10/06/2017

Blade Runner 2049 (2017)

dir. Dennis Villeneuve



Odziany w staromodny skórzany płaszcz z podszewką, oficer K. (Ryan Gosling) z LAPD, wykonuje niewdzięczną pracę "blade runnera". Gdy w"wywęszy" jakiegoś nielegalnego replikanta, jego zadaniem jest likwidacja osobnika. Podczas rutynowej akcji, zabiwszy jednego ze zbiegów, policjant trafia na trop grubej afery. Takiej, która może zmienić koleje historii...


Podczas, gdy Ridley Scott kazał nam się głowić nad tym, czy Harrison Ford jest androidem czy też nie, Villeneuve "wali z grubej rury": tak, jego bohater jest replikantem, o czym zresztą doskonale wie zarówno on sam, jak i jego otoczenie. Obdarzony psim spojrzeniem błękitnych oczu Ryana Goslinga K., należy do kolejnej generacji "sztucznych ludzi", takich, którzy nigdy się nie buntują, nie kłamią, zawsze posłusznie wypełniają rozkazy. Nawet w nim jednak coś pęknie, gdy jego kolejna misja i jej znaczenie zaczną go przerastać. Znajdujemy się więc z powrotem na znajomym gruncie, gdzie kluczowe zdają się być pytania o kwintesencję człowieczeństwa, o to, czym jest dusza, na jakim etapie maszyna zaczyna odczuwać empatię, nienawiść, czy jest w ogóle zdolna do miłości?


To wszystko już było w oryginale z 1982 roku i nie będę bajdurzył, że twórca "Arrival" wniósł do tematu coś istotnie nowego, na poważnie zasiał ziarno wątpliwości. Nie, Kanadyjczyk skupia się przede wszystkim na kontynuacji myśli przewodniej poprzednika, czasem po prostu zmienia nieco perspektywę. Grunt, że dzięki dopracowywanemu przy okazji swych wcześniejszych filmów warsztatowi, jest w stanie zaoferować jedno z najbardziej imponujących dokonań kina science-fiction XXI wieku.


Czekacie zapewne, aż w ślad za piewcami omawianego tytułu, okrzyknę go arcydziełem. A tu figa! "Blade Runner 2049" pełen jest dziur logicznych, które widoczne są już przy pierwszym seansie. Co gorsza, Villeneuve nie wierzy zbytnio w inteligencję widza i ma brzydki zwyczaj "dopowiadania". W praktyce oznacza to, że na wypadek gdyby odbiorca za długo gapił się w dno pudełka po popcornie, to reżyser mu powtórzy co musi wiedzieć, ewentualnie wepchnie w usta któregoś z bohaterów kwestię, która wiele wyjaśni. Przyznam szczerze, że nie lubię być traktowany w ten sposób: wolę raczej "niejasności" i pobudzanie wyobraźni, aniżeli przysłowiowe "wykładanie kawy na ławę".


Porzućmy jednak w tym miejscu nieco nazbyt napuszone kwestie filozoficzne, a nawet samą fabułę: prawda bowiem jest taka, że to właśnie scenariusz jest najsłabszą stroną "Łowcy androidów" na miarę nowego tysiąclecia. Tutaj liczy się przede wszystkim wizja. I jakaż to jest wizja! Zanurzony po skronie w stylistyce neo-noir, wysadzany neonowymi błyskotkami, na przemian ponury i kolorowy, "BR2049" to obraz stworzony do oglądania na dużym ekranie. A najlepiej na jeszcze większym: w wersji dostosowanej do rozmiarów kin IMAX, film dosłownie powala. Nie jest to jednak festyniarski popis efektów, którego moglibyśmy się spodziewać po Michaelu Bayu, co to to nie! To podrasowana rzeczywistość sprzed trzydziestu lat: chropowata, dekadencka, mroczna, a jednocześnie porażająca swym pięknem i majestatem. Wespół z odpowiedzialnym za zdjęcia Rogerem Deakinsem, Villeneuv tworzy klimat, który dosłownie wgniata w fotel. Wykorzystując podpatrzone u klasyków czarnego kryminału koncepty, prezentuje nam rzeczywistość toczoną przez rozkład, pozbawioną nadziei, niebezpieczną i depresyjną. To doznanie intensywne, perfekcyjne pod względem spójności świata przedstawionego, konsekwentne tak od strony plastycznej, jak i w kwestii nastroju.


Ton narracji idealnie podkreśla ścieżka dźwiękowa: skomponowany przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa soundtrack opiera się głównie na wariacjach wokół tematów Vangelisa. Bywa więc lirycznie, ale kiedy trzeba, muzyka jest w stanie podkreślić dramatyzm sytuacji i przyprawić o ciarki. Wreszcie ktoś utemperował Zimmera z jego bombastycznością i pokierował ją na właściwe tory.


Kolejna kwestia to aktorstwo. I tutaj w zasadzie obyło się bez większych zaskoczeń. Jaki Gosling jest, każdy widzi. Ja tam za typem przepadam od czasów "Drive": dobrze sprawdza się w rolach przygaszonych przez życie samotników. I jako pełen zwątpienia K./Joe "działa" bez zarzutu. Wszyscy też z pewnością zastanawiali się, jak po trzech dekadach wypadnie w roli Deckarda Harrison Ford. Otóż nie jest już tak zblazowany, jak niegdyś, reżyser wygrywa jego pooraną zmarszczkami twarz, ukazuje zmęczenie. Co do kwestii "człowieczeństwa" jego postaci: nie nastawiajcie się na nie lada zaskoczenia, to naprawdę nie jest tym razem aż tak istotne. Nie stara się też nawet Villeneuve zastąpić pamiętnego Roya Batty'ego równie elektryzującym antagonistą: pod tym względem jest raczej ubogo. Na pocieszenie dostajemy przesadnie demonicznego Jareda Leto, który sprawia wrażenie, jakby czuł się nieco spłoszony po negatywnym odbiorze jego interpretacji Jokera. Miłą niespodzianką pośród obsady jest za to Ana de Armas, która - paradoksalnie - tworzy najbardziej ludzką figurę w tym zestawie. Co ciekawe, to właśnie pytania odnośnie jej postaci okazują się być najciekawsze w całym zestawie pod tytułem: "czy on czuje, czy tylko mu się tak wydaje?".


Nowy "Blade Runner" wygrywa przede wszystkim jako ekstatyczny blockbuster "na poziomie". Choć niewolny od wad, wciąż pozostaje kinem z krwi i kości, takim które budzi prawdziwe emocje, stworzonym z pasji, nawet jeśli dostosowanej do potrzeb i wrażliwości masowego klienta multipleksu. To nie kolejny "Obcy/Prometeusz" od Scotta, o którym zapomnicie w pięć minut po opuszczeniu sali kinowej. To jeden z tych przypadków, gdzie po zapaleniu świateł przez obsługę, dalej siedzicie i wpatrujecie się w lecące na ekranie napisy z myślą: "kurde, będę miał o czym pogadać ze znajomymi!". A po powrocie do domu odpalacie soundtrack, by przedłużyć wrażenia z seansu. 

Ocena: *****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz