3/03/2019

Rolls-Royce Baby (1975)

dir. Erwin C. Dietrich




Lina Romay pierwsze kroki przed kamerą stawiała w wieku 19 lat, występując w niskobudżetowym horrorze „The Erotic Rites of Frankenstein”. Jak się miało później okazać, stojący za kamerą Jesús Franco został jej życiowym partnerem (choć para wzięła ślub dopiero na jesieni wspólnego życia, w 2008 roku). Na przestrzeni czterdziestu kolejnych lat, Lina wystąpiła w ponad setce jego filmów, okazjonalnie również sama zajmowała się reżyserią i scenariopisarstwem.


„Rolls-Royce Baby” to jeden z nielicznych przypadków, gdy Franco „wypożyczył” swą muzę innemu twórcy. Oczywiście miało to miejsce „po znajomości”, gdyż producentem przedsięwzięcia był Erwin C. Dietrich, wieloletni współpracownik Hiszpana, który pomógł mu zrealizować kilka spośród jego najbardziej znanych dzieł. Nakręcony we RFN film opowiada historię młodej dziewczyny, która odniosła sukces w aktorstwie i modelingu, dzięki czemu teraz może pławić się w luksusach. Dziewczę jest przy tym zdecydowanie wyzwolone i wprost uwielbia przygodny seks. Jej ulubione zajęcia to: masturbacja, wdzięczenie się przed obiektywem i szukanie przypadkowych partnerów…


Ot, cała fabuła. Towarzyszymy naszej niewyżytej nimfomance, gdy zza okien prowadzonej przez szofera-karatekę (sic!) limuzyny wypatruje kolejnej zdobyczy. Ktoś powie: na podrzędnego pornosa z pewnością wystarczy. Ale „Rolls-Royce Baby” to coś znacznie więcej niż zwykłe porno. Jeśli już, to rzecz balansuje na styku soft- i harcore’owej pornografii: seksu i golizny jest tu co niemiara, wcielająca się w tytułową bohaterkę Romay paraduje nieustannie w negliżu, a i na dosłownie ukazaną scenę fellatio w jej wydaniu miejsce się znalazło. W tym miejscu Dietrich wyznacza jednak granicę.


Wbrew pozorom rzecz zrealizowana jest bowiem ze smakiem, a ubóstwo fabuły wynagradza poziomem realizacji. To nie jakiś obskurny seksploatacyjny śmieć, ale erotyk pełna gębą, okraszony wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową od Waltera Baumgartera (szkoda jedynie, że na dłuższą metę jest ona monotonna) i kładący duży nacisk na stronę wizualną. Dietrich z lubością komponuje stylowe, eksponujące przepych kadry. Celebruje piękno kobiecego ciała, jakby chciał powiedzieć „patrz, ale nie dotykaj”. Gdyby ubrać te wycyzelowane fotosy w jakąś zgrabną treść, to śmiałbym może pokusić się nawet o porównanie względem Borowczyka. Tam jednak, gdzie twórca „Opowieści niemoralnych” sięgnąłby po surrealizm lub wymiar poetycki, tam niemiecki reżyser i producent woli prezentować zbliżenia na wygolone krocze swej gwiazdy. Trudno mu się dziwić, bo Romay w swych młodych latach mogła się poszczycić nie lada figurą i – co nie mniej istotne – nie miała oporów z prezentowaniem jej w pełnej krasie.



Komu więc w pierwszej kolejności należałoby polecić „Rolls-Royce Baby”? Na pewno nie tym, których odrzucają duże dawki nagości. Ale też i raczej nie nałogowym onanistom, bo Ci mogą okazać się znużeni brakiem „akcji”. Docenią za to tytuł z pewnością miłośnicy zrealizowanej na poziomie, europejskiej erotyki w starym (czyt. głównie lata 60., 70.), dobrym stylu. Bez doszukiwania się drugiego dna, w zgoła eksploatacyjnym duchu, ale też bez obrażania inteligencji widza. Aż szkoda, że Romay częściej nie występowała w odmiennym niż zwykle (czyt. dorobek Franco) repertuarze.


Jedyne co zarzucić mogę (i muszę) to fakt, że mniej więcej po godzinie seans zaczyna nużyć: powtarzany w kółko schemat (wyprawa samochodem, zgarnięcie "zdobyczy, igraszki) staje się śmieszny, a wijąca się w ekstazie Romay przestaje budzić emocje. Tu właśnie przeszkadza brak solidnej historii, która w drugiej połowie mogłaby się rozkręcić i utrzymać zainteresowanie widza do końca. Tym samym - polecam, ale i przestrzegam. Dla niektórych przetrwanie tych 90 minut w jednym podejściu może okazać się zadaniem ponad siły.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz