dir. Mark Savage
Marauders to fabularny debiut Marka Savage’a, nakręcony przy minimalnym budżecie, ze wsparciem rodziny i znajomych. Wystarczy rzut oka, by dostrzec, że to amatorska robota, ale jednocześnie zrealizowana z wyraźną pasją. Obsadę aktorską stanowi zgraja dzieciaków, o których wystarczy powiedzieć tyle, że z aktorstwem nigdy nie mieli styczności i na tym zakończyć temat. Tyle, że pomimo że ich występy ledwo nadawałyby się do brazylijskiego pornosa, to jednocześnie grają oni z prawdziwym oddaniem i bez taryfy ulgowej. Dość powiedzieć, że scena kaskaderska, w której jadący samochód uderza w bohatera została… odegrana naprawdę! Cóż, można piać z zachwytu nad Tomem Cruise’m i jego wyczynami na planie kolejnych części Mission: Impossible, ale tam tego typu poświęcenia nie znajdziemy.
Savage kasą więc nie śmierdzi, ale braki budżetowe i niedostatki techniczne nadrabia inwencją. Jakość obrazu nie powala, ale z drugiej strony - weterani SOV-ów mogą być przyjemnie zaskoczeni jej wyrazistością (sic!). Każdy jednak kto ma choćby nikłe pojęcie o sztuce filmowej i procesie kręcenia filmów doceni pomysłowe ustawienia kamery i nonszalancki montaż – być może to dzieło grupki młokosów, ale to młokosy, które wiedzą jaki efekt pragną osiągnąć. Jak na warunki w jakich powstawały zdjęcia można więc powiedzieć, że to dynamicznie sfilmowana, zadziorna rzecz. Jasne, muzyka z taniego syntezatora szczypie po uszach, a większość postaci na ekranie wygląda jakby nie mogła nawet napić się legalnie piwa, ale jest w tym punkowa energia i zbawienna postawa „fuck off!”, które są szalenie ujmujące.
Poza tym Marauders to zdecydowanie wywrotowa, nihilistyczna rzecz. Na ekranie obserwujemy istny festiwal bezsensownej przemocy: gwałty, skręcane karki, rozbryzgiwane mózgi, a nawet zabójstwa dzieci. Wykonanie poszczególnych efektów pozostawia sporo do życzenia, ale też nie tyle w dosadne gore celuje Savage, co w ogólną atmosferę degrengolady i zepsucia. Jedyna pozytywna postać, naiwna nastolatka z dobrego domu, w pewnym momencie znajduje się między młotem, a kowadłem, skazana na umizgi pragnącego dobrać jej się do majtek „chłopaka” lub śmierć z ręki pary zwyroli. Praktycznie wszyscy są tu w jakimś stopniu spaczeni, głodni krwi, nabuzowani agresją. Finał zaś przeistacza się w jedną wielką bezpardonową wojnę pomiędzy dwiema (trzema?) stronami. Ewidentnie twórcy chcieli dokopać widzowi, co – nawet jeśli nie udaje się w 100 procentach, głównie ze względu na wspomniane mankamenty – jak najbardziej się chwali. Anarchistyczne, burzycielskie ozploitation, z którego większość współczesnych domorosłych twórców z kamerkami cyfrowymi mogła by uczyć się podstaw kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz