dir. William Friedkin
Jakże chciałbym, aby seanse takie jak „Zabójczy Joe” częściej mi się przytrafiały… Do oglądania przystępowałem bowiem kompletnie nieświadomy tego, z jakiego rodzaju pozycją mam do czynienia. Ba! Nie wiedziałem nawet, że za kamerą stanął William Friedkin, dopóki nie ujrzałem jego nazwiska w czołówce. Ten brak określonych oczekiwań okazał się być zbawienny, bo będąc nieprzygotowanym, otrzymałem kawał wyśmienitego, pierwszorzędnie zagranego kina. Trudno chyba wyobrazić sobie piękniejszy prezent dla kinomana.
W związku z powyższym, nie zamierzam zdradzać na temat fabuły więcej niż potrzeba. Ogólnie rzecz ujmując, jest to kolejna opowieść o zbrodni doskonałej, która jednakowoż od doskonałości okazuje się być, koniec końców, daleka. Pomimo, że nie brzmi oryginalnie, zapewniam, że już sam plan obmyślony przez bohaterów zbije was z tropu. A to dopiero początek atrakcji…
Film jest adaptacją sztuki scenicznej autorstwa Tracy Lettsa. W błędzie będą jednak ci, którzy oczekują kameralnego kina, pełnego statycznych ujęć, które przywodziłoby na myśl rodzimy teatr TV. Friedkin, twórca m.in. „Francuskiego łącznika” i „Egzorcysty”, fach reżyserski ma opanowany do perfekcji – co do tego nie ma wątpliwości – ze swej wiedzy i doświadczenia robi tu doskonały użytek. „Zabójczy Joe” wciąga już od pierwszych minut, by z każdą kolejną coraz bardziej zaskakiwać i zachwycać. Zaskakuje (o, i to jak!) oraz zachwyca na pewno… Matthew McConaughey. Prawda bowiem jest taka (choć może to brzmieć nieprawdopodobnie), że kojarzony głównie z produkcjami w stylu „Powiedz tak” gwiazdor, rozłożył mnie na łopatki i nie ma w tym z mojej strony choćby cienia ironii. Jego Joe Cooper to postać groteskowa, przerysowana, budząca na przemian grozę i śmieszność. McConaughey dociska pedał gazu do oporu, ale nie czuć w tym przesady, gdyż jego kreacja jest idealnie dopasowana do ogólnej tonacji filmu.
Pozostali odtwórcy również radzą sobie bardzo dobrze, a fakt, że reżyser zdecydował się na aktorów z reguły występujących na drugim lub dalszym planie (Thomas Haden Church, Gina Gershon), dodaje świeżości i uroku produkcji niezależnej. Aż ciężko uwierzyć, że żadne większe gremium przyznające nagrody nie zdecydowało się docenić pracy wykonanej na planie filmu (McConaughey na laury zasługuje w 100%). Winić za to należy zapewne przede wszystkim nieugięte stanowisko Friedkina, odnośnie cięć w jego obrazie, by ten mógł „załapać” się na kategorię „R”. Jak to się jednak zwykło mówić: coś za coś – jestem ogromnie wdzięczny twórcy, że się nie ugiął i powiedział MPAA, aby poszło w diabły. Wymuszone cenzurą zmiany bez wątpienia uderzyłyby w zakończenie filmu, które ciężko określić inaczej aniżeli jako majstersztyk. Nic więcej na ten temat nie zdradzę, analogicznie jak powyżej, aby nie zepsuć zabawy. I tak zbyt wielu krytyków dookoła na każdym kroku spoileruje jakieś ważne dla fabuły wydarzenie. Stąd dobra rada ode mnie – jeśli byliście na tyle głupi, aby przeczytać tę recenzję, to zróbcie sobie przysługę i już przynajmniej żadnych więcej informacji na temat „Joe” nie szukajcie. Poszukajcie samego filmu i… bawcie się jak cholera!
Ocena: *****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz