11/07/2020

Hack-O-Lantern (1986)

dir. Jag Mundhra


Małe miasteczko gdzieś w Stanach. Wielkimi krokami zbliża się halloweenowa impreza. To jednak nie tylko czas zabawy dla dzieci i nastolatków. Lider miejscowego kultu satanistów (Hy Pyke) przygotowuje się do corocznej ceremonii, której główną atrakcja będzie diabelska inicjacja jego wnuka Tommy’ego (Gregory Scott Cummins)…

Skierowany prosto na rynek wideo horror z elementami slashera. Zdecydowanie niezbyt mądry i walący po oczach tandetą. Fabuła nie należy do specjalnie porywających: ot, poznajemy pewną dysfunkcyjną rodzinę z piętnem tragedii sprzed lat (dziadek-satanista w trakcie jednego z ceremoniałów zamordował swego zięcia, a teraz czyha na duszę wkraczającego w dorosłość wnuka), której wewnętrze niesnaski owocują serią zbrodni. W poczynaniach antagonistów ciężko dopatrzeć się większego sensu, bo to bez wyjątku wycięte z komiksu postaci.


Jednocześnie jednak, kiczowata maniera „Hack-O-Lantern” posiada pewien wdzięk i czyni seans w miarę przyjemnym doznaniem. Wyciągnięci jakby prosto ze szkolnego teatrzyku aktorzy w wielu scenach z trudem ukrywają swoje rozbawienie, wygłaszając drętwe linie dialogowe. Część ewidentnie nie ma obycia z kamerą, inni z kolei idą w kompletną szarżę. Tej drugiej grupie przewodzi wcielający się w demonicznego dziadygę Hy Pyke, który dosłownie w każdej scenie układa palce w tzw. diabelskie rogi, wyglądając przy tym jak jakiś marny imitator Ronnie’go Dio. Poszczególni bohaterowie przez większość czasu kręcą się bez celu, nawiązują romanse i robią milion głupich rzeczy (małomiasteczkowy glina bez większego zażenowania profanuje grób, uprawiając na nim seks ze świeżo poznaną siksą).


Znalazło się również miejsce na porcję całkiem solidnie wykonanego gore i sporą dawkę golizny. Są więc lekkomyślne panienki biegające bez majtek i odziany w szatańską maskę zabójca, który jako narzędzia zbrodni wykorzystuje widły i łopatę. Na dokładkę dostajemy jeszcze dwa „przebojowe” songi w wykonaniu szerzej nieznanych grup pudel-rockowców. Oba zespoły pojawiają się zresztą w filmie, wykonując swe szlagiery w wideoklipowym stylu (raz będzie to sekwencja koszmaru sennego [dość odjechana!], za drugim podejściem – część halloweenowej potańcówki) i wyglądając przy tym jak budżetowe wersje Mötley Crüe. Mało? W pewnym momencie, w ramach tego samego biletu, mamy okazję podziwiać wątpliwej jakości występ komika, który przez kilka minut opowiada kompletnie nieśmieszne żarty i udaje indyka (!) – ten wtręt w zasadzie nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego i… cóż, jest zgoła żałosny.


„Hack-O-Lantern” szans na zdobycie tytułu „okolicznościowego klasyka” nie ma więc praktycznie żadnych, ale sprawdzi się jako wyprana z rozumu rozrywka do piwa. Niektórych odstraszy zapewne skromny budżet i niskie walory realizacyjne (zdjęcia, montaż, muzyka trącą tu miejscami amatorką), innych przyciągnie z kolei obietnica cycków i odpowiedniej ilości sztucznej krwi. Pod koniec ten studencki w duchu wygłup zaczyna wprawdzie być już nieco nużący, ale wychowani na VHS-owych popłuczynach reklamowanych przed laty jako hity wypożyczalni łykną całość bez problemu.