3/28/2018

Inbred (2011)

dir. Alex Chandon



Alex Chandon zaczynał w kręgach skupionych wokół brytyjskiej sceny anarcho-punkowej. Jego wczesne krótkie metraże zwiastują już w pełni zainteresowania swego twórcy. W latach 90., reżyser nawiązał współpracę z grupą Cradle of Filth, realizując dla nich serię ociekających makabrą wideoklipów. Znajomość z muzykami zaowocowała wspólnym projektem filmowym. Antologia horroru "Cradle of Fear" z 2001 była zarazem dla Chandona pełnometrażowym debiutem. Od tamtej pory, Brytyjczyk konsekwentnie podąża ścieżką ekstremalnego, choć zarazem mocno przerysowanego, gore. "Inbred" to jego drugi film fabularny, czarna komedia osadzona w północnej części Anglii, w hrabstwie North Yorkshire.



Czworo młodych przestępców jedzie na weekend na prowincję. Towarzyszy im dwoje opiekunów. Cała wyprawa jest częścią programu resocjalizacji dla trudnej młodzieży. Na miejscu, okazuje się, że angielska wieś tylko z pozoru prezentuje się sielsko. Okolicę zamieszkują zgoła mało przyjazne indywidua, a miejsce pobytu szóstki turystów jest, delikatnie ujmując, obskurne. Szybko też dochodzi do zatargu z miejscowymi, który owocuje wybuchem gwałtownej przemocy...



Humor, w jaki celują Chandon i jego współpracownicy, trudno byłoby raczej określić jako wysublimowany. Tubylcy z odmalowanego w szaroburych barwach zaścianka to zgraja prostaków, przygłupów i szaleńców, którzy w ramach rozrywki organizują sobie para-teatralne pokazy tortur na przyjezdnych. Reżyser korzysta z przyciężkich środków wyrazu, cytując przy tym "klasykę oczywistą", od "Mechanicznej pomarańczy", poprzez "Uwolnienie", po "Teksańską masakrę piłą mechaniczną".



Punktem głównym show jest rzecz jasna, jaskrawa i wyzbyta pruderii jatka. Chandon stara się jak może, aby sceny męczarni i uśmiercania były jak najbardziej pomysłowe i widowiskowe zarazem. Przy produkcji efektów gore, twórcy ochoczo chwytali się niestety wspomagania za pomocą CGI, co daje efekt odwrotny od zamierzonego: rozbryzgi krwi wyglądają sztucznie, nienaturalnie, zupełnie jakby wyjęte zostały z pierwszej lepszej gry komputerowej. Przy znikomym poziomie napięcia i nieciekawych, niechlujnie nakreślonych postaciach, daje to niewiele punktów zaczepienia dla widza. "Inbred" po prostu szybko nuży, nie będąc w stanie pozyskać uwagi odbiorcy.



Reasumując: tak jak zawsze lubiłem krwawe historie o przerażających wieśniakach, tak kumpel Dani'ego Filtha zwyczajnie nie zdołał przekonać mnie do swej wizji upiornego angielskiego wygwizdowa. Fruwające bebechy i roztrzaskiwane czaszki nie wystarczą za fabułę. I nawet jeśli Chandon poczynił pewne postępy względem wzmiankowanego "Cradle of Fear", bo od strony realizacyjnej "Inbred" zdecydowanie stoi na wyższym poziomie, to mentalnie najwyraźniej pozostał na etapie przaśnej horrorowej stylistyki, znanej z teledysków wiadomej grupy.

Ocena:**




3/23/2018

Cani arrabbiati (1974)

dir. Mario Bava



Czwórka rabusiów dokonuje napadu na konwój z pieniędzmi. W trakcie urządzonej przez policję obławy, ginie jeden z nich. Pozostała trójka zbiega, biorąc w charakterze zakładniczki młodą kobietę. Porzuciwszy auto porywają w następnej kolejności mężczyznę, który właśnie wiezie swoje dziecko do szpitala. Z depczącymi im po piętach stróżami prawa, przestępcy wydostają się poza granice miasta i wraz z trojgiem sterroryzowanych, niewinnych ludzi przemierzają autostrady i poboczne drogi...


