Robert Martin Carroll. Słyszeliście o tym panu? Jeśli nazwisko jakimś cudem obiło wam się o uszy, to z pewnością oglądaliście "Sonny Boy" albo przynajmniej słyszeliście o tym filmie. Carroll wielkiej kariery w biznesie filmowym bowiem nie zrobił, a na jego koncie znajdują się tylko dwa tytuły. Oprócz będącego przedmiotem niniejszej recenzji, jest jeszcze nakręcony dziesięć lat później "Baby Luv", z którym z kolei mieli przyjemność obcować jedynie bywalcy festiwali kina offowego. Tyle słowem krótkiego wstępu. Sądzę, że każdemu szanującemu się amatorowi celuloidowych unikatów już na tym etapie tekstu cieknie ślinka...
Znajdujemy się w małym miasteczku o nazwie Harmony, gdzieś pośrodku pustyni w Nowym Meksyku. Władzę nad mieściną sprawuje gangster Slue (Paul L. Smith). Jego prawa ręka, drobny rzezimieszek o ksywce Weasel (Brad Dourif) morduje w przydrożnym motelu młode małżeństwo i dostarcza swemu szefowi skradziony biedakom samochód. Jak się okazuje, w aucie, poza czarno-białym telewizorem i stertą ubrań, znajduje się kołyska z niemowlęciem. Slue oraz jego konkubina Pearl (David Carradine...) przygarniają dziecko i wychowują je "jak własne" na terenie złomowiska, gdzie mieszkają. "Jak własne" oznacza w tym przypadku, że szkrab trzymany jest niczym zwierzę w pudle, bity i torturowany. Po latach "hartowania" w takich warunkach, Sonny (Michael Boston) wyrasta na zdziczałą, spragnioną ludzkiej krwi maszynę do zabijania, która jego przyszywanemu ojcu służy do wyrównywania rachunków z wrogami...
Jeśli zaintrygował was powyższy opis, to... wiedzcie, że nie przeczytaliście o nawet jednej dziesiątej tego, z czym przyjdzie wam się zmierzyć w trakcie seansu. Tak, "Sonny Boy" to dziwaczny, zakręcony, pełen okrucieństwa i brzydoty, filmowy rarytas. Warto przy tym zaznaczyć, że debiut fabularny Carrolla to nie żadne niskobudżetowe kino eksploatacji, ale w pełni profesjonalnie zrealizowana produkcja, z zestawem utalentowanych aktorów (o czym więcej zaraz), z urokliwą ścieżką dźwiękową od Włocha Carlo Marii Cordio, na dodatek pięknie sfotografowana. Kind of bizarre? You betcha!
Pierwsza połowa filmu to mocny cios między oczy dla nieprzygotowanego widza. Poziomem szaleństwa dorównuje dokonaniom Takashiego Miike. Kiedy pierwszy raz widzimy Carradine'a paradującego w sukience z dekoltem, z którego wyziera owłosiony tors aktora, niedowierzanie idzie w parze z dezorientacją. Zaraz potem otrzymujemy upiorne szóste urodziny nieszczęsnego "synalka", podczas których ukryta za zwierzęcymi maskami familia pozbawia pociechę języka ("dar milczenia"). Dalej jest nie mniej groteskowo, zupełnie jakby Kaspar Hauser spotkał na swej drodze monstrum Frankensteina i poczęli wykonywać wspólny taniec pod batutą Kena Russella. Co istotne, choć treść obrazu jest, delikatnie mówiąc, niepokojąca, początkujący twórca zgrabnie unika tanich efektów szoku i epatowania przemocą. W zasadzie wszystkie bestialskie akty odbywają się poza naszym wzrokiem, a im dalej, tym więcej w tym chorym, wynaturzonym świecie nadziei.
Co istotne, Carroll z godnym podziwu wyczuciem i pewną ręką prowadzi aktorów. Choć praktycznie wszystkie główne postaci dramatu są skrajnie przerysowane, żaden z odtwórców nie "przeszarżowuje". Paul L. Smith, Sydney Lassick, Brad Dourif oraz - jako wisienka na torcie - wspomniany już powyżej Carradine, tworzą zgraną ekipę popaprańców. Dobrze wypada również Michael Boston w niemej roli budzącego współczucie "potwora". Aktor, dla którego był to pierwszy występ przed kamerą, swoją kreację zmuszony jest oprzeć jedynie na mimice twarzy, wymownych spojrzeniach, gestach. Z zadania wywiązuje się bez zarzutu, tworząc postać wyrazistą i, na przekór wszechobecnemu złu, obdarzoną wrażliwością.
Czemu "Sonny Boy" ostatecznie trafił na półkę: "Zapomniane i Wzgardzone"? Przyczyn upatrywać należy zapewne w ekscentrycznej naturze historii. Nakręcony w 1987 roku, film na znalezienie dystrybutora czekał dwa lata. Kiedy w końcu trafił na ekrany kin, poniósł sromotną porażkę. W obliczu braku zainteresowania ze strony widowni, właściciele kin najzwyczajniej w świecie odmówili wyświetlania obrazu. W ślad za fiaskiem debiutanckiego dzieła poszedł również błyskawiczny koniec kariery młodego reżysera. Szkoda, albowiem pod kapryśną, ryzykowną formą kryje się oryginalne dzieło o humanistycznym przesłaniu. Takie, które ma prawo zwiastować niebanalny, a niedostrzeżony w porę, talent. Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz