera-karatekę (sic!) limuzyny wypatruje kolejnej zdobyczy. Ktoś powie: na podrzędnego pornosa z pewnością wystarczy. Ale „Rolls-Royce Baby” to coś znacznie więcej niż zwykłe porno. Jeśli już, to rzecz balansuje na styku soft- i harcore’owej pornografii: seksu i golizny jest tu co niemiara, wcielająca się w tytułową bohaterkę Romay paraduje nieustannie w negliżu, a i na dosłownie ukazaną scenę fellatio w jej wydaniu miejsce się znalazło. W tym miejscu Dietrich wyznacza jednak granicę.


Wbrew pozorom rzecz zrealizowana jest bowiem ze smakiem, a ubóstwo fabuły wynagradza poziomem realizacji. To nie jakiś obskurny seksploatacyjny śmieć, ale erotyk pełna gębą, okraszony wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową od Waltera Baumgartera (szkoda jedynie, że na dłuższą metę jest ona monotonna) i kładący duży nacisk na stronę wizualną. Dietrich z lubością komponuje stylowe, eksponujące przepych kadry. Celebruje piękno kobiecego ciała, jakby chciał powiedzieć „patrz, ale nie dotykaj”. Gdyby ubrać te wycyzelowane fotosy w jakąś zgrabną treść, to śmiałbym może pokusić się nawet o porównanie względem Borowczyka. Tam jednak, gdzie twórca „Opowieści niemoralnych” sięgnąłby po surrealizm lub wymiar poetycki, tam niemiecki reżyser i producent woli prezentować zbliżenia na wygolone krocze swej gwiazdy. Trudno mu się dziwić, bo Romay w swych młodych latach mogła się poszczycić nie lada figurą i – co nie mniej istotne – nie miała oporów z prezentowaniem jej w pełnej krasie.



Komu więc w pierwszej kolejności należałoby polecić „Rolls-Royce Baby”? Na pewno nie tym, których odrzucają duże dawki nagości. Ale też i raczej nie nałogowym onanistom, bo Ci mogą okazać się znużeni brakiem „akcji”. Docenią za to tytuł z pewnością miłośnicy zrealizowanej na poziomie, europejskiej erotyki w starym (czyt. głównie lata 60., 70.), dobrym stylu. Bez doszukiwania się drugiego dna, w zgoła eksploatacyjnym duchu, ale też bez obrażania inteligencji widza. Aż szkoda, że Romay częściej nie występowała w odmiennym niż zwykle (czyt. dorobek Franco) repertuarze.


Jedyne co zarzucić mogę (i muszę) to fakt, że mniej więcej po godzinie seans zaczyna nużyć: powtarzany w kółko schemat (wyprawa samochodem, zgarnięcie "zdobyczy, igraszki) staje się śmieszny, a wijąca się w ekstazie Romay przestaje budzić emocje. Tu właśnie przeszkadza brak solidnej historii, która w drugiej połowie mogłaby się rozkręcić i utrzymać zainteresowanie widza do końca. Tym samym - polecam, ale i przestrzegam. Dla niektórych przetrwanie tych 90 minut w jednym podejściu może okazać się zadaniem ponad siły.