Niewiele brakowało, a "Cani arrabbiati" nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Po klęskach finansowych "A Bay of Blood" i "Lisa and the Devil", Mario Bava miał problemy ze znalezieniem sponsora dla swego następnego projektu. Jego kolejne dzieło nie miało odniesienia do żadnej innej pozycji w karierze reżysera, będąc realistycznym przykładem kina spod znaku poliziotteschi. Po trzech tygodniach filmowania, okazało się, że producent Roberto Loyola jest niewypłacalny, co zaowocowało strajkiem ekipy. Nakręcony materiał wylądował na półce i pomimo prób jego odzyskania, twórca "Mask of Satan" nigdy nie ukończył swego dzieła.


Musiało upłynąć dwadzieścia lat, aby - w zmontowanej od podstaw wersji (pod tytułem "Semaforo rosso") - obraz został po raz pierwszy przedstawiony szerokiej publiczności, co miało miejsce podczas festiwalu MIFED w Milano. Do wypuszczenia "leżakującego" od dwóch dekad obrazu w znacznej mierze przyczyniła się jedna z gwiazd filmu, Lea Landers. Od tamtej pory, dzieło Bavy wydawane było na nośnikach cyfrowych (DVD, Blu Ray) pod wieloma tytułami i w kilku odmiennych wersjach, różniących się od siebie chronologią scen, dodanymi nowymi ujęciami czy nawet zakończeniem. Za jeden z wariantów (zatytułowany "Kidnapped") odpowiadał Lamberto Bava, który terminował przy pracy ojca w charakterze asystenta reżysera.


Sporo tego. Prawda? Co gorsza, tego typu informacje z reguły nie budzą zbyt wielkich oczekiwań względem samego filmu: nieukończony, przestarzały, poszatkowany. Otóż nic bardziej mylnego! "Cani arrabbiati" jest bowiem przedsięwzięciem wyjątkowym na tle dorobku włoskiego mistrza. Surowy, gwałtowny obraz, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Bava, który przyzwyczaił widzów do wysmakowanej formy, przebogatych kolorystycznie kadrów i gotyckiej aury, jest tym razem tak bliski autentyzmu, jak to możliwe. Trójka zbirów to postacie z krwi i kości, budzące trwogę i niechęć, gotowe na wszystko kreatury. Nie strzygi, wampiry, wiedźmy, tylko oprychy, które przerażają tym bardziej, że doskonale wiemy, iż przy odrobinie pecha, sami moglibyśmy zostać ich zakładnikami. Jest krew, pot, są łzy. Są wulgarne linie dialogowe, które bynajmniej nie pachną scenograficzną sztampą (jeden z bohaterów nosi przezwisko "trzydzieści-dwa". Zgadnijcie dlaczego. Podpowiedź: nie chodzi o numer buta, ani iloraz inteligencji...) i bardzo dobre aktorstwo. Jest wreszcie zaskakujący finał, który każe widzowi zweryfikować wszystko, co widział przez ostatnie półtorej godziny.


Sprawić, aby obraz rozgrywający się praktycznie w całości we wnętrzu jadącego auta, nie nużył choćby przez chwilę, a wbijał w fotel, to nie lada wyczyn. Za pomocą "Rabid Dogs", Bava udowodnił, że doskonale czuje się także w bardziej przyziemnej, trudniejszej formule. To prawdziwy majstersztyk chwytającego za gardło kina akcji. Szkoda, że jego ukończenie nastąpiło w piętnaście lat po śmierci autora, najważniejsze jednak, że możemy się dziś przekonać, co by było, gdyby "ojciec giallo" poszedł zupełnie inną drogą twórczą. Pod tym względem jest to okaz nieoceniony.

Ocena: ****½ 



3/19/2018

Joysticks (1983)

dir. Greydon Clark



Wierzcie lub nie, drodzy czytelnicy, ale zanim pojawiło się Playstation, miłośnicy gier dawać upust swej pasji musieli na pecetach. Jeszcze wcześniej były konsole Nintendo i pegasusy. A jeszcze wcześniej..., cóż, maniak gier wideo miał do dyspozycji jedynie automaty (tzw. arcade games). W poczciwego pacmana, "wyścigi" czy "tanki" nie można było więc bić rekordów w domowym zaciszu, a trzeba było udać się do specjalnie wyznaczonej w tym celu przestrzeni. Nic dziwnego, że dla rzesz poszukujących wirtualnej rozrywki nastolatków, salony gier były swego rodzaju świątyniami, oazami dobrobytu i - najzwyczajniej w świecie - szpanu...


No i teraz wyobraźcie sobie, że pojawia się taki stary dziad, opływający w luksusy, drętwy hipokryta, który za swój cel obiera zamknięcie jedynego w okolicy salonu. Taki jest właśnie punkt wyjścia "Joysticks": Jefferson Bailey (Scott McGinnis) prowadzi w zastępstwie swego dziadka małomiasteczkowy przybytek z automatami pod nazwą "Video Arcade". To miejsce spotkań miejscowej młodzieży spędza jednak sen z powiek ojcu jednej z jego bywalczyń. Biznesmen Joseph Rutter (Joe Don Baker) stawia sobie za punkt honoru likwidację lokalu, który on sam postrzega jako siedlisko wszelakiego zła i rozpusty... 


Stojący za kamerą Greydon Clark to twórca zasłużony dla niezależnego kina klasy B. Ma na swoim koncie takie tytuły, jak komedio-horror "Satan's Cheerleaders", science-fiction o inwazji obcych "Without Warning" czy "kocie" kino grozy "Uninvited". "Joysticks" to z kolei typowa dla dekady lat 80. komedia młodzieżowa o zabarwieniu erotycznym, w której pobrzmiewają m.in. echa klasyka nurtu "Porky's". Będzie więc beztrosko, wesoło i sprośnie. Dominuje głupawy humor, żarty o puszczaniu gazów czy parówkach lądujących między parą obfitych piersi. Jednych to zniesmaczy, innych rozbawi, niektórzy po prostu pozostaną niewzruszeni. Jest tu w każdym razie wigor i energia, które pozwalają przełknąć scenariuszowe uproszczenia i z lekka grubiańską manierę.


Docenią z pewnością ów obraz miłośnicy oldschoolowej stylistyki, bo oprócz typowego dla amerykańskiego kina okresu klimatu, mamy też sporo smaczków w postaci wtrącanych do akcji przerywników z legendarnych pozycji gier video. Wspomniany Pac-Man przemyka przez ekran regularnie w charakterze łącznika poszczególnych scen, a pamiętna Formuła 1 wybucha malowniczo w pikselowym stylu już w trakcie napisów początkowych. Dla widzów, którzy pamiętać owych atrakcji nie mogą, będzie to ciekawa lekcja poglądowa (czyt. jak to było, gdy nie było "Wiedźmina"...), a jeśli to nie wystarczy... to zawsze pozostają nagie biusty na okrasę. Nie jest to w każdym razie prostacka pozycja, której seans wiązałby się z zażenowaniem i wstydem. Jest po prostu, powiedzmy... mało wymagająca. 

Ocena: ***




3/18/2018

Amsterdamned (1988)

dir. Dick Maas



Ktoś (coś?) grasuje po stolicy konstytucyjnej państwa holenderskiego i morduje jej mieszkańców. Świadek naoczny jednej ze zbrodni, bezdomna kobieta, wspomina o uzbrojonym w pazury potworze, który wyszedł z kanału i zaatakował młodą kobietę. Szybko pojawiają się kolejne ofiary. Policja pozostaje bezradna, tymczasem burmistrz naciska, by jak najszybciej znaleźć sprawcę. Prowadzący śledztwo detektyw Eric Visser (Huub Stapel) dochodzi na pewnym etapie do wniosku, że za krwawymi zabójstwami stać musi doświadczony nurek...


Zaczyna się efektownie, od "panoramy" miasta z poziomu kanałów. Prędko dochodzi do pierwszej zbrodni: zaszlachtowane ciało prostytutki zostaje zaciągnięte przez zamaskowanego mordercę do wody, a następnie wystawione na widok publiczny. Zwisające z mostu, okaleczone zwłoki lądują na przedniej szybie wodnego busa turystycznego. Krzyczą dzieci i zakonnice, a krew nierządnicy rozsmarowuje się na całej długości łodzi. Będzie też więc i z humorem (czasem, jak w tym przypadku, czarnym), ale i na napięcie nie można narzekać.


Dick Maas to twórca zasłużony dla holenderskiego horroru. Już w 1983 roku dał się poznać jako błyskotliwy obserwator brutalnych zwyczajów żywieniowych wind biurowych w "De Lift", w latach ostatnich popełnił m.in. upiorną wersję legendy o Świętym Mikołaju ("Sint", 2010) i opowiadał o miejskim polowaniu na lwa ("Prooi", 2016). W "Amsterdamned" w inteligentny sposób czerpie z dobrodziejstw zarówno europejskiego, jak i amerykańskiego kina gatunków. Znajdziemy tutaj więc czytelne nawiązania do "Szczęk" Spielberga, ale i do twórczości włoskich mistrzów grozy pokroju Bavy czy Argento. Będzie trochę z "Upiora w operze", jak i z tradycyjnego hollywoodzkiego kina policyjnego. Ale omawiana pozycja, to nie tylko thriller/kryminał (tudzież: neo-giallo), ale też bardzo wdzięczna wizytówka miasta. Chcielibyście kiedyś odwiedzić Amsterdam, a do tej pory nie mieliście ku temu okazji? Widoków tu bez liku, tak z lotu ptaka, jak i z poziomu ulicy czy - jak wspomniałem na wstępie - słynnych kanałów. Reklama turystyczna została bardzo zręcznie wpleciona w szybko mknącą akcję, której punktem kulminacyjnym jest malowniczy pościg motorówkami. Na ochłodę dostajemy nawet kiczowaty song w trakcie napisów końcowych, z powtarzaną w kółko w ramach refrenu, nazwą miasta.



Można oczywiście stwierdzić, że to głównie zabawa ogranymi schematami kina grozy, ale Maas robi z nich na tyle dobry użytek, że nie czuć w tym ani fałszu, ani błazenady. W fazie końcowej otrzymujemy parę nieźle pomyślanych twistów. Mi zdawało się, że jestem sprytny i rozszyfrowałem tożsamość zabójcy już w przeciągu pierwszej pół godziny. Okazało się, że nie i choć rozwiązanie zagadki zalatuje sztampą, to jest przecież przede wszystkim ukłonem w stronę argentowskiej klasyki. "Amsterdamned" to hołd, który doskonale działa także jako po prostu wciągający, opowiedziany w lekkim tonie dreszczowiec. Potrafi wywołać uśmiech na twarzy, a zaraz potem zaskoczyć. Zaskoczyć w ramach konwencji, w pastiszowym ujęciu i z zachowaniem dobrego smaku.

Ocena: ****


3/17/2018

Porno Holocaust (1981)

dir. Joe D'Amato



Porno horror to zjawisko dość specyficzne i raczej rzadko spotykane. Przynajmniej poza wąskim gronem koneserów tego typu rozrywki. Większość konsumentów kina XXX podchodzi do tematu raczej... pruderyjnie (sic!) i nie ma ochoty na tego typu dziwne hybrydy. W końcu pornos to pornos, a nie krwawa jatka na ekranie. Istnieją jednak twórcy, którzy doskonale wyczuwają, że groza i pornografia posiadają punkty wspólne, i w związku z tym porywają się na perwersyjny mariaż flaków i genitaliów. Za klasyków nurtu można uznać legendę przemysłu Gerarda Damiano z jego "Diabłem w pannie Jones" i "Legacy of Satan", a także twórcę znacznie bardziej zwyrodniałych, przepełnionych mizoginistycznym duchem i realistyczną przemocą "roughies", Shauna Costello, który na swym koncie posiada niesławne "Forced Entry" i "Waterpower". Swoje trzy gorsze do historii gatunku dołożył także włoski mistrz tandety Joe D'Amato, dając światu dalekie od przeciętności kuriozum pt. "Porno holocaust". 


Fabuła, podobnie jak sam tytuł, nawiązuje usilnie do powstałego rok wcześniej, szokującego "Cannibal Holocaust". Jest więc ekspedycja składająca się z naukowców (przynajmniej tak stara się wmówić widzom), którzy mają zbadać małą wysepkę. Zgodnie z pogłoskami w wyniku dużego stężenia radioaktywności u występujących tam stworzeń doszło do rozlicznych mutacji. Po przybyciu na miejsce grupa badaczy oddaje się wypoczynkowi przerywanemu rozważaniami teoretycznymi i (w szczególności) kopulacjami. Sielanka trwa do momentu, gdy stanie się jasne, iż oprócz przybyszy znajduje się ktoś jeszcze i bynajmniej nie jest on przyjaźnie nastawiony... 


"Porno holocaust" jest filmem o tyle niesłownym, że spełnia z nawiązką przyrzeczenie dane w pierwszym członie (juupi!) swej nazwy, za to już z dalszej części wywiązuje się raczej nieudolnie. Mówiąc wprost: porno - owszem, jak najbardziej, horror - już zdecydowanie mniej. Scen zbliżeń pomiędzy bohaterami jest od groma, w dodatku rozgrywają się one w większości w pięknych okolicznościach przyrody. Sam stwór jednak, na którego z pewnością liczy każdy miłośnik soczystego gore, każe na siebie czekać wyjątkowo długo. Pojawia się - uwaga! z zegarkiem w ręku - w siedemdziesiątej minucie, a wraz ze swym wtargnięciem do akcji wywołuje niepohamowany atak śmiechu. Najlepszym porównaniem dla zobrazowania będzie chyba tytułowy pokraczny chochlik z polskiego wkładu w rozwój ogólnoświatowego dziedzictwa szmiry "Przyjaciel wesołego diabła". 


Jak wyraźnie wynika z powyższego - grozy ni napięcia tu nie uświadczycie, za to okazji do zabawy jest całkiem sporo. Komizm obrazu D'Amato rodzi się wielorako. Czy to za sprawą nieprawdopodobnie kiepskiej gry aktorskiej, czy też kretyńskich dialogów, czy w końcu za sprawą scenariusza samego w sobie, na którego kartach stworzono postaci działające całkowicie wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. To nie ludzie, to maszyny reprodukcyjne! Każda okazja jest tu dobra, aby coś zaliczyć. Uzasadnienia wstawek o charakterze pornograficznym w ciągu akcji są wprost absurdalne i tak rozbrajająco naiwne że nie sposób skwitować ich inaczej niż za pomocą szyderczego rechotu. Tak zwani "naukowcy" zamiast cokolwiek badać, przechadzają się pośród tropikalnego krajobrazu i wcielają w życie hasła "wolnej miłości" z krańcowym hedonizmem. Kroku dotrzymuje im czający się w zaroślach mutant, którego zaspokoić nikt nie chce, więc ten gwałci, co mu na drodze stanie (uch!). A akurat poniżej pasa ma się czym pochwalić... 


Traktowane ze śmiertelną powagą "Porno holocaust" jawi się jako pozycja całkowicie niestrawna, porażająca w swej głupocie i amatorszczyźnie. Jeśli jednak podejdzie się do tego obrazu z dystansem i doceni jego niezamierzony potencjał "kabaretowy", to można liczyć na blisko dwugodzinną lawinę gagów i dowcipów małego i dużego kalibru. Warto przy tym zwracać uwagę na liczne wpadki realizatorskie, które na stole montażowym zostały przeoczone chyba jedynie dlatego, że montażysta stał do niego tyłem. Może więc jednak słodkie słówko "holokaust" w tytule nie jest całkiem przypadkowe? W zasadzie holokaust jest to w rzeczy samej. Tyle że mentalny.

Ocena: **


3/08/2018

Shock 'Em Dead (1991)

dir. Mark Freed



Martin (Stephen Quadros) ma dosyć pracy w pizzerii. Marzy o byciu gwiazdą rocka. Niestety, jego możliwości jako gitarzysty są, delikatnie ujmując, niewystarczające. I wtedy, na drodze zakompleksionego okularnika, pojawia się podstarzała kapłanka voo doo. Obiecuje spełnić jego marzenia za "konkretną cenę". Po rytuale, chłopak budzi się jako wirtuoz gitary, z natapirowaną burzą włosów. Ma do swej dyspozycji trzy niewiasty, luksusową posiadłość w dzielnicy bogaczy i błyskawiczne palce, które pozwalają mu na wygrywanie niesamowitych solówek. Bez problemu zyskuje angaż w aspirującej heavy metalowej kapeli. Jedyny problem jest taki, że by dalej egzystować, Martin (teraz jako Angel Martin), musi zabijać...


Mit muzyka podpisującego pakt z diabłem za geniusz i sławę sięga czasów Roberta Johnsona i eksploatowany był w kinie często, acz z różnym skutkiem. W tym przypadku, mamy do czynienia z drugiej świeżości komedio-horrorem, który ani nie straszy, ani niespecjalnie bawi. Kto szuka ostrych wrażeń, ten spokojnie może trzymać się z daleka, kto z kolei czeka na konkretny ubaw, opuści seans zawiedziony. Jest jednak "klimacior" i doza ironii (którą docenią fani hair metalowego grania z lat 80.), kilka razy migną nagie biusty, a za wiśnię na torcie robi występ wciąż soczystej Traci Lords, która wprawdzie pozostaje ubrana od stóp po głowę, ale wciąż wabi swymi kształtami.


"Shock'em Dead" to, na pierwszy, a także drugi, rzut oka, ubogi krewny takich pozycji, jak "Crossroads" (1986) czy "Trick or Treat" (tenże sam rok). Miejscami, przywodzi na myśl jedną z produkcji Tromy, kiedy indziej jest po prostu czystej wody video-badziewiem. Sprawi ból tym, którzy zapomnieli, że swego czasu nastolatki nosiły pieszczochy i malowały rzęsy, innym dostarczy powodów do nostalgii. Ani przez moment nie pozostawia złudzeń, że to cienizna spośród tych najcieńszych. Szczery plus za szczerość.

Ocena: **


3/06/2018

Iced (1988)

dir. Jeff Kwitny



Grupa znajomych wybiera się na narty do położonego w górach domu. Wypoczynek zostaje zakłócony przez wspomnienie dawnego członka "paczki", który w wyniku zawodu miłosnego popełnił samobójstwo. Wkrótce, zamaskowany oprawca, zaczyna mordować poszczególnych wczasowiczów. Czy to możliwe, że niegdysiejszy przyjaciel przeżył i teraz bierze odwet za swe krzywdy?


"Iced" to osadzony w śnieżnej scenerii slasher. Taki "Piątek 13.", tyle, że z nartami w tle, z kilkukrotnie mniejszym budżetem i sprokurowany z myślą o rynku video. Mnóstwo tutaj głupot, które mają prawo budzić niezamierzony śmiech. Już prezentujący genezę wydarzeń wstęp to istny popis złego aktorstwa, kiepskiej reżyserii i komicznej w swym jestestwie "dramaturgii". Zaraz potem zostajemy przeniesieni cztery lata naprzód i - oprócz jednego, zdecydowanie mało efektownego morderstwa - przez godzinę nie dostajemy nic, co mogłoby połechtać slasheromaniaka. Postaci gadają o życiu codziennym, romansują, słowem: robią wszystko, by uśpić naszą czujność. I udaje im się ta sztuka. Tempo jest powolne, ekspozycja nieciekawa, choć odbiór umilają, co jakiś czas, absurdy fabularne.


Kiedy do akcji wkracza na dobre zabójca, wcale nie jest lepiej. Miłośnicy gore będą bez dwóch zdań zawiedzeni, a wyjaśnienie tożsamości psychopaty w stroju narciarskim, to tylko tania kalka klasycznych gatunkowych chwytów. Tu i ówdzie mignie para piersi, zawsze w kontekście "pościelowej" soft-erotyki, zawsze na zasadzie czystego przerywnika (czyt. akcji naprzód nijak to nie popycha). Film Jeffa Kwitny'ego docenią więc jedynie poszukiwacze rzadkich okazów w ramach nurtu, którzy dostrzegą ostatki "ejtisowej" stylistyki i niezaplanowane akcenty humorystyczne. Ja przesiedziałem do końca bez większego bólu, aż tak tragicznie więc nie jest. Na pewno bardziej strawne, niż wykwitające w tym okresie amatorskie SOV-y. Możecie to poczytać za zachętę lub też nie. 

Ocena: **






3/01/2018

Phantom Thread (2017)

dir. Paul Thomas Anderson



Daniel Day-Lewis zapowiada, że to jego ostatni filmowy występ. Trzykrotny zdobywca Oscara jest znany ze starannego doboru ról, jak na hollywoodzkie standardy, na ekranie pojawia się rzadko, średnio raz na kilka lat (ostatnio w nagrodzonej przez Akademię interpretacji postaci Lincolna w widowisku Spielberga z 2012). W kolejnej, po głośnym "Aż poleje się krew", kolaboracji z Paulem Thomasem Andersonem, wciela się w światowej sławy projektanta. Ta rola to potwierdzenie wszechstronnego talentu aktora i - jeśli jego słowa o zakończeniu kariery okażą się prawdziwe - godne pożegnanie z kinem.


Reynolds Woodcock bez wątpienia posiada cechy geniusza. Głównie te złe: jest humorzasty, kurczowo trzyma się rytuałów i przyzwyczajeń, w stosunku do ludzi bywa opryskliwy, apodyktyczny. W całej rozciągłości przekona się o tym jego nowa kochanka, prowincjonalna kelnerka imieniem Alma (Vicky Krieps). Dziewczyna ma jednak ambicje, aby być czymś więcej, aniżeli tylko dodatkiem do życia rozchwytywanego przez gwiazdy i arystokrację krawca. Upokarzana i odtrącana, nie traci nadziei i sił, konsekwentnie zagarniając coraz większy obszar egzystencji starego kawalera...


"Phantom Thread" można określić mianem melodramatu. Przekornego i wyrywającego się ze sztywnych ram romansu w stylistyce retro, z których przecież ochoczo czerpie. Anderson korzysta z dobrodziejstw epoki (akcja osadzona została w Londynie lat 50.), tworząc dostojny, kameralny dramat o toksycznym uczuciu, z którego z czasem wykiełkuje pełna pasji i oddania relacja, z nieoczywistym układem sił. Przyznam szczerze, że finałowy "twist" nie przekonał mnie i jest to mój największy zarzut odnośnie filmu: przez cały seans reżyser kreśli wnikliwy portret artystycznej osobowości, pogłębia obraz stosunków między na pierwszy rzut oka dwoma skrajnie odmiennymi światami, by na koniec zaserwować nam coś w rodzaju wisielczego żartu. I nie za bardzo wiadomo czy parsknąć śmiechem czy pokręcić ze zniechęceniem głową.


"Nić..." to kino wystudiowane, chłodne i - pomimo, że przez większość czasu wcale niegłupio - zbyt dalekie. Twórca "Boogie Nights" bezbłędnie wygrywa niuanse, skupiając się na drobnych detalach, mimice i gestach postaci, jednocześnie pozostając zdystansowanym pod względem emocjonalnym. Tak jak i my, gdy podglądamy tę walkę płci, nie do końca pewni komu i czy w ogóle, należy kibicować. Czy Woodcock jest tylko straumatyzowanym tyranem, który w przeciągu swego życia kochał tylko jedną osobę, swoją matkę? Czy Alma z kolei to uwspółcześniona, sfeminizowana wersja wiedźmy z podań ludowych, która za pomocą "czarnej magii" posiądzie w końcu wymarzonego oblubieńca? Jest w tym wiele wnikliwych spostrzeżeń na temat związków, ciągłej, choć nie zawsze nazywanej dosadnie, wojny pomiędzy odmiennymi wizjami codziennego orbitowania wokół Słońca. Można się zachwycić warsztatem, docenić aktorskie wyżyny (Krieps również świetna), ale ciężko się zakochać. Do smakowania i umysłowej gimnastyki, bez udziału serca.

Ocena: ****½