3/29/2019

L'alcova (1985)

dir. Joe D'Amato



Aristide Massaccesi, szerzej znany jako Joe D’Amato dostarczył miłośnikom mocnych doznań wiele powodów do frajdy. Wyspecjalizowany w horrorach podlanych często dużą dawką erotyki Włoch ma na koncie takie niepodważalne klasyki jak „Antropophagus, „Buio Omega” czy „Absurd”. Zanim reżyser na dobre utonął w odmętach pornografii, trochę wcześniej, w złotych w latach 80. zaliczył rodzaj okresu przejściowego, kiedy to celował w nieco ambitniejszy repertuar, próbując dostarczyć coś, co zapewne sam postrzegał jako „artystyczna erotyka”. Najwyraźniej zapatrzony w swego rodaka, Tinto Brassa, Massaccesi popełnił szereg tytułów podających tematykę ludzkich namiętności w "wysublimowanej" formie...


Tyle w teorii, bowiem jak ktoś mający w kompletnej wzgardzie pojęcie dobrego smaku miałby tworzyć kino oparte na wyznacznikach wysmakowania i wysokiego poziomu artystycznego? Doskonały przykład stanowi „L’alcova” – osadzona gdzieś w słonecznej Italii historia miłosnego czworokąta. Mamy rok 1936. Powracający z wojny w Abisynii żołnierz przywozi ze sobą do domu czarnoskórą piękność – dar od plemiennego króla za uratowanie mu życia. Weteran odkrywa, że pod jego nieobecność żona nawiązała romans z sekretarką Velmą. Traktowana jak egzotyczne zwierzę, afrykańska księżniczka przypatruje się biernie panującym w posiadłości rozpustnym praktykom, by z czasem przejmować coraz większą kontrolę nad swymi właścicielami…


Pomysł wyjściowy nawet niezły, w sam raz na duszne studium psychologiczne w klimacie „Służącego” Josepha Loseya. Widzowi jednak od samego początku nie daje się zapomnieć, że obcujemy z dziełem D’Amato. Pierwszą połowę ogląda się jak wenezuelską telenowelę podlaną dużą ilością seksu i golizny. Nic tylko intrygi, puszenie się, ciężkie jak słoniowa noga linie dialogowe i marne aktorstwo. W dalszej części następuje typowa (a jednak i tak zaskakująca!) dla twórcy „Emanuelle w Ameryce” wolta: nasi rozpustnicy zaczynają się bawić w… kręcenie filmów pornograficznych. Kompletnie niezrozumiałe z punktu widzenia dramaturgii rozwiązanie, które jednak – o dziwo – ma swoje dramaturgiczne konsekwencje. Zaraz po realizacji domowego pornosa (obowiązkowo z udziałem zakonnicy, a jakże!) następuje bezsensowny finał. Ci, którzy liczyli na jakiekolwiek psychologiczne niuanse patrzą z niedowierzaniem i otępieniem w ekran, ci co liznęli już nieco włoszczyzny, kręcą jedynie z niedowierzaniem głowami.


Bo „L’alcova” to wciąż przede wszystkim ordynarna eksploatacja, w której D’Amato otoczył się sprawdzoną obsadą i równie sprawdzonymi sztuczkami. Co się sprzedaje najlepiej? Seks lesbijski. Jak nadać historii pozory powagi? Osadzić ją na rozpoznawalnym tle historycznym. Jak pozorować „artyzm”? Pokazać cipkę, ale żadnej penetracji (rzecz o klimaty "hard" ociera się tylko w momencie, gdy bohaterowie wyświetlają z projektora czarno-białego pornosa). Oczywiście opowieść ma swoje drugie dno: chodzi mianowicie o relacje między cywilizowanym Starym Kontynentem, a „dzikusami” z Afryki. Z pewnością w dzisiejszych czasach „L’alcova” napsułaby krwi strażnikom dyktatury politycznej poprawności, co nie zmienia faktu, że u D’Amato to próżni i aroganccy biali przez większość czasu wzbudzają niechęć. O żadnej pogłębionej refleksji jednak w tym przypadku mowy nie ma, skoro chodzi głównie o pokazanie paru zbliżeń na włosy łonowe.


W kwestii wspomnianej obsady, warto odnotować, że na ekranie spotykają się trzy – wówczas mocno przebrzmiałe – piękności włoskiej eksploatacji. Najbardziej spośród nich znana Laura Gemser, wypada zarazem najbardziej przekonująco, choć z początku wiele do grania nie ma. Niegdysiejszą Wicemiss Włoch Lilli Carati miłośnicy śmieciowego kina będą kojarzyć przede wszystkim z „Avere vent'anni” Fernando Di Leo. Z kolei Annie Belle zaliczyła już wcześniej występ u D’Amato w „Absurd”, grała również u Deodato („La casa sperduta nel parco”) i Rollina („Levres de sang”). 


Trio zacne, ale – niestety – temperatury w trakcie seansu jakoś wydatnie nie podnosi. Może rzecz w tym, że sceny erotyczne, mimo że jest ich tutaj dużo, zrealizowane zostały bez polotu, zupełnie jakby chodziło o odhaczenie obowiązkowych punktów programu. Wprawdzie „L’alcova” nie nuży jakoś wybitnie, ale to chyba głównie zasługa faktu, że często jest po prostu niezamierzenie zabawna. Jeśli ktoś chce się przekonać jak wygląda vintage’owe soft porno od twórcy bynajmniej nie-softowego „Porno Holocaust” to może się skusić.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz