Midnight Confessions Double Feature: THINGS / THE MEATEATER



W kolejnym podwójnym seansie z cyklu "Midnite Confessions", gdzie podsumowuję filmy wymykające się jednoznacznej ocenie, postanowiłem zmierzyć się z dwiema "perłami" niskobudżetowego trashu. Oba filmy cieszą się kultowym statusem w wąskich kręgach horrormaniaków, oba też są w stanie wprawić widza w konsternację. Jeden gorszy od drugiego. Czy tez może raczej: jeden wprost koszmarny, drugi - po prostu kiepski.

Things (1989)
dir. Andrew Jordan



"You've just experienced Things!". To hasło reklamowe pierwszej z omawianych produkcji. Ja po seansie byłem gotów być bardziej dobitny i posłużyć się cytatem z Roya Batty'ego "I've seen Things you people wouldn't believe...". Film, o którym mowa, to kanadyjski "shocker", przez lata dostępny jedynie na zjechanych kopiach VHS "Things" z 1989 roku. Za powstanie obrazu odpowiedzialny był duet Barry J. Gillis / Andrew Jordan. Obaj panowie sklecili scenariusz oraz dzieło wyprodukowali, pierwszy z nich wystąpił w roli głównej, drugi zajął się reżyserią. Przy budżecie opiewającym na 35 tysięcy dolarów, śmiało można mówić w tym przypadku o amatorskim wygłupie pary zapaleńców.


Można, tyle że... nijak nie odda to ulotnego "czaru" omawianej pozycji. Nie bez kozery, "Things" uznawany jest za jeden z najgorszych filmów w historii, przy czym wielu "koneserów" jest zdania, że to właśnie ten "najgorszy". Ciężko się spierać. "Plan 9 z kosmosu", "Troll 2" czy nawet "The Room" - każdy z wymienionych tytułów, mimo całej swej pokraczności, posiadał pewne walory. Czy będzie to naiwny wdzięk latających spodków Eda Wooda, kuriozalny skrypt filmu Claudio Fragasso czy ujmujące aktorstwo Tommy'ego Wiseau, zawsze jest się czym podeprzeć, zawsze można się rozczulić nad szczerymi intencjami pozbawionych talentu twórców. W przypadku "Things" ciężko jednak znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, złe jest tu bowiem wszystko, od początku do końca: wydurniający się przed kamerą wykonawcy ani myślą nawet o tym, by próbować grać, jakość obrazu (mieszanka Super 8 i taśmy 16mm, ale wygląda jak nakręcone kamerą video), poroniona ścieżka dźwiękowa, która nijak się ma do wydarzeń na ekranie czy w końcu katastrofalny montaż dźwięku (postsynchrony, których nijak z ruchem ust postaci "zsynchronizować" się nie udało).


Oddzielna kwestia to scenariusz. I znów muszę - wbrew sobie - używać profesjonalnych określeń względem czegoś, na co trudno byłoby znaleźć nazwę. Fabuła, owszem, jakaś jest. Gówniana, bo gówniana, ale jest. Autorzy przedsięwzięcia jednak co chwilę zapominają jaka była myśl przewodnia, więc przez większość czasu i tak trudno się połapać, o co chodzi. Postaci biegają po ekranie, prychają, wzdychają, bekają, walą się po głowach młotkiem, odbijają się od ścian, piją piwo, chowają kurtki do lodówki i wyjmują z niej dyktafon. Liczne sceny halucynacji dopełniają bełkotliwego stanu rauszu, na jakim niechybnie znajdowali się "aktorzy" i ekipa, a który z czasem udziela się widzowi. Schiz jest więc ostry: "Things" literalnie "ryje banię" i to w dosyć nieprzyjemny sposób. Dyskomfort porównywalny jest z sytuacją, w której przyszłoby nam oglądać film nakręcony i zagrany przez osoby z zespołem downa: czy wypada się jeszcze śmiać?


Istnieją tacy, których zdaniem "Things" zalicza się do kategorii "tak zły, że aż dobry". W moim odczuciu jednak, jest to pozycja tak zła, że aż niestrawna. Blisko półtorej godziny spędzone w towarzystwie ludzi, którym wydaje się, że kręcą horror z prawdziwego zdarzenia, a wychodzi im nawet nie tyle chała, co twór niefilmopodobny, to ciężkie przeżycie, które zostawia ślady na psychice. Dodajmy do tego, że wszyscy (no, może poza ex-porno gwiazdą Amber Lynn, która stawia tutaj swe pierwsze kroki w "mainstreamie") odtwórcy wyglądają, jakby urwali się ze straganu przy Stadionie Dziesięciolecia, a otrzymamy naprawdę mroczną, obskurną, chorą miksturę. Do Ed Wooda, Tommy'ego i roślinożernych trolli wrócę zapewne nie raz, do "Things" wracać ochoty nie mam. Tylko dla odważnych i wytrwałych.

"Czarownego" klimatu wieczoru dopełnił zapomniany okaz z 1979 roku... 


"The Meateater" w reżyserii Davida Burtona Morrisa (ukrywającego się pod pseudonimem Derek Savage) to nieco bardziej przystępna propozycja, z w miarę klarownie poprowadzoną akcją i aktorami "którzy się starają". Komiwojażer nabywa stare kino o nazwie "The Crest". Wespół z rodziną odnawia miejsce i ponownie je otwiera. Sen o familijnym biznesie pryska, gdy wychodzi na jaw, że czeluście budynku skrywają pewnego uciążliwego lokatora...


Nie ma wątpliwości, że prosta fabuła filmu Morrisa posiada pewien potencjał. To mógłby być niezły "midnite flick", z tym, że cały efekt psuje nieudolna realizacja. Pomijając kiepskie aktorstwo czy kiczowaty charakter opowieści, trudno przejść do porządku dziennego obok wlekących się w nieskończoność i nic nie wnoszących scen dialogowych. "The Meat eater" sprawia wrażenie, jakby był na siłę rozciągniętym do rozmiarów półtorej godziny, krótkim metrażem. Zero napięcia, brak interesujących zwrotów akcji, słowem: lipa, a nie horror. Bronić się może rzeczona produkcja tylko za sprawą atmosfery, ale i ta co rusz ulatuje, gdy postaci zaczynają wdawać się w cne dywagacje. Co ciekawe, na trop tego tworu natrafiłem przypadkiem, przeglądając zestawienie 10 filmów, które zdaniem autora, winny być "kultowymi klasykami". Cult-Classic-My-Ass. Słabizna i tyle.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz