12/31/2018

Sorceress (1982)

dir. Jack Hill



Nazwisko Jacka Hilla kojarzyć musi każdy miłośnik kina eksploatacji. Od początku swej kariery, facet związany był blisko z Rogerem Cormanem i na przestrzeni dwóch dekad dostarczył takie klasyki, jak "Spider Baby or, the Maddest Story Ever Told", "Coffy" czy "Foxy Brown". Dorobek reżysera zamyka, nakręcona w 1982 roku "Sorceress", kończąca jednocześnie wieloletnią owocną współpracę ze słynnym producentem.


W celu zwiększenia swoich mocy, czarnoksiężnik Traigon musi złożyć w ofierze swoje pierworodne dziecko. Aktowi barbarzyństwa sprzeciwia się jego żona, która - jak się okazuje - powiła jednojajowe bliźniaczki. W trakcie próby ucieczki, kobieta zostaje zabita. Niemowlęta ratuje od zguby dobry czarodziej Krona, który zobowiązuje wychować je na wojowników. Dwadzieścia lat później, bliźniaczki są już dorodnymi niewiastami, które doskonale władają sztukami walki. Traigon jednak nie śpi i wytrwale szuka po całym świecie swego pierworodnego, aby dopełnić krwawego rytuału...


"Sorceress" to typowy wykwit mody na kino spod znaku magii i miecza. Boom na dobre rozpoczął się wraz z wejściem na ekrany "Conana Barbarzyńcy", ale większość naśladownictw stanowiły niskobudżetowe produkcje klasy B. Wyprodukowany przez New World Pictures obraz Hilla to kiczowata baśń dla dorosłych, której główny wabik stanowi udział ponętnych, blondwłosych bliźniaczek. Siostry Harris które swe wdzięki odsłaniały wcześniej na łamach Playboya, tutaj również ochoczo paradują topless. Nie grzeszą przy tym specjalnie umiejętnościami aktorskimi, dzięki czemu doskonale wpasowują się w ogólny trend panujący na planie.


Tani, kiepsko zagrany, ale rozrywkowy - tak najkrócej można opisać omawianą pozycję. Charakteryzacja i efekty specjalne bywają wręcz przekomiczne, ale decydują zarazem o uroku całego przedsięwzięcia. Człowiek-kozioł czy jego kompan wiking (krasnolud?) w mieniącej się na różowo peruce to jedna z najbardziej niewydarzonych par w dziejach całego nurtu heroic fantasy. Sam reżyser miał wspominać, że odpowiedzialny za produkcję Corman nigdy w pełni nie wywiązał się ze swoich obietnic, co poskutkowało drastycznie niskim budżetem i utrudnieniami na etapie kręcenia. Hill ostatecznie zastąpił swoje nazwisko w napisach początkowych pseudonimem, najwyraźniej niechętny do podpisywania się pod gotowym dziełem. Nieoczekiwanie, nakręcone za zaledwie 500 tysięcy filmidło, przyniosło zysk w postaci czterech milionów. Nie wpłynęło to jednak na decyzję twórcy, który zdecydował się więcej nie wracać za kamerę.


12/28/2018

Death Drug (1978)


dir. Oscar Williams



Philip Michael Thomas. Kojarzycie? Ktoś powiedział „Miami Vice”? Bingo! W telegraficznym skrócie: facet zdobył popularność, grając detektywa Ricardo Tubbsa, a potem nie wystąpił już w niczym godnym uwagi. Pierwsze kroki w aktorstwie stawiał jednak jeszcze w pierwszej połowie lat 70., występując głównie w telewizji lub pojawiając się na dalekim drugim planie. W zalewie niewartych uwagi produkcji z tego etapu jego kariery, wyróżnia się „Death Drug”, niskobudżetowy eksploatacyjniak o – jak sam tytuł podpowiada – zgubnych skutkach używania narkotyków.


Nie jakichś tam zwyczajnych narkotyków zresztą, bo mowa o PCP, substancji na ulicy potocznie zwanej pieszczotliwie Angel Dust. Halucynacje, nieprzewidziane, agresywne zachowania – to najczęstsze efekty uboczne stosowania tego specyfiku. Ekranowy bohater, Jesse (w tej roli właśnie Thomas), na co dzień hydraulik, ale też początkująca gwiazda muzyki pop, nieopatrznie decyduje się spróbować „anielskiego pyłu”, za namową swego dilera. Od tej pory nic już nie będzie takie samo: przyzwoity chłopak osuwa się w otchłań uzależnienia i obłędu…


Twórcy przestrzegają więc i robią to z gracją godną księdza-pedofila. W usta postaci włożono jedne z najbardziej czerstwych linii dialogowych, jakie dane mi było kiedykolwiek usłyszeć w filmie, aktorzy grają pełni nadziei na Oscara (przewodzi im odtwórca roli głównej, czego przykładem „emocjonująca” scena rozmowy z ojcem, której nie powstydziłby się Tommy Wiseau), a poziom realizacji nie odbiega od ówczesnych telewizyjnych standardów. Z początku można wręcz odnieść wrażenie, że to jeszcze jeden epizod klasycznego show o Hulku z lat 70., a do akcji wkroczy zaraz rozwścieczony doktor Banner.


Kicz nad kicze, o którym pewnie wszyscy litościwie by zapomnieli, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł zarobienia na późniejszej popularności Philipa Michaela Thomasa. W 1986 roku film został wydany na kasecie VHS, z dodanym nowym materiałem. Nakręcono m.in. wstęp i epilog, w których gwiazdor opowiada o swojej roli w filmie i przestrzega (tak na wszelki wypadek jeszcze raz) przed rzuceniem się w objęcia śmierci (czyt. przed narkotykami). W akcję włączono także teledysk Thomasa do utworu "Just the Way I Planned It" z jego solowego albumu „Living the Book of My Life”. Jeśli nie mieliście okazji go zobaczyć (a niby czemu mielibyście? Raczej nie przyszło Wam do głowy, żeby interesować się karierą muzyczną zapomnianego aktora z lat 80.), to zaznaczam, że rzecz jest… mocna. Rozrośnięte ego policjanta z Miami dosłownie rozsadza ekran w ramach popisu w rytmie disco.

Co w tym wszystkim najzabawniejsze, to fakt, że każdy logicznie rozumujący człek, starałby się odciąć od „perełek” pokroju „Death Drug”. Najwyraźniej jednak Philip Michael Thomas był na tyle dumny ze swego występu, że wziął czynny udział w promowaniu tego gniota po niemal całej dekadzie od pierwotnej premiery. Dał tym samym nie lada frajdę miłośnikom złego kina, którzy dziś mogą podziwiać jego wypełniony (nad)ekspresją popis aktorstwa. Niektórym po latach wytyka się, że karierę zaczynali, grając w pornosach. Niestety, Mr. Thomas nie miał takiego farta...




11/25/2018

Faceless (1987)

dir. Jesús Franco



Doktor Flamand (Helmut Berger) jest chirurgiem plastycznym, który prowadzi prywatną klinikę. Jedna z jego pacjentek, niezadowolona z efektów operacji, w akcie zemsty oszpeca jego siostrę Ingrid (Christiane Jean). Od tej pory, Flamand, wespół ze swą asystentką i kochanką Nathalie (Brigitte Lahaie), szuka sposobu na przywrócenie dawnej urody siostrze. Wspólnie porywają modelki i aktorki, których twarze mają posłużyć do przeszczepu dla Ingrid...


Motyw przeszczepu twarzy wyraźnie przywołuje fabułę klasycznego filmu grozy "Les Yeux sans visage" Georgesa Franju. Tyle, że tutaj mamy do czynienia z tematem ujętym w formułę eurotrashu spod znaku Jessa Franco - kultowy hiszpański reżyser debiutował zresztą swoistą przeróbką dzieła Franju, realizując w 1962 roku "Gritos en la noche". W "Faceless" (aka "Les Prédateurs de la nuit") idzie w kierunku slasherowej konwencji, podpartej krwistym gore. Twórca rozlicznych standardów europejskiej seksploatacji, dysponował w tym przypadku większym, niż zwyczajowo budżetem, dzięki czemu rzecz prezentuje się całkiem profesjonalnie od strony wizualno-estetycznej. Ponadto, jak za swoich lat świetności, ma w zanadrzu międzynarodową obsadę, złożoną w sporej części z weteranów drugiego planu, z gościnnymi występami kilku renomowanych gwiazd. Berger, niegdysiejszy protegowany Viscontiego, gra tutaj pierwsze skrzypce jako lekarz zmierzający ku obłędowi. Partneruje mu była gwiazda filmów dla dorosłych, jak zwykle ponętna Lahaie. Małe role załapali Telly Savalas oraz Stéphane Audran. Obecni są również Chris Mitchum (hmm, kogo ten facet przypomina?), Caroline Munro, Howard Vernon oraz Anton Diffring. Obsada na miarę prawdziwej uczty B-klasowego sleazu i obskurnej tandety.


Znajdujemy się więc w doborowym towarzystwie, nie należy jednak zapominać że jednocześnie jest to terytorium Franco, twórcy który zęby zjadł na niskobudżetowych horrorach i pośledniej jakości pornografii. Scenariuszowe dziury, dialogi które ranią uszy niczym dźwięk pazurów kota na azbeście czy awangardowe skróty myślowe - wszystko to jest tutaj obecne. I w zasadzie nie razi, zwłaszcza w połączeniu z siermiężnym anglojęzycznym dubbingiem. Ważne, że reżyser "Vampyros Lesbos" i wytrwały adaptator prozy markiza de Sade dostarcza odpowiednią ilość atrakcji. Dekapitacja przy użyciu piły mechanicznej, zdzieranie skóry z twarzy na żywca, nazistowskie eksperymenty czy wreszcie golizna - Hiszpan wykorzystuje każdą możliwość, aby zaszokować lub wywołać niesmak. "Faceless" prezentuje się de facto lepiej, niż co najmniej 90% śmiecia, które wyszło na przestrzeni całej dekady spod rąk señora Jesúsa.


Seans z pewnością nie zawiedzie tych, którzy przedkładają grzeszne przyjemności nad logikę. Producenci zadbali o sprytnie wykorzystane paryskie lokacje (sekwencje zrealizowane w stolicy Francji zalatują realizatorską partyzantką) oraz modną otoczkę. Tytułowy utwór przewodni wraca niczym cholerny boomerang, choć jako widzowie marzymy o tym, żeby przestano nas katować tą szmirą. Na finiszu potraktowani zostajemy zwrotem akcji à la Edgar Allan Poe, ale ostatnie słowo wydaje się należeć do Savalasa, który obiecuje zrobić porządek w tym burdelu. Całość doskonale działa jako odtrutka na celuloidowe nadęcie z kraju nad Sekwany: jeśli "Les Yeux sans visage" wydało Wam się nudne, to z pewnością doktor Flamand i jego duchowy mentor, doktor Orloff, przyniosą odpowiedni zastrzyk emocji.

Ocena: ***½



11/22/2018

La noche del terror ciego (1972)

dir. Amando de Ossorio


Kiedy w 1968 roku George A. Romero zaatakował widzów swoja „Nocą żywych trupów”, stało się jasne, że kino grozy już nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej. Debiutant udowodnił, że przy niewielkim nakładzie kosztów można zrealizować obraz, który przerazi miliony, a przy okazji będzie niósł ważkie przesłanie społeczne. Okazało się bowiem, że pogardzany do tej pory gatunek, podobnie jak science-fiction, może drążyć niewygodne tematy i odwoływać się do ludzkich bolączek oraz codziennych lęków. Oczywiście, niespodziewany sukces niskobudżetowego horroru musiał przynieść falę naśladownictw.  Te z początku ograniczały się głównie do kina europejskiego, które w tamtym okresie bardzo chętnie podłapywało modne wzorce zza Oceanu.


Jednym z twórców, którzy otwarcie przyznawali się do czerpania inspiracji z dzieła Romera, był Hiszpan Amando de Ossorio, który w latach 1972-1975 zrealizował swoją tetralogię „ślepej śmierci” (tudzież ”ślepych trupów”). W pierwszym z obrazów, „La noche del terror ciego” (aka „Tombs of the Blind Dead”), poznajemy zmodyfikowaną legendę o zakonie Templariuszy, którzy za swe konszachty z diabłem mieli zostać ukarani szczególnie okrutną śmiercią (tytułowa ślepota to efekt wydziobania im oczu przez kruki). Jako, że bałwochwalcy zdążyli wcześniej poznać sekret życia wiecznego (poprzez picie krwi! Toż to… bluźnierstwo?), co jakiś czas wychodzą z tytułowych grobowców, aby mordować Bogu ducha winnych nieszczęśników.


Znajdujemy się więc w czasach współczesnych, gdzieś na sielskim pograniczu Hiszpanii i Portugalii. Zawiązanie akcji rozegrane zostało według sprawdzonego schematu z „Psychozy” Hitchcocka. Po pierwszej ofierze, powolnymi krokami zbliża się wyczekiwana, upiorna noc. Ossorio konsekwentnie buduje atmosferę grozy, a sekwencje ataków tytułowych truposzy – pomimo obecnych tu i ówdzie elementów kiczu – wciąż robią naprawdę przyzwoite wrażenie. Reżyser nie stroni także od gore, które wprawdzie dawkowane jest oszczędnie, ale w paru miejscach ma solidny charakter. W pamięć zapada w szczególności finałowa masakra w pociągu – nie tyle nawet przez ilości przelanej sztucznej krwi czy dosłowność, ale przez sam wydźwięk tego końcowego zwrotu akcji.


Oczywiście, pod pewnymi względami, „La noche del terror ciego” może być postrzegane jako poczciwa ramotka: aktorstwo bywa drewniane, dialogi głupie, a postępowanie postaci… cóż, jeszcze głupsze.  Przydałoby się więcej konsekwencji w pewnych momentach, a efekty czasami trącają przysłowiową myszką. Trzeba jednak oddać Ossorio, że nie nakręcił zwyczajnej euro-podróby amerykańskiego hitu, ale stworzył własną mitologię. Jakby nie patrzeć, jego „ślepe trupy” to nie tyle zombie, co raczej objęte klątwą demony o właściwościach podobnych wampirom. Poza tym, ich charakteryzacja - jak na rok powstania - prezentuje się zaskakująco dobrze i oryginalnie. A kogo znużą dywagacje pomiędzy bohaterami, ten niech skupi się na czerpaniu przyjemności z klimatu. Bo ten jest naprawdę niezły.

Ocena: ****



11/21/2018

Kinjite: Forbidden Subjects (1989)

dir. J. Lee Thompson



Porucznik Crowe (Charles Bronson) to kawał twardego skurczybyka, takiego co to "nie daje sobie w kaszę dmuchać". Pośród wszechobecnego zepsucia, on jeden stoi na straży porządku i moralności. Pomagają mu w tym niekonwencjonalne metody, jakimi walczy z przestępczością. Wespół ze swoim partnerem, od jakiegoś czasu stara się zagiąć parol na pewnego ohydnego alfonsa o ksywce Duke (Juan Fernández). Ten jednak pozostaje nieuchwytny i w dalszym ciągu stręczy bogatym klientom młodociane prostytutki. Crowe będzie musiał tym razem sięgnąć po jeszcze brutalniejsze środki...


Tematyka „Kinjite” może wzbudzać kontrowersje, albowiem twórcy zabrali się za temat nierządu wśród nieletnich. Zważywszy jednak, że obraz został wyprodukowany przez Cannon Group, nie należy się spodziewać ciężkiego "akcyjniaka" podszytego komentarzem społecznym w stylu „Taksówkarza”. To guilty pleasure pełną gębą, obraz może i ponury pod względem klimatu i wymowy, ale jednocześnie o bardzo dużym potencjale rozrywkowym. Już w jednej z pierwszych scen, krnąbrny porucznik karze jednego z dziwkarzy, pakując mu w odbyt dildo. Wprawdzie scena rozgrywa się poza kadrem, ale daje też bardzo dobre pojęcie, z jakiego typu kinem będziemy mieli do czynienia. Logiki tu nie za wiele, niektóre sceny mają niezamierzenie komiczny wydźwięk, inne zaś – są po prostu idiotyczne. W jednej z nich, para nieprzekupnych i skończenie oddanych prawu gliniarzy wywiesza bandziora za balustradę balkonu na wysokości kilkunastu pięter. Zrządzeniem przypadku, nieszczęśnik kończy jako mokra plama na betonie, co jego oprawcy – nieprzekupne gliny – przyjmują ze wzruszeniem ramion. W jeszcze innej, oślizgły stręczyciel zostaje zmuszony do połknięcia ogromnych rozmiarów zegarka. Podobnych smaczków jest tu więcej i wszystkie są równie rozbrajające w swym absurdalnym charakterze.


Jakby tego było mało, główny bohater to ni mniej, ni więcej ksenofob i rasista, wykrzykujący na ulicach obelgi pod adresem przedstawicieli innych ras. Za usprawiedliwienie ma służyć jego frustracja i poniekąd trudno mu się dziwić – w świecie takim, jak ten przedstawiony, mało kto pozostałby niewzruszony i szczycił się swoją tolerancją. Identyfikujemy się więc z zacietrzewionym Crowe’m nawet wówczas, gdy w celu schwytania byle łachudry zmuszony jest wysadzić w powietrze pół nabrzeża portowego. Cel uświęca środki, wiadomo...


Oprócz wątku policyjnego mamy też drugi, z czasem przecinający się z tym nadrzędnym. Dotyczy on japońskiego biznesmena, który z ramienia korporacji przeprowadza się do Los Angeles. Facet ma ciężkie życie, bo mu pruderyjna żona nie daje, fantazjuje więc o dorodnych dzierlatkach, a w pewnym momencie posuwa się nawet o krok dalej. Za co poniesie najwyższą możliwą karę… Ów wątek, mocno rozbudowany, pasuje do podstawowego jak pięść do oka, nawet jeśli, koniec końców, w przewrotny sposób się z nim wiąże. Odczytany dosłownie, ma służyć za okrutny – i łopatologicznie podany – morał, w myśl wpajanej dzieciom od małego zasady: „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. Cóż, w tym konkretnym przypadku, autorzy scenariusza pojechali po bandzie, przy okazji popisując się „znajomością” obcych kultur. Teoretycznie, cała ta paralelna sytuacja posiada nawet pewien potencjał, kompletnie jednak niewykorzystany.


Co jednak istotne w kontekście omawianej pozycji, a co z pewnością nie powinno umknąć uwadze żadnemu maniakowi kina klasy B, to fakt, iż „Kinjite” było ostatnim wspólnym filmem J. Lee Thompsona (który po jego realizacji przeszedł na emeryturę) i Charlesa Bronsona. Panowie po raz pierwszy spotkali się na planie „St. Ives” w 1976 roku i na przestrzeni kolejnych trzynastu lat zrealizowali razem dziewięć pełnometrażowych fabuł, w tym takie klasyki jak „10 to Midnight”, „The Evil That Men Do” czy „Murphy’s Law”. Patrząc z tej perspektywy, „Forbidden Subjects” wydaje się może mało fortunnym zakończeniem współpracy. To brukowe kino klasy B., zrealizowane w przetrawionej po tysiąckroć manierze ejtisowej niefrasobliwości. Jakby świadom tego faktu, Bronson nie tyle gra zmęczonego życiem wygę, co naprawdę wygląda na zniechęconego faktem, iż po raz kolejny odgrywa wariant postaci Paula Kerseya. Niemniej, jeśli z kolei spojrzeć na całe przedsięwzięcie jako popis przetwarzanych z rozkoszną indolencją schematów gatunkowych, to rzecz z pewnością zasługuje na status dzieła kultowego. Oddani zwolennicy wymienionego powyżej duetu docenią z pewnością.

Ocena: ***



11/16/2018

Link (1986)

dir. Richard Franklin



Jane (Elisabeth Shue) jest studentką zoologii. Zafascynowana badaniami na temat małp swojego wykładowcy, doktora Stevena Phillipa (Terence Stamp), decyduje się zostać jego osobistą asystentką. W tym celu, dziewczyna przeprowadza się do położonej na szkockiej prowincji posiadłości naukowca. Na miejscu okazuje się, że doktor mieszka w otoczeniu grupy szympansów, na których prowadzi eksperymenty. Jednym z nich jest Link, nadzwyczaj inteligentny przedstawiciel gatunku, pełniący również rolę domowego lokaja. Gdy doktor Phillip znika w tajemniczych okolicznościach, Jane zostaje sama w towarzystwie niebezpiecznego, człekokształtnego zabójcy…


Opis fabuły filmu Richarda Franklina jasno wskazuje na to, że mamy do czynienia z przykładem animal attack. Ponoć sam reżyser planował stworzyć odpowiednik „Szczęk”, z małpą podstawioną w miejsce krwiożerczego rekina. Pomysł jest wręcz cudownie campowy: oto szympans-majordomus w pełnym rynsztunku, okazuje się być seryjnym mordercą. I choć temat został ujęty z pewnym przymrużeniem oka, Franklin bynajmniej nie folguje sobie w kiczowatych zagrywkach, stawiając na rozbudowaną ekspozycję i dawkowane powoli napięcie. Twórca „ Patricka” oraz drugiej „Psychozy” jeszcze raz przypomina, że naczelnym źródłem inspiracji jest dla niego dorobek Hitchcocka. Sporo więc tutaj ciekawych zabiegów realizatorskich i nieortodoksyjnych ustawień kamery. No i - rzecz jasna – suspensu.


Jakkolwiek bowiem nonsensowny nie wydawałby się być punkt wyjścia, reżyserowi udaje się uprawdopodobnić przedstawioną sytuację i wciągnąć widza w morderczy pojedynek pomiędzy atrakcyjną blondynką, a przebiegłym szympansem w uniformie. „Link” to naprawdę niezła frajda dla miłośników t"staromodnych" dreszczowców: dostajemy kilka niezłych zwrotów akcji, atrakcyjne miejsce akcji (dom na malowniczym wybrzeżu Szkocji) oraz nietypowy czarny charakter. Trzeba przyznać, że wszyscy małpi aktorzy spisali się na medal, a na największe oklaski zasługuje „odtwórca” roli głównej (notabene, "chłoptaś" jest orangutanem, a jednak przez cały film mowa o... szympansach). Skurczybyk z niego, jakich mało, a do tego jest amatorem cygar i - co za tym idzie - zabaw z zapałkami. Bez dwóch zdań, robota treserów to w tym przypadku jakieś 60% sukcesu. 


Pisanie o „sukcesie” może jednak być nieco na wyrost: „Link” bynajmniej nie zdobył kin szturmem, a krytyki nie kupił w ogóle. Pal jednak licho malkontentów: dzieło Franklina po latach doskonale broni się jako czysto rozrywkowe kino z delikatnym dreszczykiem. Ciężko nie docenić klimatu, świetnego soundtracku autorstwa Jerry’ego Goldsmitha czy wreszcie – urody młodej Elisabeth Shue, dla której był to jeden z pierwszych występów na dużym ekranie. Abstrahując zaś od wszystkiego: nieczęsto mamy sposobność obcować z filmidłem o super-inteligentnej, zabójczej małpie. Śpieszę powiadomić, że lepszej od omawianej pozycji okazji raczej nie znajdziecie.

Ocena: ****


11/06/2018

Gatti rossi in un labirinto di vetro (1975)

dir. Umberto Lenzi



Umberto Lenzi, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu z ojczyzny pasty, próbował swych sił w rozlicznych gatunkach filmowych. Najbardziej znane pozostają jego wypady na terytorium kina kanibalistycznego („Magniati vivi!”, „Cannibal Ferox”), głównie ze względu na potencjał „szokowy” nurtu, który Włoch potrafił dobrze wykorzystać. Lenzi posiada na swym koncie również szereg (często niesłusznie) zapomnianych wykwitów kina poliziottesco oraz całkiem pokaźną ilość obrazów spod znaku giallo. W tym ostatnim gatunku, reżyser radził sobie bodaj najsłabiej, najwyraźniej nienawykły do bardziej wyrafinowanych form wyrazu. Pośród zalewu mało interesujących filmideł o fantazyjnych tytułach pokroju „Orgasmo” czy „Spasmo”, znaleźć można jednak i takie, które posiadają spory potencjał „kultowy”. Jak choćby "Gatti rossi in un labirinto di vetro" właśnie.


Fabuła koncentruje się na grupie amerykańskich turystów na wczasach w Barcelonie. Stolica Katalonii to miejsce pełne słońca, wprost stworzone do wypoczynku i podziwiania zabytków. Jankesom nie będzie jednak dane długo cieszyć się atrakcjami miasta – kiedy ginie jedno z nich, na całą wycieczkę pada blady strach. Po pierwszym trupie przychodzą kolejne. Wszystkie ofiary łączy jedno: morderca przed śmiercią wyłupił im lewe oko…


"Gatti rossi in un labirinto di vetro" aka "Eyeball” (anglojęzyczny tytuł stworzony został w myśl zasady: krótko i na temat) to utrzymane w lekkim tonie giallo, któremu bliżej do amerykańskich slasherów z kolejnej dekady, aniżeli wypucowanych kryminałów Dario Argento. Historia jest mocno pretekstowa, zachowania postaci nielogiczne, a cała zagadka dotycząca tożsamości zabójcy… cóż, powiedzmy po prostu, że średnio obchodziło mnie w trakcie seansu, kto naprawdę zabija, bo i tak wiedziałem, że twórcy na finiszu wyskoczą z jakimś niemożliwie durnym rozwiązaniem. 


Obraz Lenziego oglądać bowiem trzeba na przysłowiowym „luzie” i nie obrażać się o scenariuszowe głupoty, bo tych znajdziemy tutaj naprawdę sporo. W zamian dostajemy całkiem niezłe sceny śmierci (choć do szczególnie krwawych one nie należą) oraz przyjemny, „wakacyjny” klimat. Niby niewiele, ale półtoragodzinny seans nie nudzi, ani nie irytuje, a to już pewien wyczyn. Będąc uczciwym, trzeba stwierdzić, że to całkiem porządna rozrywka z „żółtej półki”. Pozbawiona wyrafinowania, jakie cechowało mistrzów gatunku, ale też zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca, niż zdecydowana większość zmagań Lenziego na polu opowieści o mordercach w rękawiczkach. Głównie dla tych, którzy oczekują niezobowiązującej zabawy, ale zatwardziałym koneserom gatunku też może przypaść do gustu.

Ocena: ***½ 



11/05/2018

Killer's Moon (1978)

dir. Alan Birkinshaw



Grupa uczennic ze szkoły z internatem wyjeżdża na wycieczkę pod opieką nauczycielki. W wyniku awarii autokaru, dziewczęta muszą zatrzymać się na noc na odludziu w starym domu. Wkrótce okazuje się, że okolica jest terroryzowana przez grupę zbiegów z psychiatryka, którzy zostali poddani terapii z użyciem LSD. W jej wyniku, żyją w przeświadczeniu, że życie jest snem, a ich jedynym celem jest folgowanie swoim morderczym skłonnościom…


Psychole na LSD (kiedyś to mieli metody lecznicze, nie to, co teraz...) mordujący i gwałcący dorodne nastolatki. Do tego przebrani w stroje przypominające outfit Alexa i jego kompanów z „Mechanicznej pomarańczy”. Brzmi nieźle? No ba! Pod pewnymi względami, „Killer’s Moon” wygląda, jak gdyby za adaptację powieści Anthony’ego Burgessa nie zabrał się jeden z największych twórców w historii kina, ale zamiast tego prawa do ekranizacji przypadły w udziale jakiejś niezależnej firmie produkcyjnej pokroju American International Pictures. Producent zaś skaptował bezwolnego reżysera i scenarzystę-grafomana, po czym rzekł: wywalcie ten cały filozoficzno-socjologiczny bełkot, całe to pieprzenie o wolnej woli i dajcie mi bandę naćpanych szajbusów, którzy chcą zanurzyć. W skrócie: proto-slasher w zgoła dziwacznym wydaniu. Dodać przy tym trzeba, że mamy do czynienia z produkcją angielską. A Brytyjczycy, jak wiadomo, klimatów slasherowych specjalnie nie czują. Dracula, Frankenstein, owszem, ale maniak (maniacy) latający z nożami i tnący bezbronne ofiary na paski to nie teren po którym pewnie poruszaliby się flegmatyczni Wyspiarze.


Temperatura w trakcie seansu jest więc letnia (choć współczesne premierze recenzje wskazywały na nieprawdopodobną wręcz zwyrodniałość omawianej produkcji), sceny morderstw jakieś nijakie, gwałty dzisiaj nie szokują, a napięcie znikome. Liczy się głównie klimat angielskiej prowincji i atmosfera psychicznej degrengolady. Wprawiają w konsternację cudaczne pomysły, jak ten najbardziej kuriozalny, z leczeniem notorycznych morderców za pomocą psychodelików. Trudno też nie złapać się za głowę, słuchając co niektórych linii dialogowych. Na ten przykład: w pewnym momencie, jedno z dziewcząt próbuje pocieszać koleżankę, która padła ofiarą gwałtu, tłumacząc, że "nic takiego się nie stało" i jeśli nie będzie o tym nikomu opowiadać, to wszystko będzie ok. Hmm, ciekawe co na to zwolennicy akcji "MeToo"...


Niekwestionowaną gwiazdą przedsięwzięcia jest za to trójnogi pies, Hannah, jedyna postać, którą w trakcie półtoragodzinnego seansu da się polubić. Pupilka była zresztą lokalnym ulubieńcem, który w wyniku napadu na pub z użyciem shotguna, stracił jedną z kończyn. Kalectwo zagwarantowało jej angaż do filmu w kluczowej roli. Cała reszta postaci to papierowe figury, które mają za zadanie albo zginąć albo gadać nieskończone głupoty. Ciężko w związku z powyższym zrozumieć kultowy status omawianej pozycji, gdyż rzecz reprezentuje poziom typowego średniaka w eksploatacyjnym światku tego okresu. Nie dajcie się w każdym razie nabrać na chwytliwe hasła typu: niskobudżetowa odpowiedź na "Mechaniczną pomarańczę", bo zawód będzie srogi. To zrealizowana za psie (pardon!) pieniądze farsa, napakowana kiepskim aktorstwem, z akcją leniwą niczym smoła na dachu w upalny dzień. Wiele jestem w stanie znieść, ale nie potrafię strawić sytuacji, gdy ktoś próbuje mnie zaszokować, ale zamiast tego wpędza w zażenowanie. Słusznie zapomniany potworek.

Ocena: **



10/28/2018

Evilspeak (1981)

dir. Eric Weston



Stanley (Clint Howard) jest sierotą uczącym się w Akademii Wojskowej. Wyalienowany chłopak nie cieszy się sympatią rówieśników, przez których jest regularnie dręczony i wyśmiewany. Podczas sprzątania podziemi należącego do kampusu kościoła, nastolatek przypadkiem znajduje liczącą sobie kilka wieków księgę, spisaną przez pewnego przeklętego zakonnika. Zawarte w niej teksty po łacinie, tłumaczy za pomocą komputera. Okazuje się, że manuskrypt umożliwia wezwanie mocy piekielnych. Stanley postanawia wykorzystać go do własnych celów i wywrzeć zemstę na swych ciemiężycielach...


"Carrie" spotyka horror sataniczny, doprawiony na dokładkę motywem à la "Demon Seed" Donalda Cammella. Ekscentryczny misz-masz, trzeba to przyznać, ale - o dziwo! - zdaje egzamin. Oczywiście pod warunkiem, że szukamy ejtisowej rozrywki z pogranicza guilty pleasure. "Evilspeak" to młodzieżowe kino grozy, w którym nie zabraknie golizny oraz soczystego gore. Jest też porządny klimat, którego ze świecą szukać we współczesnych produkcjach. Rzecz jasna, można się zżymać na szereg dziwacznych rozwiązań i pomysłów, ale nie przeszkadza to bynajmniej w śledzeniu fabuły z rosnącym napięciem. Przyznam, że osobiście byłem zaskoczony jak fajowy okazał się seans filmu o pogardzanym przez wszystkich nastolatku, który przy pomocy zwykłego peceta przyzywa Lucyfera.


Na plus z pewnością działa obsada, pośród której prym wiedzie Howard. Aktor, którego kojarzy każdy miłośnik B-klasowego śmiecia, tutaj - jeszcze jako młodzian - w przekonujący sposób wciela się w postać skonstruowaną niejako w opozycji do jego późniejszego emploi (chyba nie jestem jedynym, któremu aktor w największym stopniu kojarzy się z upiornym sprzedawcą z "Ice Cream Man"?). Na drugim planie mamy też weterana ekranu, R.G. Armstronga w roli zapijaczonego strażnika krypty. Zaskakująco poważnie potraktowany został wątek satanistyczny. Do tego stopnia, że założyciel Kościoła Szatana, Anton Szandor Lavey miał ponoć określić "Evilspeak" mianem jednego ze swoich ulubionych filmów. W zasadzie nic dziwnego, bo historia zawiera dość dokładną wykładnię myśli "filozoficznej" współczesnego satanizmu. 


To właśnie okultystyczne wtręty, jak i porządna dawka groteskowej przemocy, sprawiły, że obraz Erica Westona trafił na niesławną listę video nasties. W Stanach z kolei potrzebne były konkretne cięcia, aby film załapał się na kategorię wiekową "R". Jeśli więc lubicie konkretną jatkę, to ostatnie kilkanaście minut "Evilspeak" nie powinno sprawić Wam zawodu. Podobnie zresztą, jak cała opowieść: tak jak wspomniałem, to "Carrie" w męskiej wersji z pewnymi dodatkowymi "rozszerzeniami". Nie zawsze są one "mądre", ale jako seans na długi październikowy wieczór, rzecz pasuje jak ulał.

Ocena: ****



10/17/2018

Climax (2018)

dir. Gaspar Noé



Tańczyć może każdy. Kiedyś ku uciesze publiki tańczyli Gene Kelly i Fred Astaire. Parę dekad później trendy wyznaczał John Travolta. Potem byli jeszcze m.in. Kevin Bacon i Patrick Swayze. Tańczył niewidomy Al Pacino. Tańczyli "naturszczycy" u Carlosa Saury. Wreszcie, dzisiaj, tańczyć może nie tylko każdy, ale każdy też umie to robić. Lepiej lub gorzej, parafrazując klasyka. Czego dowodem rozliczne talent shows, w których tańczą gospodynie domowe, przebrzmiałe gwiazdki i pies z kulawą nogą, który odkrył jak niewiele potrzeba, aby zostać celebrytą. Zatańczył widzom - tudzież zagrał na nosie - również Gaspar Noé...


Najnowsze dokonanie skandalisty to opowieść o grupie tancerzy, którzy pewnego zimowego wieczoru zbierają się na próbę w opustoszałym budynku szkolnym. Po "potańcówce" przychodzi pora na zapoznanie i relaks przy akompaniamencie muzyki i pod rozluźniającym wpływem ponczu. Mocnego ponczu. Do tego stopnia, że na pewnym etapie wszyscy zdają sobie sprawę, że - tu znów parafraza - "somebody put something in their drinks"...


Zaczyna się więc hulaszczo, ale imprezka z czasem przeradza się w czystej wody (wódy?) koszmar w rytm pulsującej muzyki klubowej. A twórca pamiętnego "Nieodwracalne" bawi się na tej narkotycznej balandze w najlepsze. Po mistrzowsku potęguje napięcie, inscenizuje kolejne sytuacje rodem z bad tripu, pławi się w wisielczym dowcipie. I robi to z lekkością i wdziękiem, których mogłaby mu pozazdrościć czołówka najbardziej wziętych twórców współczesnego kina. Przyznam, że po "Love" miałem pewne obawy, że  Noé nie będzie w stanie się powstrzymać i pójdzie dalej w kierunku rozbuchanego stylistycznie, naiwnie idealistycznego, a zarazem pełnego narcyzmu kina "offowego". Tymczasem, "Climax" to pod pewnymi względami swoisty "powrót do korzeni" i prawdopodobnie najbardziej kameralny obraz reżysera. No dobra, "kameralny" może nie jest właściwym określeniem w przypadku twórczości kogoś takiego, jak Argentyńczyk, niemniej jego stroboskopowa orgia zdradza tu wyraźne przebłyski niskiego budżetu, który zaowocował wyśmienitą formą reżysera. Na półtorej godziny seansu składają się w większości rewelacyjnie nakręcone master-shoty, napędzane energią autora i pełnym poświęceniem odtwórców/aktorów. 


Jest to przy tym Noé "na luzie": zero "napinania się", zamiast tego żar parkietu i prawda wyzwalana przez substancje psychoaktywne. Żadnego wabika w postaci ciągnącej się w nieskończoność sceny gwałtu analnego czy sekwencji porno w 3D. Owszem, przeciętny widz i tak przez "Climax" zapewne nie przebrnie. Ale też nikt raczej nie chodzi do kina "w ciemno" w tego typu przypadkach. A dla tych, którzy Gaspara lubią i znają, będzie to zapewne najbardziej rozrywkowy spośród jego filmów. Kilka razy dostaniemy z tzw. plaskacza po ryju, bywa naprawdę mocno, ale zasadniczo Noé nigdy jeszcze nie był tak blisko istoty suspensu bez jednoczesnego uciekania się do skrajności, do szoku wycelowanego bezpośrednio w odbiorcę. Dostajemy formę, w którą zapakowana została niczego sobie historia: z gronem różnorodnych postaci, zwrotami akcji, ostrą, napędzaną psychodelikami jazdą i szeregiem ukłonów w kierunku... kina mainstreamowego. Ironicznych, bo ironicznych, ale jednak.


Co znamienne, "Climax" rozpoczyna się od długiej sekwencji castingu. Nagranie z niego odtwarzane jest na ekranie staromodnego dzisiaj "kineskopowca", otoczonego okładkami kaset VHS, mających wskazywać na źródła inspiracji twórcy. Oczywiście, są one dość wybiórcze i bynajmniej nie odnoszą się wszystkie do rzeczonej pozycji, niemniej przekaz jest jasny: hej, jestem spoko gościem i uwielbiam to, co zapewne spora część z Was też hołubi. Ja w tę szczerość Noé'go nigdy nie wątpiłem, a fakt, że jego ostatnie dzieło zbiera praktycznie same entuzjastyczne recenzje, cieszy mnie szczególnie. Tak trzymać!

Ocena: *****



9/28/2018

Mandy (2018)

dir. Panos Cosmatos



Panos Cosmatos debiutował w 2010 horrorem science-fiction "Beyond the Black Rainbow". Niezależny, sfinansowany w dużej mierze "z własnej kieszeni", obraz zrazu nie zrobił furory podczas szeregu pokazów na festiwalach, ale zyskał drugie życie za sprawą niszowej widowni z serwisów streamingowych. Podczas gdy krytycy nie potrafili się zgodzić, co do ostatecznej oceny, filmowi najbardziej pomógł tzw. "przekaz ustny". Może właśnie dlatego, z realizacją swojego kolejnego dzieła, początkujący twórca musiał czekać kolejne osiem lat.


Ci, którzy "Beyond..." widzieli, nie powinni poczuć się zaskoczeni w trakcie seansu "Mandy". Cosmatos (jeśli Wam też coś świta, to spieszę donieść: tak, reżyser jest synem George'a P. Cosmatosa, twórcy m.in. drugiego "Rambo", "Cobry" czy "Tombstone") chętnie sięga po filtry, neonowe "wizualia", surrealistyczne nuty. Ważniejsze od tego, co się dzieje na ekranie, jest to jak widz ma to odczuwać. Trochę jakby Dario Arento spotkał wczesnego Michaela Manna i wspólnie zdecydowali się zrealizować odkryty w szufladzie Lyncha konspekt scenariusza. Jest mgliście, narkotycznie, z intensywnie ejtisowym feelingiem. Oba dokonania Cosmatosa to murowane pewniaki na samotny wieczór na zjaraniu. Mocne wrażenia gwarantowane.


Trzeba jednak mimo wszystko przyznać, że "Mandy" jest pozycją bardziej przystępną dla "normalnego" widza. W tej opowieści o zemście drwala na mordercach jego ukochanej, pobrzmiewają echa grindhousowego szaleństwa, wyraźnie odczuwalne zwłaszcza w drugiej połowie. Bo o ile zaczynamy w natchnionym "mistycznym" nastroju, to z czasem seans przeradza się w typowe guilty pleasure. Czego tu nie ma! "Mad Max" spotyka "Hellraisera" i młodzieżowe slashery, tkliwy romans idzie ramię w ramię z bezpardonowym (i kompletnie niepoważnym) gore, okultystyczne wtręty traktowane są z typowo jankeską nonszalancją. Sekta popaprańców ewidentnie wzorowana jest na "rodzinie Mansona" i podobnych ugrupowaniach, które jak grzyby po deszczu wyrastały w Kalifornii pod koniec lat 60. Diabelskie pomioty (do złudzenia przypominające Cenobitów ze wspomnianego klasyka Clive'a Brakera) to ofiary zatrucia wyjątkowo mocnym "kwasem", a kumpel głównego bohatera (czyżby znajomość jeszcze z Wietnamu?), grany przez nikogo innego jak Billa Duke'a, przechowuje w swej przyczepie kuszę, pieszczotliwie zwaną "Żniwiarzem". 


Nie ulega wątpliwości, że Cosmatos to "swój chłop". Bo przecież lubi to, na czym wychowało się całe pokolenie VHS. Bo słucha dobrej muzy (film otwiera "Starless" King Crimson). I ewidentnie jest "dużym dzieckiem". Bo "Mandy" to przecież hołd złożony pulpowej fantastyce, mit o Orfeuszu ubrany w komiksową manierę. Jeśli jeszcze przez pierwszą godzinę łudzimy się, że rzecz będzie równie enigmatyczna i "po hardkorowemu" psychodeliczna, jak debiut reżysera, to wrażenie to rozwiewa spuszczenie gwiazdy przedsięwzięcia ze smyczy. Tak, Nicolas Cage daje czadu, jeszcze raz przywdziewając potępieńczą pozę Ghost Ridera. I miejscami rzecz jest równie nieprawdopodobna w swym idiotyzmie, jak marvelowski dyptyk. Różnica jest taka, że Cosmatos czerpie autentyczną frajdę z tej piekielnej rozwałki. To nie skok na kasę na zlecenie wielkiego studia, ale z pasją zrealizowany "Drive-In Movie". A Cage dostarcza najlepszą kreację od paru ładnych lat.


Na przemian liryczny i wulgarny, obłąkańczy i refleksyjny, zatopiony w sosie z epoki tak gęstym, że w zasadzie można mówić o koncentracie (co znamienne, tak jak i w przypadku "Beyond...", znów znajdujemy się w 1983 roku), "Mandy" oferuje niezły roller-coaster emocji, przyćmiewając netflixowe hity pokroju "Stranger Things". Wygrywa przede wszystkim szczerością i brakiem hamulców. Nie cynicznym graniem na sentymentalizmach dojrzewających u zmęczonej blockbusterową monotonią widowni, ale naturalnym współgraniem z nimi. 

Ocena: *****



9/16/2018

Roar (1981)

dir. Noel Marshall



Cudowna przygoda na safari. Utarte szlaki, uśmiechnięci tubylcy, rozleniwione kocury spoglądają ospałym wzrokiem za roześmianymi przybyszami uzbrojonymi w aparaty fotograficzne. Aż tu nagle! Chaps! Jeden niepokorny lew odgryza nóżkę Bogu ducha winnemu turyście, słoń przypadkiem nadeptuje na głowę gospodyni domowej, dzieci piszczą, zaatakowane przez chmarę wściekłych moskitów. Wszędzie bryzga krew, fruwają kończyny - niczym w pamiętnym skeczu Monty Pythona, sielska wycieczka zamienia się w obłędną rzeź rodem z filmów Sama Peckinpaha. W dzisiejszych czasach, nakręcenie tego typu scen, nie nastręcza większych trudności. Wszystko dzięki "miłościwie nam panującemu" CGI. Obecnie, chcąc pokazać na ekranie byle mysz czy rozzuchwalonego pudelka, możemy je wygenerować komputerowo, bez obawy, że nie udźwigną ciężaru roli i zagrają nie po naszej myśli. Poza tym, to znacznie tańsze wyjście, niż pójść do zoologicznego i kupić gryzonia za dwa dolce, a potem go przyuczać zawodu. Kiedyś jednak filmowcy nie mieli takiej wygody: jeśli chcieli pokazać atak dzikich zwierząt, to musieli zatrudnić ekipę prawdziwych drapieżników. Pal licho, jeśli mieli do czynienia z rozleniwionymi pchlarzami z cyrku. Gorzej, jeśli na planie obecni byli "naturszczycy", którzy nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Tak jak to miało miejsce podczas realizacji "Roar"...


Hank (Noel Marshall) jest Amerykaninem, który na swoim ranczo w Tanzanii prowadzi swoiste "schronisko" dla dzikich zwierząt. Ze Stanów leci do niego właśnie dawno nie widziana rodzina: żona Madeleine (Tippi Hedren) wraz z trójką dzieci. Przybywszy na miejsce, z szokiem odkrywają, że w domu roi się od lwów, tygrysów, pum i jaguarów. Jeden nierozważny ruch i będzie niewesoło...


Fabuła jest tu cienka niczym papier ryżowy i w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, że gdzie nie skryją się bohaterowie, tam pojawiają się wielkie koty. Więc bohaterowie uciekają. Wpadają do wody, wychodzą z niej i wchodzą do tych samych pomieszczeń, z których następnie uciekają. A koty, jak to koty - bawią się z nimi z zainteresowaniem podobnym do tego, jakiego udzieliłyby rozbieganej myszy. Gdybyśmy mieli do czynienia z - dajmy na to - zombie, to cała gromada tępaków robiących za pierwszoplanowe postaci, zginęłaby w przeciągu pierwszych dziesięciu minut akcji. Napięcie jest więc raczej znikome i podtrzymuje je jedynie fakt, że większość - nazwijmy to - kaskaderki, odbywa się tutaj naprawdę. To są prawdziwe lwy, gepardy, tygrysy. A aktorzy miejscami naprawdę wyglądają na spietranych. Co zresztą nie powinno dziwić...


W zasadzie cały jedenastoletni okres powstawania filmu to idealny materiał na scenariusz. Obarczona licznymi przeszkodami, produkcja była wielokrotnie przerywana i wznawiana, a oficjalne szacunki mówią o siedemdziesięciu przypadkach okaleczeń członków ekipy przez zwierzęcą część obsady. Notoryczne pogryzienia, zadrapania, naderwane skalpy, złamania. Młodociana starletka Melanie Griffith zaliczyła pięćdziesiąt szwów, przez pewien czas obawiano się, że straci oko. Jej matka, gwiazda hitchcockowskich "Ptaków", Tippi Hedren, złamała nogę spadając ze słonia, a przy innej okazji została ugryziona w szyję przez lwa. Efekt: 38 szwów. Sam reżyser i odtwórca jednej z głównych ról, Noel Marshall, twierdził w wywiadzie, że obliczenia odnośnie siedemdziesięciu ofiar są mocno zaniżone i de facto należałoby mówić o co najmniej setce pokrzywdzonych. Marshall zresztą bardzo dobrze wie, o czym mówi, gdyż w wyniku wielokrotnie odnoszonych ran, trafił w końcu do szpitala ze zdiagnozowaną gangreną. 


Ktoś powie: banda szaleńców. Cóż, można też użyć zamiennego określenia: ludzie z misją. Cały projekt został obmyślony jeszcze w 1969 roku przez Marshalla i Hedren, będących wówczas małżeństwem, podczas pobytu w Afryce. Przedsięwzięcie miało zwrócić uwagę świata na los zagrożonych przez kłusownictwo dzikich gatunków. Zdjęcia do obrazu kręcono na prywatnym ranczo Marshalla w Kalifornii. Poszczególni członkowie ekipy, narażeni na przebywanie w zgoła mało przyjaznych warunkach i w wiecznej obawie o swoje skalpy, zwiewali gdzie pieprz rośnie. Na pewnym etapie doszło także do powodzi, która spowodowała spore straty na planie i w której zniszczona została spora część zarejestrowanego materiału. Końcowy budżet obrazu wyniósł 17 milionów dolarów, co - zważywszy, że rzecz startowała jako niezależna produkcja - stanowi nie lada sumę.


"Roar" zostało ukończone jedynie dzięki determinacji twórców i w 1981 trafiło na ekrany kin w Europie, gdzie jednak miało być kompletnie zignorowane przez widzów i krytyków. W samych Stanach, obraz czekał na oficjalną premierę... ponad trzydzieści lat. Porażka przedsięwzięcia raczej nie dziwi, zważywszy, że od samego filmu ciekawsza jest historia stojąca za jego powstaniem. Wartość samą w sobie stanowią z pewnością zdjęcia Jana de Bonta, które wydobywają całe piękno i majestat z krajobrazów, jednocześnie oferując bogactwo detali, zbliżeń na oblicza kocich "aktorów", którzy zresztą grają znacznie lepiej, niż ich ludzcy odpowiednicy. Drażni kompletnie niedopasowana muzyka, wyjęta jakby prosto z jakiejś głupiutkiej komedii. Irytują pozbawione logiki działania postaci. Rzucają się w oczy wyraźnie widoczne "szwy", które mają za zadanie ratować nader wątły koncept fabularny. Z drugiej strony, wciąż jest to fascynujący seans, unikatowy: oglądamy po trosze dokument, w którym nie potrzeba było używać sztucznej krwi, bo o obecność prawdziwej zadbali czworonożni pupile. Lepiej więc postrzegać "Roar" jako specyficzny rodzaj programu przyrodniczego, zawierającego niespotykane nigdzie indziej sceny koegzystencji ludzi i zgoła niezbyt im z reguły przyjaznych drapieżników. Szkoda jedynie, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że wycięcie większości scen dialogowych wyszłoby całości jedynie na dobre.

Ocena: **½