Martin (Stephen Quadros) ma dosyć pracy w pizzerii. Marzy o byciu gwiazdą rocka. Niestety, jego możliwości jako gitarzysty są, delikatnie ujmując, niewystarczające. I wtedy, na drodze zakompleksionego okularnika, pojawia się podstarzała kapłanka voo doo. Obiecuje spełnić jego marzenia za "konkretną cenę". Po rytuale, chłopak budzi się jako wirtuoz gitary, z natapirowaną burzą włosów. Ma do swej dyspozycji trzy niewiasty, luksusową posiadłość w dzielnicy bogaczy i błyskawiczne palce, które pozwalają mu na wygrywanie niesamowitych solówek. Bez problemu zyskuje angaż w aspirującej heavy metalowej kapeli. Jedyny problem jest taki, że by dalej egzystować, Martin (teraz jako Angel Martin), musi zabijać...
Mit muzyka podpisującego pakt z diabłem za geniusz i sławę sięga czasów Roberta Johnsona i eksploatowany był w kinie często, acz z różnym skutkiem. W tym przypadku, mamy do czynienia z drugiej świeżości komedio-horrorem, który ani nie straszy, ani niespecjalnie bawi. Kto szuka ostrych wrażeń, ten spokojnie może trzymać się z daleka, kto z kolei czeka na konkretny ubaw, opuści seans zawiedziony. Jest jednak "klimacior" i doza ironii (którą docenią fani hair metalowego grania z lat 80.), kilka razy migną nagie biusty, a za wiśnię na torcie robi występ wciąż soczystej Traci Lords, która wprawdzie pozostaje ubrana od stóp po głowę, ale wciąż wabi swymi kształtami.
"Shock'em Dead" to, na pierwszy, a także drugi, rzut oka, ubogi krewny takich pozycji, jak "Crossroads" (1986) czy "Trick or Treat" (tenże sam rok). Miejscami, przywodzi na myśl jedną z produkcji Tromy, kiedy indziej jest po prostu czystej wody video-badziewiem. Sprawi ból tym, którzy zapomnieli, że swego czasu nastolatki nosiły pieszczochy i malowały rzęsy, innym dostarczy powodów do nostalgii. Ani przez moment nie pozostawia złudzeń, że to cienizna spośród tych najcieńszych. Szczery plus za szczerość. Ocena: **
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz