3/18/2019

R.O.T.O.R. (1987)

dir. Cullen Blaine



Rok 1987. Ulice Detroit patroluje RoboCop, cyborg w służbie prawa i porządku. Nieco na południe, w Dallas, naukowcy opracowują swoją wersję elektronicznego policjanta. Niestety, im nie poszło tak dobrze jak ich kolegom po fachu z  Michigan: R.O.T.O.R. (skrót od Robotic Officer Tactical Operation Research) zbuntował się i począł wymierzać sprawiedliwość na własną rękę jako policjant, sędzia i kat w jednym…


Sędzia Dredd spotyka Terminatora. Niskobudżetowy horror science-fiction określany jest jako B-klasowa odpowiedź na wspomnianego „RoboCopa” – bardzo szybka zresztą, zważywszy, że oba filmy weszły na ekrany w odstępie kilku miesięcy. Niezależnie jednak od tego, w jak dużym stopniu twórcy wzorowali się na głośnym obrazie Paula Verhoevena, trzeba jasno stwierdzić, że „R.O.T.O.R.” to niezłe kuriozum. Nieporadna realizacja, idiotyczny scenariusz, irytujące postaci, które zachowują się jakby zostały żywcem wyjęte z głupawego sitcomu – to mieszanka wybuchowa, która dostarczy sporo frajdy każdemu miłośnikowi złego kina. 


 To, że reżyser borykał się z poważnymi ograniczeniami budżetowymi w trakcie kręcenia ma w tym przypadku swój urok – dość powiedzieć, że tytułowy robot grany jest po prostu przez faceta (z wąsem!) w kostiumie motocyklisty. Zanim wkroczy do akcji, zostajemy uraczeni krótką prezentacją jego "niezwykłych możliwości", która stanowi wbijające w fotel, pionierskie dokonanie na polu animacji komputerowej (zobaczyć można tutaj). Niedostatki budżetowe można by było jednak łatwo wybaczyć, gdyby film oferował w zamian inne walory: ciekawy koncept, dobre tempo akcji czy umiejętnie budowane napięcie. Nic z tego! Obraz Cullena Blaine'a to nieudolnie odrobiona lekcja z gatunkowych klisz na przykładzie wymienionych powyżej, kultowych pozycji. Słuchając poszczególnych linii dialogowych, trudno nie dojść do wniosku, że sami twórcy nie traktowali swojego zadania na poważnie. I nie chodzi tu nawet o to, że „R.O.T.O.R.” bawi w sposób niezamierzony, raczej o to, że zamiast spodziewanego dreszczowca z elementami sci-fi dostajemy… dziwaczny pastisz z elementami thrillera. Efekt jest niepowtarzalny: czerstwy humor zamiast wpędzać w zażenowanie – nieoczekiwanie bawi (patrz: pojęcie "głupawki"). Oczywiście, najpierw należy poddać się specyficznej konwencji dzieła, które – ujmując kolokwialnie – nie bierze jeńców. 


Co ciekawe, sam scenarzysta stanowczo odciął się stanowczo od gotowego filmu, twierdząc, że… reżyser usunął z niego większość akcentów humorystycznych. Innego zdania byli kpiarze z „Mystery Science Theater 3000”, którzy doskonale bawili się przy komentowaniu kiczowatego i jakże sympatycznego tworu. No ale jak tu zareagować na robota, który uparł się że zabije Bogu ducha winną kobietę, bo... tak i już. Pościg tropem nieszczęsnej niewiasty nie ma żadnego uzasadnienia logicznego - to po prostu pomysł, który twórcy żywcem zerżnęli z obrazu Camerona, bo wydawał im się fajny. Wpadki i bzdury można zresztą wymieniać długo, ale i tak najbardziej zastanawia postać "pociesznego" robota (nie, nie tego mordercy, tylko jeszcze innego), który zachowuje się jak skrzyżowanie C3PO z Alfą z "Power Rangers" - dodatkowy komentarz wydaje się tu zbyteczny. Nie ma pewności co do tego, czym na planie wspomagała się ekipa, ale jedno jest pewne: to musiała być bardzo niezdrowa używka. Mając to na względzie - odważnym seans polecam.


P.S. Tak, powyższy plakat to z kolei zżyna z "Mad Maxa"...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz