dir. Al Adamson
Al Adamson w szczytowej formie: Dracula vs. Frankenstein to dokładnie taki film, jakiego należy się spodziewać po skrajnie niskobudżetowym cross-overze z udziałem dwóch najbardziej ikonicznych dla horroru postaci (co ciekawe, w tym samym czasie swoje wersje podejścia do tematu kręcili Paul Naschy oraz Jesús Franco – wszystkie trzy filmy zadebiutowały na ekranach na przestrzeni jednego roku). Od pierwszych scen towarzyszą nam przede wszystkim tanie efekty, siermiężne aktorstwo i karkołomne linie dialogowe (doktor Durea/Frankenstein: „When a man enters my laboratory, and bears on his hand the unholy seal of Dracula, there can be no scientific answer to anything”). Fabuła kompletnie nie trzyma się kupy, ale w tym też cały urok zabawy: przyznam, że nie mam bladego pojęcia nad czym konkretnie prowadził badania nasz doktorek, ani dlaczego słynny wampir uznał, że mogą mu one pomóc zawładnąć światem (czy jakoś tak…). To po prostu nie ma większego znaczenia – liczy się nastrój festyniarskiej rozrywki, a im bardziej kuriozalne pomysły zostaną upchnięte do scenariusza, tym lepiej.
A skoro już o kuriozach mowa, to prym w peletonie wiedzie nieśmiertelny krwiopijca w elektryzującej interpretacji niejakiego Zandora Vorkova – jego Drakula strzela promieniami ze swojego magicznego pierścienia, a przy tym ma klasyczną aparycję amanta w stylu Phila Lynotta. Pan Vorkov nie zrobił niestety kariery w przemyśle filmowym, po dwóch występach u Adamsona słuch o nim bezpowrotnie zaginął. Jest tu również małżonka reżysera, Regina Carrol, o której można powiedzieć tyle, że… ma całkiem pokaźny biust. Talentem (ani urodą, gwoli ścisłości) w każdym razie nie grzeszy, choć Adamson usilnie stara się nam wmówić, że jest inaczej m.in. aranżując dla swej połówki możliwość wystąpienia w scenie musicalowej. Obok amatorów mamy jednak również starych wyjadaczy: zarówno J. Carrol Naish, jak i Lon Chaney, Jr., dwie legendy „Złotej Ery Hollywood”, zaliczyli tutaj ostatnie występy w swoich karierach (obaj zmarli w 1973 roku). Na drugim planie przemykają ponadto słynny w kręgach science-fiction wydawca i agent literacki Forrest J. Ackerman, Russ Tamblyn (który na przełomie lat 60. i 70. regularnie grał u Adamsona), Tony Eisley czy znany m.in. z roli Mastera w Mad Max pod kopułą gromu Angelo Rossitto.
Adamson idzie więc podobnym szlakiem, co kilka lat wcześniej Ed Wood, angażując do swoich projektów przygasłe gwiazdy i zarażając swym zapałem ekipę: Dracula vs. Frankenstein to doświadczenie na tyle tanie i – wybaczcie – tandetne, że ciężko uwierzyć, aby ktokolwiek grał w nim ze względu na pieniądze. To nieskrępowany popis dziecięcej wyobraźni w ramach konwencji klasycznego filmu grozy: nieme garbusy dekapitujące kobiety przy użyciu siekiery, gangi motocyklowe, szaleni naukowcy i ich enigmatyczne knowania czy wreszcie finałowy pojedynek pomiędzy dwójką tytułowych postaci. Nikt tu nikogo nie okłamuje, że mamy do czynienia z wielkim kinem, ale to bezpretensjonalnością właśnie Dracula vs. Frankenstein wygrywa. Patrząc na pokraczną charakteryzację Monstrum, zastanawiamy się czy jest ona bardziej żałosna czy… przerażająca. Jedno jest pewne: w tej masce z papier-mâché zawarta jest masa serca, co gwoli ścisłości stanowić może równie dobrze podsumowanie całego filmu. Mus dla koneserów celuloidowego trashu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz