7/12/2016

The Man with the Iron Fists (2012)

dir. RZA


Oj, namieszał Tarantino w filmowym światku, namieszał… Najpierw wszyscy chcieli kręcić filmy dokładnie takie jak „Pulp Fiction”, następnie okazało się, że wszystkich kręcą azjatyckie mordobicia takie jak „Kill Bill”, a zaraz potem szczytem szpanu stała się stylizacja na grindhouse’owe produkcje z lat 70. Jak jednak wszyscy chyba już zdążyli zauważyć, produkowane masowo podróbki Tarantino do oryginału z reguły nie tylko się nie umywają, ale wręcz wzbudzają zażenowanie (vide: „Hell Ride”). Nawet nazwisko samego kopiowanego na stanowisku producenta nie jest gwarantem jakości, na co dowodem może być reżyserski debiut RZA, rapera cieszącego się dużym poważaniem w hiphopowym światku.


 Od pierwszych ujęć „Człowieka o żelaznych pięściach”, towarzyszy nam uczucie deja vu. I nie chodzi bynajmniej o przefiltrowane zdjęcia, mające imitować klasyczne produkcje rodem z Hong Kongu. Wszystko tutaj wręcz krzyczy: „to kino w stylu Tarantino!”. Krew tryska na wszystkie strony, ubrana w komiksową konwencję brutalna przemoc ma za zadanie przede wszystkim bawić, a pomysł z czarnoskórym kowalem uzbrajającym chińskich wojowników sam w sobie jest już na tyle absurdalny, że nie sposób traktować całości na poważnie.


 Niestety, atmosfera relaksującej rozwałki wciąż bije się tu z efektem drażniącej wtórności, albowiem wszystko to już widzieliśmy, na dodatek w znacznie lepszym wydaniu (choćby u Tarantino właśnie). Odpowiedzialni za scenariusz RZA i Eli Roth, wyraźnie pozostają pod przemożnym wpływem swego mistrza i mentora, inwencję własną jakby celowo ograniczając do minimum. Pomimo, że wszelakich atrakcji (kombinezon najeżony ostrzami, zbir rodem z „Fantastycznej czwórki” czy w końcu tytułowe, żelazne pięści) tutaj nie brakuje, to z czasem ta cała zabawa w cytowanie tego, co już zostało zacytowane tysiąckrotnie, zaczyna nużyć. Nie pomaga udział Russella Crowe w groteskowej roli zabójcy zwanego Jack Knife (sic!), ani rapowany soundtrack, który notabene ma się do całej konwencji jak (nomen omen) pięść do nosa. Szybko staje się jasne, że „Człowiek o żelaznych pięściach” to dzieło nieprzemyślane i bardzo niedojrzałe. Rwany montaż i natłok wątków rodzą chaos, a infantylna fabuła nie budzi praktycznie żadnego zainteresowania.


 Oczywiście, zawsze można spróbować przymknąć oko na tego typu niedociągnięcia, wyłączyć całkowicie myślenie i po prostu rozkoszować się krwawą jatką, ukazaną przecież w jakże efektowny sposób. Bez podparcia w postaci wątłej choćby dramaturgii, nawet to jednak nie jest możliwe. Chybiony projekt, niestety. Pozostaje jedynie cieszyć się, że RZA nie zdołał wprowadzić w życie planu wypuszczenia filmu... w wersji czterogodzinnej. Oczywiście, podzielonego na dwa seanse. Jakże oryginalnie...

Ocena: **



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz