11/25/2018

Faceless (1987)

dir. Jesús Franco



Doktor Flamand (Helmut Berger) jest chirurgiem plastycznym, który prowadzi prywatną klinikę. Jedna z jego pacjentek, niezadowolona z efektów operacji, w akcie zemsty oszpeca jego siostrę Ingrid (Christiane Jean). Od tej pory, Flamand, wespół ze swą asystentką i kochanką Nathalie (Brigitte Lahaie), szuka sposobu na przywrócenie dawnej urody siostrze. Wspólnie porywają modelki i aktorki, których twarze mają posłużyć do przeszczepu dla Ingrid...


Motyw przeszczepu twarzy wyraźnie przywołuje fabułę klasycznego filmu grozy "Les Yeux sans visage" Georgesa Franju. Tyle, że tutaj mamy do czynienia z tematem ujętym w formułę eurotrashu spod znaku Jessa Franco - kultowy hiszpański reżyser debiutował zresztą swoistą przeróbką dzieła Franju, realizując w 1962 roku "Gritos en la noche". W "Faceless" (aka "Les Prédateurs de la nuit") idzie w kierunku slasherowej konwencji, podpartej krwistym gore. Twórca rozlicznych standardów europejskiej seksploatacji, dysponował w tym przypadku większym, niż zwyczajowo budżetem, dzięki czemu rzecz prezentuje się całkiem profesjonalnie od strony wizualno-estetycznej. Ponadto, jak za swoich lat świetności, ma w zanadrzu międzynarodową obsadę, złożoną w sporej części z weteranów drugiego planu, z gościnnymi występami kilku renomowanych gwiazd. Berger, niegdysiejszy protegowany Viscontiego, gra tutaj pierwsze skrzypce jako lekarz zmierzający ku obłędowi. Partneruje mu była gwiazda filmów dla dorosłych, jak zwykle ponętna Lahaie. Małe role załapali Telly Savalas oraz Stéphane Audran. Obecni są również Chris Mitchum (hmm, kogo ten facet przypomina?), Caroline Munro, Howard Vernon oraz Anton Diffring. Obsada na miarę prawdziwej uczty B-klasowego sleazu i obskurnej tandety.


Znajdujemy się więc w doborowym towarzystwie, nie należy jednak zapominać że jednocześnie jest to terytorium Franco, twórcy który zęby zjadł na niskobudżetowych horrorach i pośledniej jakości pornografii. Scenariuszowe dziury, dialogi które ranią uszy niczym dźwięk pazurów kota na azbeście czy awangardowe skróty myślowe - wszystko to jest tutaj obecne. I w zasadzie nie razi, zwłaszcza w połączeniu z siermiężnym anglojęzycznym dubbingiem. Ważne, że reżyser "Vampyros Lesbos" i wytrwały adaptator prozy markiza de Sade dostarcza odpowiednią ilość atrakcji. Dekapitacja przy użyciu piły mechanicznej, zdzieranie skóry z twarzy na żywca, nazistowskie eksperymenty czy wreszcie golizna - Hiszpan wykorzystuje każdą możliwość, aby zaszokować lub wywołać niesmak. "Faceless" prezentuje się de facto lepiej, niż co najmniej 90% śmiecia, które wyszło na przestrzeni całej dekady spod rąk señora Jesúsa.


Seans z pewnością nie zawiedzie tych, którzy przedkładają grzeszne przyjemności nad logikę. Producenci zadbali o sprytnie wykorzystane paryskie lokacje (sekwencje zrealizowane w stolicy Francji zalatują realizatorską partyzantką) oraz modną otoczkę. Tytułowy utwór przewodni wraca niczym cholerny boomerang, choć jako widzowie marzymy o tym, żeby przestano nas katować tą szmirą. Na finiszu potraktowani zostajemy zwrotem akcji à la Edgar Allan Poe, ale ostatnie słowo wydaje się należeć do Savalasa, który obiecuje zrobić porządek w tym burdelu. Całość doskonale działa jako odtrutka na celuloidowe nadęcie z kraju nad Sekwany: jeśli "Les Yeux sans visage" wydało Wam się nudne, to z pewnością doktor Flamand i jego duchowy mentor, doktor Orloff, przyniosą odpowiedni zastrzyk emocji.

Ocena: ***½



11/22/2018

La noche del terror ciego (1972)

dir. Amando de Ossorio


Kiedy w 1968 roku George A. Romero zaatakował widzów swoja „Nocą żywych trupów”, stało się jasne, że kino grozy już nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej. Debiutant udowodnił, że przy niewielkim nakładzie kosztów można zrealizować obraz, który przerazi miliony, a przy okazji będzie niósł ważkie przesłanie społeczne. Okazało się bowiem, że pogardzany do tej pory gatunek, podobnie jak science-fiction, może drążyć niewygodne tematy i odwoływać się do ludzkich bolączek oraz codziennych lęków. Oczywiście, niespodziewany sukces niskobudżetowego horroru musiał przynieść falę naśladownictw.  Te z początku ograniczały się głównie do kina europejskiego, które w tamtym okresie bardzo chętnie podłapywało modne wzorce zza Oceanu.


Jednym z twórców, którzy otwarcie przyznawali się do czerpania inspiracji z dzieła Romera, był Hiszpan Amando de Ossorio, który w latach 1972-1975 zrealizował swoją tetralogię „ślepej śmierci” (tudzież ”ślepych trupów”). W pierwszym z obrazów, „La noche del terror ciego” (aka „Tombs of the Blind Dead”), poznajemy zmodyfikowaną legendę o zakonie Templariuszy, którzy za swe konszachty z diabłem mieli zostać ukarani szczególnie okrutną śmiercią (tytułowa ślepota to efekt wydziobania im oczu przez kruki). Jako, że bałwochwalcy zdążyli wcześniej poznać sekret życia wiecznego (poprzez picie krwi! Toż to… bluźnierstwo?), co jakiś czas wychodzą z tytułowych grobowców, aby mordować Bogu ducha winnych nieszczęśników.


Znajdujemy się więc w czasach współczesnych, gdzieś na sielskim pograniczu Hiszpanii i Portugalii. Zawiązanie akcji rozegrane zostało według sprawdzonego schematu z „Psychozy” Hitchcocka. Po pierwszej ofierze, powolnymi krokami zbliża się wyczekiwana, upiorna noc. Ossorio konsekwentnie buduje atmosferę grozy, a sekwencje ataków tytułowych truposzy – pomimo obecnych tu i ówdzie elementów kiczu – wciąż robią naprawdę przyzwoite wrażenie. Reżyser nie stroni także od gore, które wprawdzie dawkowane jest oszczędnie, ale w paru miejscach ma solidny charakter. W pamięć zapada w szczególności finałowa masakra w pociągu – nie tyle nawet przez ilości przelanej sztucznej krwi czy dosłowność, ale przez sam wydźwięk tego końcowego zwrotu akcji.


Oczywiście, pod pewnymi względami, „La noche del terror ciego” może być postrzegane jako poczciwa ramotka: aktorstwo bywa drewniane, dialogi głupie, a postępowanie postaci… cóż, jeszcze głupsze.  Przydałoby się więcej konsekwencji w pewnych momentach, a efekty czasami trącają przysłowiową myszką. Trzeba jednak oddać Ossorio, że nie nakręcił zwyczajnej euro-podróby amerykańskiego hitu, ale stworzył własną mitologię. Jakby nie patrzeć, jego „ślepe trupy” to nie tyle zombie, co raczej objęte klątwą demony o właściwościach podobnych wampirom. Poza tym, ich charakteryzacja - jak na rok powstania - prezentuje się zaskakująco dobrze i oryginalnie. A kogo znużą dywagacje pomiędzy bohaterami, ten niech skupi się na czerpaniu przyjemności z klimatu. Bo ten jest naprawdę niezły.

Ocena: ****



11/21/2018

Kinjite: Forbidden Subjects (1989)

dir. J. Lee Thompson



Porucznik Crowe (Charles Bronson) to kawał twardego skurczybyka, takiego co to "nie daje sobie w kaszę dmuchać". Pośród wszechobecnego zepsucia, on jeden stoi na straży porządku i moralności. Pomagają mu w tym niekonwencjonalne metody, jakimi walczy z przestępczością. Wespół ze swoim partnerem, od jakiegoś czasu stara się zagiąć parol na pewnego ohydnego alfonsa o ksywce Duke (Juan Fernández). Ten jednak pozostaje nieuchwytny i w dalszym ciągu stręczy bogatym klientom młodociane prostytutki. Crowe będzie musiał tym razem sięgnąć po jeszcze brutalniejsze środki...


Tematyka „Kinjite” może wzbudzać kontrowersje, albowiem twórcy zabrali się za temat nierządu wśród nieletnich. Zważywszy jednak, że obraz został wyprodukowany przez Cannon Group, nie należy się spodziewać ciężkiego "akcyjniaka" podszytego komentarzem społecznym w stylu „Taksówkarza”. To guilty pleasure pełną gębą, obraz może i ponury pod względem klimatu i wymowy, ale jednocześnie o bardzo dużym potencjale rozrywkowym. Już w jednej z pierwszych scen, krnąbrny porucznik karze jednego z dziwkarzy, pakując mu w odbyt dildo. Wprawdzie scena rozgrywa się poza kadrem, ale daje też bardzo dobre pojęcie, z jakiego typu kinem będziemy mieli do czynienia. Logiki tu nie za wiele, niektóre sceny mają niezamierzenie komiczny wydźwięk, inne zaś – są po prostu idiotyczne. W jednej z nich, para nieprzekupnych i skończenie oddanych prawu gliniarzy wywiesza bandziora za balustradę balkonu na wysokości kilkunastu pięter. Zrządzeniem przypadku, nieszczęśnik kończy jako mokra plama na betonie, co jego oprawcy – nieprzekupne gliny – przyjmują ze wzruszeniem ramion. W jeszcze innej, oślizgły stręczyciel zostaje zmuszony do połknięcia ogromnych rozmiarów zegarka. Podobnych smaczków jest tu więcej i wszystkie są równie rozbrajające w swym absurdalnym charakterze.


Jakby tego było mało, główny bohater to ni mniej, ni więcej ksenofob i rasista, wykrzykujący na ulicach obelgi pod adresem przedstawicieli innych ras. Za usprawiedliwienie ma służyć jego frustracja i poniekąd trudno mu się dziwić – w świecie takim, jak ten przedstawiony, mało kto pozostałby niewzruszony i szczycił się swoją tolerancją. Identyfikujemy się więc z zacietrzewionym Crowe’m nawet wówczas, gdy w celu schwytania byle łachudry zmuszony jest wysadzić w powietrze pół nabrzeża portowego. Cel uświęca środki, wiadomo...


Oprócz wątku policyjnego mamy też drugi, z czasem przecinający się z tym nadrzędnym. Dotyczy on japońskiego biznesmena, który z ramienia korporacji przeprowadza się do Los Angeles. Facet ma ciężkie życie, bo mu pruderyjna żona nie daje, fantazjuje więc o dorodnych dzierlatkach, a w pewnym momencie posuwa się nawet o krok dalej. Za co poniesie najwyższą możliwą karę… Ów wątek, mocno rozbudowany, pasuje do podstawowego jak pięść do oka, nawet jeśli, koniec końców, w przewrotny sposób się z nim wiąże. Odczytany dosłownie, ma służyć za okrutny – i łopatologicznie podany – morał, w myśl wpajanej dzieciom od małego zasady: „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. Cóż, w tym konkretnym przypadku, autorzy scenariusza pojechali po bandzie, przy okazji popisując się „znajomością” obcych kultur. Teoretycznie, cała ta paralelna sytuacja posiada nawet pewien potencjał, kompletnie jednak niewykorzystany.


Co jednak istotne w kontekście omawianej pozycji, a co z pewnością nie powinno umknąć uwadze żadnemu maniakowi kina klasy B, to fakt, iż „Kinjite” było ostatnim wspólnym filmem J. Lee Thompsona (który po jego realizacji przeszedł na emeryturę) i Charlesa Bronsona. Panowie po raz pierwszy spotkali się na planie „St. Ives” w 1976 roku i na przestrzeni kolejnych trzynastu lat zrealizowali razem dziewięć pełnometrażowych fabuł, w tym takie klasyki jak „10 to Midnight”, „The Evil That Men Do” czy „Murphy’s Law”. Patrząc z tej perspektywy, „Forbidden Subjects” wydaje się może mało fortunnym zakończeniem współpracy. To brukowe kino klasy B., zrealizowane w przetrawionej po tysiąckroć manierze ejtisowej niefrasobliwości. Jakby świadom tego faktu, Bronson nie tyle gra zmęczonego życiem wygę, co naprawdę wygląda na zniechęconego faktem, iż po raz kolejny odgrywa wariant postaci Paula Kerseya. Niemniej, jeśli z kolei spojrzeć na całe przedsięwzięcie jako popis przetwarzanych z rozkoszną indolencją schematów gatunkowych, to rzecz z pewnością zasługuje na status dzieła kultowego. Oddani zwolennicy wymienionego powyżej duetu docenią z pewnością.

Ocena: ***



11/16/2018

Link (1986)

dir. Richard Franklin



Jane (Elisabeth Shue) jest studentką zoologii. Zafascynowana badaniami na temat małp swojego wykładowcy, doktora Stevena Phillipa (Terence Stamp), decyduje się zostać jego osobistą asystentką. W tym celu, dziewczyna przeprowadza się do położonej na szkockiej prowincji posiadłości naukowca. Na miejscu okazuje się, że doktor mieszka w otoczeniu grupy szympansów, na których prowadzi eksperymenty. Jednym z nich jest Link, nadzwyczaj inteligentny przedstawiciel gatunku, pełniący również rolę domowego lokaja. Gdy doktor Phillip znika w tajemniczych okolicznościach, Jane zostaje sama w towarzystwie niebezpiecznego, człekokształtnego zabójcy…


Opis fabuły filmu Richarda Franklina jasno wskazuje na to, że mamy do czynienia z przykładem animal attack. Ponoć sam reżyser planował stworzyć odpowiednik „Szczęk”, z małpą podstawioną w miejsce krwiożerczego rekina. Pomysł jest wręcz cudownie campowy: oto szympans-majordomus w pełnym rynsztunku, okazuje się być seryjnym mordercą. I choć temat został ujęty z pewnym przymrużeniem oka, Franklin bynajmniej nie folguje sobie w kiczowatych zagrywkach, stawiając na rozbudowaną ekspozycję i dawkowane powoli napięcie. Twórca „ Patricka” oraz drugiej „Psychozy” jeszcze raz przypomina, że naczelnym źródłem inspiracji jest dla niego dorobek Hitchcocka. Sporo więc tutaj ciekawych zabiegów realizatorskich i nieortodoksyjnych ustawień kamery. No i - rzecz jasna – suspensu.


Jakkolwiek bowiem nonsensowny nie wydawałby się być punkt wyjścia, reżyserowi udaje się uprawdopodobnić przedstawioną sytuację i wciągnąć widza w morderczy pojedynek pomiędzy atrakcyjną blondynką, a przebiegłym szympansem w uniformie. „Link” to naprawdę niezła frajda dla miłośników t"staromodnych" dreszczowców: dostajemy kilka niezłych zwrotów akcji, atrakcyjne miejsce akcji (dom na malowniczym wybrzeżu Szkocji) oraz nietypowy czarny charakter. Trzeba przyznać, że wszyscy małpi aktorzy spisali się na medal, a na największe oklaski zasługuje „odtwórca” roli głównej (notabene, "chłoptaś" jest orangutanem, a jednak przez cały film mowa o... szympansach). Skurczybyk z niego, jakich mało, a do tego jest amatorem cygar i - co za tym idzie - zabaw z zapałkami. Bez dwóch zdań, robota treserów to w tym przypadku jakieś 60% sukcesu. 


Pisanie o „sukcesie” może jednak być nieco na wyrost: „Link” bynajmniej nie zdobył kin szturmem, a krytyki nie kupił w ogóle. Pal jednak licho malkontentów: dzieło Franklina po latach doskonale broni się jako czysto rozrywkowe kino z delikatnym dreszczykiem. Ciężko nie docenić klimatu, świetnego soundtracku autorstwa Jerry’ego Goldsmitha czy wreszcie – urody młodej Elisabeth Shue, dla której był to jeden z pierwszych występów na dużym ekranie. Abstrahując zaś od wszystkiego: nieczęsto mamy sposobność obcować z filmidłem o super-inteligentnej, zabójczej małpie. Śpieszę powiadomić, że lepszej od omawianej pozycji okazji raczej nie znajdziecie.

Ocena: ****


11/06/2018

Gatti rossi in un labirinto di vetro (1975)

dir. Umberto Lenzi



Umberto Lenzi, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu z ojczyzny pasty, próbował swych sił w rozlicznych gatunkach filmowych. Najbardziej znane pozostają jego wypady na terytorium kina kanibalistycznego („Magniati vivi!”, „Cannibal Ferox”), głównie ze względu na potencjał „szokowy” nurtu, który Włoch potrafił dobrze wykorzystać. Lenzi posiada na swym koncie również szereg (często niesłusznie) zapomnianych wykwitów kina poliziottesco oraz całkiem pokaźną ilość obrazów spod znaku giallo. W tym ostatnim gatunku, reżyser radził sobie bodaj najsłabiej, najwyraźniej nienawykły do bardziej wyrafinowanych form wyrazu. Pośród zalewu mało interesujących filmideł o fantazyjnych tytułach pokroju „Orgasmo” czy „Spasmo”, znaleźć można jednak i takie, które posiadają spory potencjał „kultowy”. Jak choćby "Gatti rossi in un labirinto di vetro" właśnie.


Fabuła koncentruje się na grupie amerykańskich turystów na wczasach w Barcelonie. Stolica Katalonii to miejsce pełne słońca, wprost stworzone do wypoczynku i podziwiania zabytków. Jankesom nie będzie jednak dane długo cieszyć się atrakcjami miasta – kiedy ginie jedno z nich, na całą wycieczkę pada blady strach. Po pierwszym trupie przychodzą kolejne. Wszystkie ofiary łączy jedno: morderca przed śmiercią wyłupił im lewe oko…


"Gatti rossi in un labirinto di vetro" aka "Eyeball” (anglojęzyczny tytuł stworzony został w myśl zasady: krótko i na temat) to utrzymane w lekkim tonie giallo, któremu bliżej do amerykańskich slasherów z kolejnej dekady, aniżeli wypucowanych kryminałów Dario Argento. Historia jest mocno pretekstowa, zachowania postaci nielogiczne, a cała zagadka dotycząca tożsamości zabójcy… cóż, powiedzmy po prostu, że średnio obchodziło mnie w trakcie seansu, kto naprawdę zabija, bo i tak wiedziałem, że twórcy na finiszu wyskoczą z jakimś niemożliwie durnym rozwiązaniem. 


Obraz Lenziego oglądać bowiem trzeba na przysłowiowym „luzie” i nie obrażać się o scenariuszowe głupoty, bo tych znajdziemy tutaj naprawdę sporo. W zamian dostajemy całkiem niezłe sceny śmierci (choć do szczególnie krwawych one nie należą) oraz przyjemny, „wakacyjny” klimat. Niby niewiele, ale półtoragodzinny seans nie nudzi, ani nie irytuje, a to już pewien wyczyn. Będąc uczciwym, trzeba stwierdzić, że to całkiem porządna rozrywka z „żółtej półki”. Pozbawiona wyrafinowania, jakie cechowało mistrzów gatunku, ale też zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca, niż zdecydowana większość zmagań Lenziego na polu opowieści o mordercach w rękawiczkach. Głównie dla tych, którzy oczekują niezobowiązującej zabawy, ale zatwardziałym koneserom gatunku też może przypaść do gustu.

Ocena: ***½ 



11/05/2018

Killer's Moon (1978)

dir. Alan Birkinshaw



Grupa uczennic ze szkoły z internatem wyjeżdża na wycieczkę pod opieką nauczycielki. W wyniku awarii autokaru, dziewczęta muszą zatrzymać się na noc na odludziu w starym domu. Wkrótce okazuje się, że okolica jest terroryzowana przez grupę zbiegów z psychiatryka, którzy zostali poddani terapii z użyciem LSD. W jej wyniku, żyją w przeświadczeniu, że życie jest snem, a ich jedynym celem jest folgowanie swoim morderczym skłonnościom…


Psychole na LSD (kiedyś to mieli metody lecznicze, nie to, co teraz...) mordujący i gwałcący dorodne nastolatki. Do tego przebrani w stroje przypominające outfit Alexa i jego kompanów z „Mechanicznej pomarańczy”. Brzmi nieźle? No ba! Pod pewnymi względami, „Killer’s Moon” wygląda, jak gdyby za adaptację powieści Anthony’ego Burgessa nie zabrał się jeden z największych twórców w historii kina, ale zamiast tego prawa do ekranizacji przypadły w udziale jakiejś niezależnej firmie produkcyjnej pokroju American International Pictures. Producent zaś skaptował bezwolnego reżysera i scenarzystę-grafomana, po czym rzekł: wywalcie ten cały filozoficzno-socjologiczny bełkot, całe to pieprzenie o wolnej woli i dajcie mi bandę naćpanych szajbusów, którzy chcą zanurzyć. W skrócie: proto-slasher w zgoła dziwacznym wydaniu. Dodać przy tym trzeba, że mamy do czynienia z produkcją angielską. A Brytyjczycy, jak wiadomo, klimatów slasherowych specjalnie nie czują. Dracula, Frankenstein, owszem, ale maniak (maniacy) latający z nożami i tnący bezbronne ofiary na paski to nie teren po którym pewnie poruszaliby się flegmatyczni Wyspiarze.


Temperatura w trakcie seansu jest więc letnia (choć współczesne premierze recenzje wskazywały na nieprawdopodobną wręcz zwyrodniałość omawianej produkcji), sceny morderstw jakieś nijakie, gwałty dzisiaj nie szokują, a napięcie znikome. Liczy się głównie klimat angielskiej prowincji i atmosfera psychicznej degrengolady. Wprawiają w konsternację cudaczne pomysły, jak ten najbardziej kuriozalny, z leczeniem notorycznych morderców za pomocą psychodelików. Trudno też nie złapać się za głowę, słuchając co niektórych linii dialogowych. Na ten przykład: w pewnym momencie, jedno z dziewcząt próbuje pocieszać koleżankę, która padła ofiarą gwałtu, tłumacząc, że "nic takiego się nie stało" i jeśli nie będzie o tym nikomu opowiadać, to wszystko będzie ok. Hmm, ciekawe co na to zwolennicy akcji "MeToo"...


Niekwestionowaną gwiazdą przedsięwzięcia jest za to trójnogi pies, Hannah, jedyna postać, którą w trakcie półtoragodzinnego seansu da się polubić. Pupilka była zresztą lokalnym ulubieńcem, który w wyniku napadu na pub z użyciem shotguna, stracił jedną z kończyn. Kalectwo zagwarantowało jej angaż do filmu w kluczowej roli. Cała reszta postaci to papierowe figury, które mają za zadanie albo zginąć albo gadać nieskończone głupoty. Ciężko w związku z powyższym zrozumieć kultowy status omawianej pozycji, gdyż rzecz reprezentuje poziom typowego średniaka w eksploatacyjnym światku tego okresu. Nie dajcie się w każdym razie nabrać na chwytliwe hasła typu: niskobudżetowa odpowiedź na "Mechaniczną pomarańczę", bo zawód będzie srogi. To zrealizowana za psie (pardon!) pieniądze farsa, napakowana kiepskim aktorstwem, z akcją leniwą niczym smoła na dachu w upalny dzień. Wiele jestem w stanie znieść, ale nie potrafię strawić sytuacji, gdy ktoś próbuje mnie zaszokować, ale zamiast tego wpędza w zażenowanie. Słusznie zapomniany potworek.

Ocena: **