7/21/2021

Marauders (1986)

dir. Mark Savage


J.D. (Zero Montana) i Emilio (Colin Savage) to dwójka wyrzutków z australijskiego zadupia. Kiedy ich poznajemy, każdy z nich popełnia na własną rękę morderstwo: pierwszy z nich zabija swoją żonę, drugi – matkę. Chwilę potem obaj udają się na eskapadę na wieś. Po drodze Emilio zostaje potrącony przez samochód. Duet psychopatów poprzysięga zemstę sprawcy i podąża jego tropem do położonego na pustkowiu domu. Czego nie wiedzą, to to, że ich śladem zmierza grupa osób żądnych odwetu za ich własne zbrodnie…

Marauders to fabularny debiut Marka Savage’a, nakręcony przy minimalnym budżecie, ze wsparciem rodziny i znajomych. Wystarczy rzut oka, by dostrzec, że to amatorska robota, ale jednocześnie zrealizowana z wyraźną pasją. Obsadę aktorską stanowi zgraja dzieciaków, o których wystarczy powiedzieć tyle, że z aktorstwem nigdy nie mieli styczności i na tym zakończyć temat. Tyle, że pomimo że ich występy ledwo nadawałyby się do brazylijskiego pornosa, to jednocześnie grają oni z prawdziwym oddaniem i bez taryfy ulgowej. Dość powiedzieć, że scena kaskaderska, w której jadący samochód uderza w bohatera została… odegrana naprawdę! Cóż, można piać z zachwytu nad Tomem Cruise’m i jego wyczynami na planie kolejnych części Mission: Impossible, ale tam tego typu poświęcenia nie znajdziemy.

Savage kasą więc nie śmierdzi, ale braki budżetowe i niedostatki techniczne nadrabia inwencją. Jakość obrazu nie powala, ale z drugiej strony - weterani SOV-ów mogą być przyjemnie zaskoczeni jej wyrazistością (sic!). Każdy jednak kto ma choćby nikłe pojęcie o sztuce filmowej i procesie kręcenia filmów doceni pomysłowe ustawienia kamery i nonszalancki montaż – być może to dzieło grupki młokosów, ale to młokosy, które wiedzą jaki efekt pragną osiągnąć. Jak na warunki w jakich powstawały zdjęcia można więc powiedzieć, że to dynamicznie sfilmowana, zadziorna rzecz. Jasne, muzyka z taniego syntezatora szczypie po uszach, a większość postaci na ekranie wygląda jakby nie mogła nawet napić się legalnie piwa, ale jest w tym punkowa energia i zbawienna postawa „fuck off!”, które są szalenie ujmujące.

Poza tym Marauders to zdecydowanie wywrotowa, nihilistyczna rzecz. Na ekranie obserwujemy istny festiwal bezsensownej przemocy: gwałty, skręcane karki, rozbryzgiwane mózgi, a nawet zabójstwa dzieci. Wykonanie poszczególnych efektów pozostawia sporo do życzenia, ale też nie tyle w dosadne gore celuje Savage, co w ogólną atmosferę degrengolady i zepsucia. Jedyna pozytywna postać, naiwna nastolatka z dobrego domu, w pewnym momencie znajduje się między młotem, a kowadłem, skazana na umizgi pragnącego dobrać jej się do majtek „chłopaka” lub śmierć z ręki pary zwyroli. Praktycznie wszyscy są tu w jakimś stopniu spaczeni, głodni krwi, nabuzowani agresją. Finał zaś przeistacza się w jedną wielką bezpardonową wojnę pomiędzy dwiema (trzema?) stronami. Ewidentnie twórcy chcieli dokopać widzowi, co – nawet jeśli nie udaje się w 100 procentach, głównie ze względu na wspomniane mankamenty – jak najbardziej się chwali. Anarchistyczne, burzycielskie ozploitation, z którego większość współczesnych domorosłych twórców z kamerkami cyfrowymi mogła by uczyć się podstaw kina.



7/13/2021

Dracula vs. Frankenstein (1971)

dir. Al Adamson


Dr. Durea (J. Carrol Naish) prowadzi gabinet osobliwości przy bulwarze w Venice. Przykuty do wózka starzec jest de facto ostatnim potomkiem rodu Frankensteinów i – podobnie jak jego przodek – prowadzi zakazane eksperymenty na ludziach. Pomaga mu w nich wierny sługa Groton (Lon Chaney, Jr.), który dostarcza kolejne „egzemplarze” do badań. Wkrótce, całkiem nieoczekiwanie, w sukurs przychodzi im nie kto inny jak sam hrabia Drakula (Zandor Vorkov), który w efektach prac doktora widzi szansę na zyskanie nieograniczonej potęgi. W tym samym czasie, do miasta przybywa piosenkarka z Las Vegas Judith Fontaine (Regina Carrol) w poszukiwaniu swej zaginionej siostry. Trop prowadzi do domu strachów doktora Durea…

Al Adamson w szczytowej formie: Dracula vs. Frankenstein to dokładnie taki film, jakiego należy się spodziewać po skrajnie niskobudżetowym cross-overze z udziałem dwóch najbardziej ikonicznych dla horroru postaci (co ciekawe, w tym samym czasie swoje wersje podejścia do tematu kręcili Paul Naschy oraz Jesús Franco – wszystkie trzy filmy zadebiutowały na ekranach na przestrzeni jednego roku). Od pierwszych scen towarzyszą nam przede wszystkim tanie efekty, siermiężne aktorstwo i karkołomne linie dialogowe (doktor Durea/Frankenstein: „When a man enters my laboratory, and bears on his hand the unholy seal of Dracula, there can be no scientific answer to anything”). Fabuła kompletnie nie trzyma się kupy, ale w tym też cały urok zabawy: przyznam, że nie mam bladego pojęcia nad czym konkretnie prowadził badania nasz doktorek, ani dlaczego słynny wampir uznał, że mogą mu one pomóc zawładnąć światem (czy jakoś tak…). To po prostu nie ma większego znaczenia – liczy się nastrój festyniarskiej rozrywki, a im bardziej kuriozalne pomysły zostaną upchnięte do scenariusza, tym lepiej.

A skoro już o kuriozach mowa, to prym w peletonie wiedzie nieśmiertelny krwiopijca w elektryzującej interpretacji niejakiego Zandora Vorkova – jego Drakula strzela promieniami ze swojego magicznego pierścienia, a przy tym ma klasyczną aparycję amanta w stylu Phila Lynotta. Pan Vorkov nie zrobił niestety kariery w przemyśle filmowym, po dwóch występach u Adamsona słuch o nim bezpowrotnie zaginął. Jest tu również małżonka reżysera, Regina Carrol, o której można powiedzieć tyle, że… ma całkiem pokaźny biust. Talentem (ani urodą, gwoli ścisłości) w każdym razie nie grzeszy, choć Adamson usilnie stara się nam wmówić, że jest inaczej m.in. aranżując dla swej połówki możliwość wystąpienia w scenie musicalowej. Obok amatorów mamy jednak również starych wyjadaczy: zarówno J. Carrol Naish, jak i Lon Chaney, Jr., dwie legendy „Złotej Ery Hollywood”, zaliczyli tutaj ostatnie występy w swoich karierach (obaj zmarli w 1973 roku). Na drugim planie przemykają ponadto słynny w kręgach science-fiction wydawca i agent literacki Forrest J. Ackerman, Russ Tamblyn (który na przełomie lat 60. i 70. regularnie grał u Adamsona), Tony Eisley czy znany m.in. z roli Mastera w Mad Max pod kopułą gromu Angelo Rossitto.

Adamson idzie więc podobnym szlakiem, co kilka lat wcześniej Ed Wood, angażując do swoich projektów przygasłe gwiazdy i zarażając swym zapałem ekipę: Dracula vs. Frankenstein to doświadczenie na tyle tanie i – wybaczcie – tandetne, że ciężko uwierzyć, aby ktokolwiek grał w nim ze względu na pieniądze. To nieskrępowany popis dziecięcej wyobraźni w ramach konwencji klasycznego filmu grozy: nieme garbusy dekapitujące kobiety przy użyciu siekiery, gangi motocyklowe, szaleni naukowcy i ich enigmatyczne knowania czy wreszcie finałowy pojedynek pomiędzy dwójką tytułowych postaci. Nikt tu nikogo nie okłamuje, że mamy do czynienia z wielkim kinem, ale to bezpretensjonalnością właśnie Dracula vs. Frankenstein wygrywa. Patrząc na pokraczną charakteryzację Monstrum, zastanawiamy się czy jest ona bardziej żałosna czy… przerażająca. Jedno jest pewne: w tej masce z papier-mâché zawarta jest masa serca, co gwoli ścisłości stanowić może równie dobrze podsumowanie całego filmu. Mus dla koneserów celuloidowego trashu.



7/10/2021

La settima donna (1978)

dir. Francesco Prosperi



Trójka zbirów dokonuje napadu na bank. W trakcie ucieczki znajdują schronienie w domu na plaży, gdzie letni czas spędza grupa dziewcząt pod opieką siostry zakonnej (Florinda Bolkan). Przestępcy terroryzują rezydentki, urządzając im istny festiwal gwałtu, przemocy i upodlenia…

Franceso Prosperi – nie mylić ze współtwórcą Mondo Cane (1962), Franco Prosperim – zaczynał jako asystent Mario Bavy, miał również wkład w pisanie kilku scenariuszy do jego filmów (w tym do pierwszego giallo The Girl Who Knew Too Much [1963]). Za kamerą samodzielnie zadebiutował w 1966 roku gangsterskim The Hired Killer z Franco Nero, w kolejnych latach koncentrując głównie na filmach poliziottesco. La settima donna aka The Last House on the Beach to, zgodnie z anglojęzycznym tytułem, jego wkład w kino rape and revenge, silnie inspirowane wiadomym hitem Wesa Cravena. Schemat jest doskonale znany i scenariusz nie oferuje zbyt wielu zaskoczeń: ot, grupa oprawców bawi się w kotka i myszkę z Bogu ducha winnymi ofiarami. Sterroryzowane dziewczęta to skromne dziewice z oazy, dla których kontakt ze światem przestępczym stanowi oczywisty szok. Zakapiory używają sobie ile wlezie, zarówno jeśli chodzi o miłującą pokój siostrę, jak i jej podopieczne, do momentu aż miarka się przebierze. Finałowa zemsta będzie więc wyrazem frustracji i nagromadzonych pokładów zwierzęcej agresji.

Pod względem ekranowej przemocy, Prosperi jest nieco bardziej zachowawczy od Cravena: większość drastycznych szczegółów ma miejsce poza kadrem, choć i tak ciężko uznać to za seans dla wrażliwców. W pakiecie dostaniemy dwa gwałty oraz penetrację przy użyciu grubego konara, która kończy się zgonem ofiary. Cała reszta - z wyjątkiem wspomnianej końcowej młócki - podpada już raczej pod psychiczne szykany, które wprawdzie do pieszczot nie należą, ale po ryju też nie kopią. Napięcie jest budowane całkiem nieźle, choć trafiają się tutaj przestoje, które nieco „rozwadniają” atmosferę brudu i deprawacji. Świetny za to bez dwóch zdań jest frenetyczny soundtrack Roberto Pregadio, doskonale dopasowany zwłaszcza w scenach rozgrywanych w slow motion.


Na ekranie brylują przede wszystkim Bolkan w roli zakonnicy, której zasady zostają wystawione na ciężką próbę oraz Ray Lovelock, którego bohater kreowany jest na jedynego z tria rzezimieszków, który trzyma nerwy i chuć na wodzy. Do czasu jednak… Swoje pięć minut ma Flavio Andreini, gdy urządza sobie nocne harce wymalowany szminką. Pośród dziewczyn zaś uwagę przykuwa Sherry Buchanan, znana m.in. z What Have They Done to Your Daughters? (1974), The Heroin Busters (1977) oraz Zombi Holocaust (1980) – głównie ze względu na urodę, ale to też właśnie jej śmierć będzie katalizatorem wyzwalającym wybuch dziewczyńskiej przemocy.

Całościowo, La settima donna nie wybija się ponad przeciętny poziom seventisowej eksploatacji, nie podnosi też ciśnienia, jak – dajmy na to – rip-off Deodato The Last House on the Edge of the Park (1980). Wciąż jednak znajdziemy tutaj satysfakcjonująca porcję sleazu i bardziej wyzywające tony, które zwolennikom dyktatury polit-popu wzburzyłyby krew w żyłach. Słowem: solidna makaroniarska robota, ale do nieba w gębie sporo brakuje.